Święta to okres, w którym próbujemy w sobie wzbudzić nadzieję na przyszłość. Ciężko o to w dzisiejszych czasach, bo „ostatnie w miarę normalne święta” mieliśmy w 2019, potem nadszedł rok ZOZO, pandemia i wojna. Jakie będą święta 2023?
Pod tą akurat notką namawiam do rozpatrywania optymistycznych scenariuszy. jeżeli w grudniu 2023 będziemy je czytać wśród radioaktywnych ruin, nasze błędy będą przynajmniej usprawiedliwione świąteczną tradycją.
W grudniu 1939 nasi przodkowie byli już wprawdzie straumatyzowani przegraną wojną i pierwszymi zbrodniami okupacji hitlerowskiej i stalinowskiej, ale jeszcze wierzyli, iż na wiosnę ruszy Francja i wojna się skończy do końca 1940. Wiemy o tym z memuarystyki i epistolografii (dlatego wielu zlekceważyło ostatnią okazję do ucieczki, np. na Węgry).
W 2014 martwiliśmy się, iż Ukraińcy muszą przetrwać zimę w warunkach wojennych. Ale martwiliśmy się wtedy o JEDNĄ zimę, bo nie wierzyliśmy, iż groteskowa soldateska Girkina przyniesie tak trwałe skutki.
Historia uczy, iż wojny zwykle realizowane są dłużej, niż obie strony zakładały na początku. Ale już dość pesymizmu – zastanówmy się nad optymistycznym scenariuszem, iż wojna jednak się skończy w 2023. I to czymś, co przyszły wikipedysta opisze jako „zwycięstwo Ukrainy”.
Jak to może wyglądać? Albo odwrotnie: jak może wyglądać rosyjska przegrana?
Wielu komentatorów powtarza, iż „Rosja nigdy się nie poddaje”. To prawda i nieprawda.
Rosja jest tak ogromna, iż praktycznie nikt nie ma zasobów (ani ochoty) na okupowanie jej terytorium. Parokrotnie jednak przegrywała wojny, bo zwłaszcza w dzisiejszych czasach przegrana nie musi oznaczać utraty terytoriów.
Przyjrzyjmy się kilku rosyjskim klęskom z XX i zastanówmy się, czy mogą być jakimś wzorcem dla traktatu kończącego obecną wojnę. Zacznę od rozejmu w Chasawiurcie (1996), który wprawdzie wikipedia opisuje jako „wynik niejednoznaczny”, ale publicyści rosyjscy piszą dziś o tym jako o klęsce (której bardzo nie chcą powtórzyć).
Rozejm zawiesił działania I wojny czeczeńskiej. Obie strony poniosły w niej znaczne straty. Czeczenia oczywiście większe, ale Rosja na tyle duże, iż chciała rozejmu.
Rozejm choćby nie udawał pokoju – odkładał ewentualny traktat pokojowy w perspektywie 5 lat. Rosja nie odczekała choćby tego, wznowiła działania w 1999, by ostatecznie w 2002 ogłosić koniec wolnej Czeczenii.
WYDAJE MI SIĘ, iż ten przykład działa odstręczająco dla obu stron. Nie wierzę, iż Ukraina da się wkręcić w jakieś „zawieszenie broni na 5 lat”.
Wiadomo, iż Rosja tego nie dotrzyma, więc po co? Być może wyczerpany kraj zgodzi się na jakąś formułę „Mińsk 3”, ale tak jak z poprzednimi traktatami, on choćby nie wejdzie w życie. Jest to więc scenariusz średnio optymistyczny.
Cofając się dalej: wojnę w Afganistanie formalnie zakończyły porozumienie w Genewie z 1988. Żeby Gorbaczow nie stracił twarzy, znaleziono dziwaczną formułę: ZSRR nie był stroną traktatu, tylko współgwarantem (razem z USA). Formalnie było to porozumienie kończące konflikt Afganistanu i Pakistanu.
Jedynym punktem, który wprowadzono w życie, było wycofanie się wojsk rosyjskich. Bo też i o to chodziło.
