Cele

bezkamuflazu.pl 10 miesięcy temu

Już od kilku miesięcy medialną przestrzeń co rusz wypełniają ponure przepowiednie dotyczące przyszłości Europy. Ich wysyp ma bezpośredni związek z sytuacją na froncie rosyjsko-ukraińskiej wojny. Im bardziej oczywiste stawało się, iż nie będzie szybkich rozstrzygnięć i błyskotliwego ukraińskiego zwycięstwa, tym więcej pojawiało się czarnowidztwa. Prawdziwa erupcja proroctw nastąpiła wraz z końcem nieudanej ukraińskiej kontrofensywy i przejęciem inicjatywy operacyjnej przez rosjan.

– rosja nie zamierza zatrzymać się na Ukrainie. Jej ambicje sięgają daleko poza granice tego kraju – ostrzegał jeszcze w maju br. przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO adm. Rob Bauer.

Krok dalej – wskazując konkretne ofiary agresji – poszedł na początku października ukraiński prezydent.

– Do 2028 r. Kreml będzie w stanie odbudować zniszczony przez nas potencjał militarny, a rosja zyska wystarczającą siłę, aby zaatakować kraje bałtyckie – mówił Wołodymyr Zełenski podczas posiedzenia Europejskiej Wspólnoty Politycznej w hiszpańskiej Grenadzie. Gdy padały te słowa, ukraińska armia zaczynała piąty miesiąc „bicia głową w mur” na Zaporożu. Z Waszyngtonu zaś płynęły coraz bardziej niepokojące wieści dotyczące ograniczenia wojskowego wsparcia dla Kijowa. Taki klimat sprzyjał obawom, iż Ukraina zmuszona będzie ułożyć się z rosją, de facto odraczając tylko konflikt na kilka lat. I właśnie przed skutkami takiego „zamrożenia wojny” przestrzegał Zełenski.

Że coś na rzeczy jest – iż rosjanie, mimo niepowodzeń w Ukrainie, przez cały czas planują agresywne działania wobec innych sąsiadów – przekonywał kilka dni później amerykański Instytut Studiów nad Wojną (ISW). Jego analitycy zwracali uwagę na zmiany organizacyjne w rosyjskich siłach zbrojnych – powołanie nowego okręgu wojskowego i nowych jednostek. ISW nie silił się na przewidywania, kiedy owa restrukturyzacja pozwoli na przystąpienie do kolejnej wojny. To zadanie wykonał w połowie listopada inny think-tank – Niemiecka Rada Stosunków Zagranicznych. W jej ocenie, ewentualne zamrożenie konfliktu w Ukrainie może skutkować przyszłym atakiem rosji na NATO, a putin potrzebuje na przygotowanie sił sześciu lat.

Jeszcze krótszą perspektywę czasową nakreślił kilka dni temu mjr Michał Fiszer – popularny analityk militarny – w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Jego zdaniem, rosja już w 2026 r. – po pokonaniu Ukrainy – ruszy na Polskę, a później dalej, na inne kraje NATO. Wojna przeniesie się na zachód kontynentu – wieszczył ekspert. Chyba iż już dziś weźmiemy się na poważnie za budowanie własnych potencjałów i, przede wszystkim, za pomoc Ukrainie.

I właśnie o to w tym wszystkim chodzi – o wskazanie ostatecznej alternatywy, przed jaką znaleźli się sojusznicy. „Albo pomagamy Ukrainie, albo będzie kiepsko” – ta sugestia, formułowana przez różne podmioty (zapewne z różnych pobudek), ma działać mobilizująco na zachodnie opinie publiczne, to od nich bowiem zależy, co zrobią politycy.

Jest też w tych głosach apel – często wyrażany wprost – o zredefiniowanie celu, jaki wobec rosji w kontekście Ukrainy mają rządy państw NATO. Pierwotny zamiar – niedopuszczenie do utraty przez Ukrainę niepodległości – został zrealizowany. Tylko co z tego, skoro przez cały czas zagrożona jest ukraińska integralność terytorialna, bo federacja pozostaje niedostatecznie poturbowana, ba, przyzwyczaja się do funkcjonowania w warunkach niedoborów wynikłych z sankcji i politycznego ostracyzmu. Trzeba więc postępować odwrotnie, niż sugerują społeczne nastroje i stan budżetów – zintensyfikować a nie ścinać pomoc dla Kijowa. Inaczej rosja nigdy nie będzie na tyle słaba, by nie stanowić zagrożenia dla sąsiadów.

—–

Zrozumienie, iż chodzi o postraszenie, retoryczny zabieg dla podtrzymania mobilizacji, nie znosi jednak dysonansu, z jakim mamy do czynienia w odniesieniu do potencjału militarnego rosji. Bo czy armia, która od 19 miesięcy nie potrafi poradzić sobie z podbojem Ukrainy, rzeczywiście może stanowić zagrożenie dla największego sojuszu militarnego na świecie?

Przewagi ilościowe i jakościowe w zakresie sił morskich i powietrznych są po stronie NATO miażdżące. A o ile rosyjska marynarka i lotnictwo angażują się w ukraiński konflikt w ograniczony sposób – można więc przyjąć, iż zachowały istotne zdolności – o tyle wojska lądowe są w tej wojnie „po całości”. I to one przyjęły demolujące ciosy, z powodu których zatracono efekty trwającej ponad dekadę modernizacji. 350 tys. zabitych i rannych, 20 tys. sztuk utraconego sprzętu ciężkiego najlepszej (co wcale nie oznacza iż nieproblematycznej) jakości – tak wygląda dotychczasowy bilans „trzydniowej operacji specjalnej”. A przecież Ukraina przez cały czas walczy, rosjanie wciąż ponoszą poważne straty. Ludzi im jak na razie nie brakuje, ale na front trafia coraz starszy sprzęt, a o amunicję trzeba prosić Koreę Północną i Iran.

