„Atamanizacja”

bezkamuflazu.pl 3 tygodni temu

Ta historia – mimo oczywistych różnic – mogłaby skończyć się tak, jak potoczyły się losy naszej „Błękitnej Armii”. Na zawsze pozostać pozytywnym przykładem międzynarodowej współpracy wojskowej. A czy tak się zakończy? Nie wiem; na razie mamy międzynarodowy skandal, serię śledztw i wielką niewiadomą co do przyszłości ambitnego projektu. O czym piszę? O zamieszaniu wokół ukraińskiej 155 brygady zmechanizowanej im. Anny Kijowskiej.

Nim przejdę do sedna, pozwólcie iż dokończę historyczną analogię. W kwietniu 1919 roku do Polski zaczęły docierać pierwsze jednostki dowodzonej przez gen. Józefa Hallera formacji. Utworzone we Francji oddziały stanowiły najlepiej wyszkoloną, uzbrojoną i wyposażoną część niedawno odtworzonego Wojska Polskiego. Niemal z marszu weszły do walki na polsko-bolszewickim froncie, walnie przyczyniając się do pokonania wroga i ugruntowania świeżo odzyskanej niepodległości.

Nie wiem, czy prezydent Zełenski poznał historię „Błękitnej Armii”, ale zamiar, do którego przekonał sojuszników, nosił istotne podobieństwa. Chodziło w nim o to, by nie tylko wyszkolić, ale i wyposażyć na Zachodzie 14 brygad. Gdyby to się powiodło, mielibyśmy do czynienia z poważnym wzmocnieniem ukraińskiej armii. Przy zachowaniu możliwości „starych” brygad i umiejętnym wykorzystaniu potencjału nowych, dałoby się przełamać impas na froncie. Pomysł zyskał akceptację partnerów Kijowa wiosną 2024 roku, „na pierwszy ogień” poszła 155 brygada ZSU.

Sformowana w marcu ub.r. jednostka, w październiku trafia do Francji. I zaczęły się „schody”. W ciągu kilku dni z ośrodka szkoleniowego oddaliło się pięćdziesięciu mundurowych. Wydawało się, iż to nic nadzwyczajnego – od 2022 roku Ukraina wyszkoliła w Europie niemal sto tysięcy żołnierzy, w przypadku każdej jednostki ułamek wojskowych korzystał z okazji i dezerterował. Jednak fala dezercji i oddaleń nasiliła się dramatycznie, gdy brygada wróciła do kraju. Jak wynika z ustaleń dziennikarskiego śledztwa (prowadzonego przez Jurija Butusowa), nim jednostka oddała pierwszy strzał na froncie, jej szeregi samowolnie opuściło 1700 żołnierzy. Jedna trzecia ludzi przy uwzględnieniu najwyższych stanów osobowych.

Gdy pierwsze informacje na ten temat zaczęły docierać do ukraińskiej opinii publicznej, ta przecierała oczy ze zdumienia. „Anna Kijowska” była forpocztą nowej jakości, miała mieć „wszystko”. We Francji wizytował ją prezydent Macron, służby prasowe ZSU wielokrotnie publikowały materiały ze szkoleń, w trakcie których używano na przykład doskonałych francuskich haubic samobieżnych Caesar. Elitarna w założeniu brygada, a tu taki klops? Aż zaczęły wychodzić „kwiatki” o rzeczywistej kondycji jednostki oraz o tym, jak potraktowano ją po powrocie do Ukrainy.

Nim brygada pojechała nad Sekwanę, straciła dowództwo, niemal całą kadrę i większość żołnierzy. Wojskowi ci zostali przeniesieni do innych jednostek. Na Zachód wysłano „świeżaków” – oficerów i personel bez doświadczenia bojowego, ba, część szeregowców stanowili ludzie, którzy nie przeszli podstawowego przeszkolenia. Nieopierzeni rekruci, jeszcze kilka dni wcześniej cywile; to z tej grupy pochodzili dezerterzy, którzy dali nogę we Francji. Innymi słowy, na zaawansowany trening udała się zbieranina bez podstawowych nawyków, niezgrana, nieznająca się, dowodzona przez ludzi, którzy nie mieli czasu, by wypracować sobie posłuch, oraz podstaw – jak frontowa przeszłość – by zyskać autorytet. Co mogło pójść źle?