Rosyjskie straty były największe od II wojny światowej (obecna wojna chyba jakieś parę miesięcy temu pobiła ten rekord). Chcieli się już wycofać, ale to nigdy nie jest takie proste (zawsze łatwiej wleźć niż wyleźć).
Porozumienia nie przyniosły trwałego pokoju. ZSRR niedługo potem się rozpadł, Gorbaczow stracił władzę. Putin prawdopodobnie nie będzie chciał powtarzać tej formuły, bo tę wojnę prawdopodobnie zapamiętał najdokładniej.
Wojna radziecko-fińska zakończyła się porozumieniem pokojowym w Moskwie w 1940. Formalnie było to zwycięstwo ZSRR, dlatego wspominam o tym z wahaniem.
Finlandia wygrała tyle, iż utrzymała niepodległość. To dużo, dalsze 80 lat pokazało aż nadto dobitnie, iż warto poświęcić trochę terytorium, żeby normalnie żyć bez ruskiego syfu.
Finlandia jednak walczyła praktycznie samotnie. To jest w ogóle tragiczne doświadczenie lat 1936-1940. Kolejno różne państwa, zaczynając od Etiopii, walczyły (lub kapitulowały bez walki) w odosobnieniu, podczas gdy reszta świata stała i kręciła młynki palcem w bucie, czekając w przedziwnym stuporze, aż Hitler i Stalin przyjdą także po nich.
Jakby dwóch nieuzbrojonych bandytów sterroryzowało cały autobus. Bo najpierw znokautowali tego, potem tamtego. A reszta grzecznie czekała na swoją kolej.
Owszem, zdarzają się takie sytuacje. Ale myślę, iż zachodnioeuropejskie elity, oczytane w historii XX wieku, po prostu wyciągnęły z tego lekcję o zasadniczym błędzie polityki appeasementu.
To nigdy tak nie działa, iż jak im oddasz Sudety, unikniesz wojny. Będziesz miał ją i tak, ale wróg będzie do ciebie strzelać z czeskiego arsenału, który przejmie bez walki.
Cofając się jeszcze wcześniej, mamy traktat ryski kończący wojnę bolszewicką (1921). To była zdecydowanie porażka Rosji – bodajże największa z tu opisywanych.
Jej dziwną cechą było to, iż negocjacje pokojowe trwały przez cały czas. Wojna w pewnym sensie z nich się wyłoniła, na początku były to bowiem rozmowy polsko-bolszewickie o wzajemnej nieagresji wobec wspólnego wroga – białych.
Biali odrzucali uznanie Polski w granicach innych niż Królestwa Polskiego. Bolszewicy nominalnie akceptowali zaś traktat brzeski, który zawarli co prawda z Niemcami, ale oznaczał nominalną rezygnację Rosji z terenów od Finlandii po Ukrainę (nie mówiąc już o Polsce).
Po pokonaniu białych bolszewicy ruszyli jednak na Polskę, więc rozmowy przeniosły się z Mińska do neutralnej Rygi. Dwie wielkie bitwy – najpierw o Warszawę, potem o Niemen, przyniosły bolszewikom strategiczną porażkę.
Dostali taki łomot, iż efektem był bodajże jedyny traktat pokojowy, w którym Rosja zgadzała się na cesje terytorialne (kontrprzykłady z XX wieku? serio nic mi nie przychodzi do głowy).
Zgodzili się też na reparacje wojenne – 30 milionów carskich rubli w złocie. Do 1939 nie zapłacili oczywiście ani kopiejki.
To tak na marginesie pisowskiej hucpy z reparacjami od Niemiec. Reparacje są rzadkim rozwiązaniem, bo nie sztuka je wpisać do traktatu, sztuka je wymusić. Tu mi kaktus, jak Mularczyk wywalczy choćby 1 euro.
Historia pokazała, iż traktat ryski był straszliwym błędem. Polska de facto dokonała rozbioru Białorusi i Ukrainy razem z bolszewikami. Przyszło nam za to zapłacić straszną cenę.