Tymczasem to właśnie wojska lądowe miałyby do odegrania kluczową rolę w ewentualnych próbach zajęcia państw nadbałtyckich czy Polski. A rosja nie tyle musi je odbudować – co czyni na bieżąco i bez efektów w postaci spektakularnych sukcesów w Ukrainie – co zbudować na nowo, tak, by jakościowo były znacząco lepsze niż 24 lutego 2022 r., lepsze niż obecnie.

Czym więc jest rosyjska doktryna wojenna, literalnie nastawiona na konfrontację z NATO? Czym wypowiedzi polityków z Moskwy, co rusz odgrażających się kolejnym państwom (i stolicom) Sojuszu? Czym zabiegi kremlowskiej propagandy, kreujące wizerunek „rodiny” już zmagającej się z Zachodem, dziś w Ukrainie, lada moment zaś na równinach znienawidzonej Europy? Rojeniami?

Fakt, iż są rojeniami, nie wyklucza, iż mają zarazem status planu. Na Kremlu bowiem żywa jest wiara w słabnący Zachód. W najświeższej odsłonie zakłada ona polityczno-strategiczną woltę Stanów Zjednoczonych, które pod przywództwem Donalda Trumpa wybiorą izolacjonizm, włącznie z wycofaniem się z NATO. Elementem owej wiary jest przekonanie o postępującej „zniewieściałości” zachodnioeuropejskich społeczeństw. „Żaden Francuz czy Hiszpan nie wytrzyma w okopie tyle co rosjanin” – zapewniają propagandziści. Na marginesie warto zauważyć, iż to stereotypowa i na swój sposób zabawna pewność, dla której wojna w Ukrainie nie znajduje uzasadnienia. Nie ma wielkiej liczby świadectw mówiących o wyjątkowej hardości i odporności rosyjskiego żołnierza (jest za to sporo relacji rysujących odmienny obraz). Jedyne, co może martwić potencjalnych przeciwników rosji, to łatwość i determinacja, z jaką rosyjscy dowódcy szafują żołnierskim życiem.

Wracając do sedna – słaby, pozbawiony lidera Zachód, to szansa dla rosjan. A uporawszy się z Ukrainą (choćby przez zamrożenie konfliktu), rosja byłaby w stanie w ciągu kilku lat stworzyć lądowy komponent, zdolny uzyskać lokalną przewagę. Nie nad Polską, ale nad krajami bałtyckimi owszem. I wówczas, kryjąc się za tarczą nuklearnego szantażu, Moskwa mogłaby spróbować agresji. NATO – choćby bez USA – też ma broń jądrową, ale czy byłoby zdolne jej użyć dla ochrony Litwy lub Łotwy? Zajęcie „Pribałtyki” spotęgowałoby rozkład zachodnich struktur bezpieczeństwa – i wówczas można by było próbować sięgać dalej. Podgryzać dużo większe i silniejsze zwierzę, korzystając z tego, iż jest chore i wpół żywe.

Tak, długofalowo (z perspektywą na kilkanaście lat), kalkulują na Kremlu. Otwartym pozostaje pytanie, jak realistyczne – w ocenie samych rosjan – są to plany. Czy towarzyszy im obawa, iż wspomniany zwierz wcale nie musi być chory, a jedynie toczą go lenistwo i wygodnictwo? I iż zirytowany zaczepkami, ba, przestraszony, zrobi użytek ze swych kłów i pazurów? Ja na przykład właśnie tak postrzegam kondycję Zachodu i śmieszą mnie opinie o jego „umieraniu”/„kończeniu się”.

Warto też zwrócić uwagę, iż gospodarcze uzależnienie od Chin – konieczne w obliczu zachodnich sankcji i „na dziś” dające rosji płytki oddech – oznacza ograniczenie decyzyjności Moskwy na rzecz Pekinu. Co w kontekście ambitnych planów podboju ma znaczenie kluczowe. Chińczycy mogą Zachodu nie lubić, ale ich głównym przeciwnikiem pozostają Stany Zjednoczone. Europa zaś to sześciusetmilionowy przebogaty rynek (w 2021 r. chiński eksport tylko do państw Unii Europejskiej wart był niemal 500 mld dol.). Czy ów rynek zachowałby swą atrakcyjność i chłonność w realiach ruskiego miru? Wolne żarty. No więc ciekawe, czy na Kremlu mają świadomość, iż choćby jeżeli dla rosyjskiej armii otworzyłoby się „okienko startowe”, z Pekinu mogą usłyszeć zdecydowane „nie!”.

Czego by nam (pro)rosyjska propaganda nie powiedziała, podmiotowość i sprawczość wcale nie są atutami Moskwy. Przyszłość rosji – jej wojskowe sukcesy i porażki – bardziej zależy od tego, jak zachowają się inni.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

350 tys. zabitych i rannych, 20 tys. sztuk utraconego sprzętu ciężkiego najlepszej (co wcale nie oznacza iż nieproblematycznej) jakości – tak wygląda dotychczasowy bilans „trzydniowej operacji specjalnej”. Nz. wraki rosyjskich wozów w okolicach Izjumu/fot. własne

Idź do oryginalnego materiału