Oczywiście, motywacją można wiele nadrobić – i tak też działo się ze 155-tą we Francji. Rzecz w tym, iż przyzwoity trening dla dwóch tysięcy osób został zaprzepaszczony w Ukrainie. Po ośmiu tygodniach brygada wróciła do kraju i z miejsca wpadła w kadrowo-rotacyjny młyn. Zabrano jej artylerię (wspomniane Caesary), większość czołgów (Leopardów 2), najlepiej wyszkolone bataliony, ba, pojedyncze kompanie, porozdzielano po innych jednostkach, jako bieżące uzupełnienie strat ponoszonych przez „obce” brygady. Wypracowane we Francji elementarne zgranie trafił szlag, a „Anna Kijowska” została bez „kłów” i „pięści”. Jakby tego było mało, w szeregi „skanibalizowanej” brygady wcielono 4 tys. ludzi – kolejnych „świeżaków” bez doświadczenia – i po skandalicznie krótkim szkoleniu, w grudniu ub.r., posłano na front. Co istotne, do okopów trafiła nie tylko „goła” (pozbawiona sprzętu ciężkiego) jednostka – 155-tej nie zapewniono odpowiedniej liczby dronów i wyposażenia do walki radioelektronicznej (co wedle założeń jest powinnością strony ukraińskiej, nie zachodnich partnerów). To wtedy miała miejsce największa fala dezercji.

Dziś „Anna Kijowska” – wzmocniona po ujawnionym skandalu – dzielnie walczy pod Pokrowskiem, a jej perypetie studiują prokuratorzy pod nadzorem samego prezydenta. Paryż dyplomatycznie milczy, ale nietrudno zgadnąć, co myślą nad Sekwaną i w innych sojuszniczych stolicach. Sam uważam – o czym piszę na prośbę Czytelników – iż Ukraińcy winni z tej historii wyciągnąć krytyczne wnioski dotyczące organizacji swojej armii i całej operacji obronnej. W przeciwnym razie wzmocnią i tak już silną na Zachodzie refleksję, wedle której wsparcie dla Ukrainy jest niczym krew przelewana w piach.

—–

Jakie problemy ZSU obnaża historia 155 brygady?

Nade wszystko fakt, iż w odtwarzaniu zdolności bojowych armii zbyt duży prym wiedzie propaganda. Po co w ogóle powoływano 155-tą brygadę? Ano po to, by sugerować, iż istnieje wiele innych jednostek tej wielkości. Niekoniecznie 154, bo proces tworzenia nowych brygad reguluje nieco więcej czynników niż tylko porządek wynikający z kolejności, tym niemniej poprawnym jest założenie, iż tak wysoki numer musi oznaczać istnienie co najmniej setki podobnych formacji. A wiadomo, „w kupie siła”, co jest przesłaniem zarówno do przeciwnika, jak i – chyba głównie – do „swoich”, celem podbudowania ich morale.

Tyle iż w praktyce tego typu podejście przekłada się na stopniowe „rozwadnianie” możliwości armii jako całości. Uzupełnienia osobowe i sprzętowe nie trafiają do uszczuplonych na skutek działań bojowych, doświadczonych jednostek, gdzie mogłyby zostać odpowiednio gwałtownie zaabsorbowane. Te brygady, mniejsze o połowę, często choćby o dwie trzecie, dalej tkwią na froncie, realizując zadania ponad własne możliwości. W tym samym czasie na zapleczu powstaje kolejna jednostka z wysokim numerem. I pal licho, gdyby udało się ją przyzwoicie wyposażyć i wyszkolić, rzucić do walki jako pełnowartościową formację. Ale tak się zwykle nie dzieje. Stare brygady „pękają”, bądź „tylko” stają przed taką perspektywą – i wtedy zaczyna się wspomniany młyn. Ad hoc organizowane uzupełniania, klejenie obrony na froncie z oddziałów, które nigdy ze sobą nie współpracowały, ba, których personel jest w minimalnym lub żadnym stopniu ostrzelany. Wszak weterani potrzebni są na froncie, a nowe oddziały formuje się z kompletnie zielonych rekrutów i kadry wyciąganej z „lamusa”.

Konkludując ów wątek – Ukraina nie potrzebuje 150 czy 200 brygad, poza nazwami mających kilka wspólnego z takimi związkami taktycznymi. Niech będzie ich o połowę mniej, za to nie szkieletowych i nie „gołych”; rosjanie, jakkolwiek w tej wojnie nieudolni, i tak znają wartość kolejnych nowoformowanych jednostek, na tyle ogarnięci wywiadowczo byli, są i będą.

Oczywiście, takie „redukcyjne” podejście wymaga od dowództwa ZSU szeregu innych działań, jak choćby sensownego planowania rotacji zaangażowanych w walkę oddziałów.

—–

Wymaga też zmierzenia się z inną słabością ukraińskich sił zbrojnych – na własny użytek określam ją mianem „atamanizacji”, od słowa „ataman”, czyli kozacki dowódca.