Bolszewicy zgodziliby się choćby na granice z 1772. Po pierwsze, ich armia była już w strzępach. Po drugie wierzyli, iż wszystkie granice są tymczasowe, bo zaraz wybuchnie światowa rewolucja.
Polska w granicach z 1772 mogłaby istnieć jednak tylko w jakimś wariancie neo-jagiellońskiego federalizmu. Za tym opowiadała się lewica i Piłsudski, próbuję to budować grając w HOI4.
Kierujący polską delegacją endek Stanisław Grabski marzył jednak o budowie polskiego państwa narodowego. Chciał więc połknąć taką część polskich kresów, jaką dałoby się przymusowo spolonizować.
To było po prostu głupie. Ale chyba możemy zacząć mieć nadzieję na historyczne naprawienie tego błędu – i spełnienie marzenia Piłsudskiego, Polski sąsiadującej z przyjazną Liwą i Ukrainą (a może i Białorusią).
Listę rosyjskich porażek kończymy traktatem z Portsmouth (1905), kończącym wojnę rosyjsko-japońską. To również była zdecydowana porażka Rosji, ale tu też traktat traktował ją ulgowo.
Japonia nie dostała żadnych reparacji, a jej zyski terytorialne były niewielkie (nieproporcjonalne do sukcesów militarnych). Jedną z przyczyn było to, iż traktat wymusiły na obu stronach Stany Zjednoczone – dla których była to pierwsza poważna okazja do zaprezentowania się w roli światowego mocarstwa.
Amerykanie udawali neutralność, ale przecież sprzyjali Rosji. Dla całej cywilizacji euroatlantyckiej szokiem była wygrana skośnookich podludzi (a w rasistowską pseudonaukę wierzyły wtedy elity na całym świecie).
Wojna rosyjsko-japońska to pierwsza w historii imperializmu porażka Europy. Amerykanie nie chcieli, żeby ta porażka była zbyt duża, główną ofiarą wojny były więc – jak się okazało – Chiny.
To głównie ich kosztem Japonia dokonała swojego z kolei debiutu w roli pacyficznego mocarstwa. Amerykanie za to też niedługo potem zapłacili straszną cenę.
Wydaje mi się, iż to już pełna lista rosyjskich porażek w XX wieku. W XXI nie ma jeszcze żadnej (znów: proszę o sugestie). Co z nich wynika?
PO PIERWSZE, iż doprowadzenie do traktatu pokojowego to atrakcyjny sposób na wzmocnienie własnej pozycji dyplomatycznej. To dlatego do tej roli pchają się a to Macron, a to Xi, a to Erdogan.
PO DRUGIE, iż reparacje to świetny pomysł o ile jest sposób na ich wymuszenie. Tu akurat jest: można traktatowo zalegalizować przeniesienie rosyjskiego zamrożonego majątku na rzecz Ukrainy.
PO TRZECIE, iż bywają traktaty łamane zaraz po podpisaniu. Ale bywa i tak, iż traktat uważany za coś tymczasowego (a bolszewicy tak traktowali ryski), przetrwa choćby 18 lat. To już dużo.
PO CZWARTE, bywają traktaty, które obie strony uważają za zwycięstwo. Mogę sobie wyobrazić traktat ustalający nową granicę wzdłuż linii z 2014 (ale już nie 1991), z Krymem jako strefą zdemilitaryzowaną pod nadzorem ONZ.
To byłaby wygrana Ukrainy, bo tak naprawdę po cholerę im Donieck? Odzyskanie go przyniosłoby im więcej kłopotów niż korzyści. Obecność Ukrainy w NATO dawałaby im zaś spokój na dziesięciolecia.
Putin z kolei swoim niewolnikom by to mógł przedstawić jako sukces („już nie ostrzeliwują Donbasu!”). Wygląda na to, iż cokolwiek zrobi, Rosjanie i tak będą go całować po nogach.
Nie ma jednak sensu spekulować o konkretnych rozwiązaniach, skoro nie wiadomo, po czyjej stronie w lutym będą Kreminna i Melitopol. Trzymajmy kciuki za ukraińską armię, potem będziemy trzymać za dyplomację.