Dla lepszego zrozumienia sytuacji najpierw posłużę się ideą próżni socjologicznej, sformułowaną w 1979 roku przez profesora Stefana Nowaka. Pokrótce mówi ona o tym, iż my, Polacy, silnie identyfikujemy się z grupami pierwotnymi (rodziną, rówieśnikami czy sąsiadami) i z narodem jako takim, przy jednocześnie niskiej identyfikacji z grupami poziomu pośredniego. To jedna z częściej przywoływanych koncepcji, która przez cały czas pozwala wyjaśnić fenomen niskiego zaufania społecznego oraz relatywną słabość społeczeństwa obywatelskiego nad Wisłą.

Tylko jak to się ma do problemów ukraińskiej armii? Ano tak, iż dla zwykłego żołnierza brygada jest „wszystkim”. To ta rodzina czy grupa sąsiedzka z konceptu prof. Nowaka. Po niej długo nie ma nic – jest próżnia – i na końcu są ZSU, postrzegane w kategoriach symbolicznych, wszak wszystko co realne i tak dzieje się na poziomie brygady. To „spojrzenie z dołu” wzmacniające „spojrzenie z góry” – percepcje dowódców brygad, którzy traktują „swoje” jednostki niczym atamani sotnie. W tej perspektywie – którą formułuję w oparciu o własne obserwacje, wieloletnie, ale niepoparte profesjonalnymi badaniami, obciążone więc ryzykiem nietrafności – brygady są jak udzielne księstewka. Państwa w państwie, armie w armii, z własnym zapleczem w postaci organizacji wolontariackich, z daleko posuniętą samodzielnością w zakresie rekrutacji i polityki informacyjnej. Nie wiem, dlaczego tak jest – być może to współczesny przejaw kozaczyzny (specyficznie godzący niezależność z logiką instytucji), oraz sposób na przeciwdziałanie endemicznej korupcji (zaopatrywanie się brygad z pominięciem MON prawdopodobnie zmniejsza wielkość korupcyjnych premii).

Niezależnie od przyczyn „atamanizacji”, do pełnego obrazu realiów ukraińskiej armii musimy dorzucić złogi sowieckiej mentalności – „umiłowanie” do działań masą, organizacyjne bałaganiarstwo i pogardę dla ludzkiego życia. Gdy zderzymy to z wymaganiami wielkiego konfliktu o wysokiej intensywności, dostrzeżemy sporo wewnętrznych napięć obniżających efektywność sił zbrojnych. Pojedyncze brygady umieją znakomicie walczyć, ale współdziałanie kilku jednostek niespecjalnie Ukraińcom wychodzi. Stawka (naczelne dowództwo) potrafi uderzyć ręką w stół i przywołać do porządku co bardziej niesfornych dowódców brygad, bądź ich odwołać, ale trudno oprzeć się wrażeniu, iż nie do końca nad „tym towarzystwem” panuje. Często miota się, nie w pełni doinformowana; po trzech latach pełnoskalówki trudno nie dostrzec, iż solidna wymiana danych i budowanie wysokiej świadomości sytuacyjnej to nie są atuty ZSU. „Każdy sobie rzepkę skrobie”, można by zacytować popularne powiedzenie.

Deficyt wiedzy (na najwyższym szczeblu) przekłada się na nerwowe, desperackie ruchy. Czasem po prostu trzeba ugasić kolejny „nieoczekiwany” pożar na froncie, czasem kadrowo-rotacyjny młyn wynika z czegoś innego. Nie wszystkie brygady są „atamańskie”, wiele z nich to wydmuszki, co w połączeniu z „brygadowym egoizmem” tych najsilniejszych graczy skutkuje „kanibalizacją” tych słabszych. Zabieraniem co cenniejszych aktywów, bo „to mnie się należy i to ja potrzebuję”. Taki los stał się udziałem „Anny Kijowskiej”, potraktowanej jako rezerwuar ludzi i sprzętu.

Problem w tym, iż 155-ta była częścią większego międzynarodowego projektu.

Problem w tym, iż pośpiesznie i byle jak odbudowana, widniejąca na stanie jako pełnowartościowa jednostka, trafiła na jeden z najcięższych odcinków frontu.

I się zesrało…, jak mawia o dramatycznych sytuacjach mój dobry kolega.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Borysowi Sz., Darijo Dąb-Rozwadowskiemu (za „wiadro” kawy), Grzegorzowi Kozakiewiczowi i Radkowi Gajdzie.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Szkolenie innej brygady z wysokim numerem – 128-ej/fot. SzG ZSU

Idź do oryginalnego materiału