Materiał archiwalny
„Tydzień temu oglądałem anime w domu, potem wysłali mnie na linię frontu”
Pewnej nocy jesienią 2023 r. wyszedłem z domu do najbliższego sklepu. Nagle koło mnie zatrzymał się samochód patrolowy, kierowca poprosił o dokumenty. Nie miałem przy sobie paszportu, więc poszliśmy do wydziału. Zaczęli mnie sprawdzać, powiedzieli, iż mam wezwanie, wręczyli mi jakiś dokument — nakaz mobilizacji lub coś w tym rodzaju.
— To wszystko — powiedzieli. — Za trzy dni pójdziesz na front. Czy mobilizacja się skończyła? Nie. Gdzie jest dekret odwołujący mobilizację? Ona trwa, tylko wybiórczo, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Jest wezwanie dla ciebie. Dlaczego nie przyszedłeś do wojskowego centrum poborowego? — zapytali.
Powiedzieli, iż i tak się nade mną zlitowali. — Idź i podpisz kontrakt, będziesz pomagać gdzieś w szpitalu — obiecali. Chwilę po tym mnie wypuścili. Wróciłem do domu, do rana siedziałem i myślałem, co zrobić, rozważałem wszystkie opcje. Pomyślałem sobie: „skoro mnie wysyłają, to co za różnica? Pójdę podpisać kontrakt, może się uda”. W sobotę to, zrobiłem, we wtorek zostałem wysłany do kompanii szturmowej. Tydzień później byłem już na linii frontu.
Nic nie rozumiałem. Jeszcze tydzień temu siedziałem w domu, oglądałem anime, streamy, pracowałem, prowadziłem normalne życie, a potem wysłali mnie gdzieś do Ukrainy.
Przez pierwsze dwa czy trzy dni byliśmy na zakwaterowaniu, nie ruszali nas. Potem zaczęli nas wysyłać na pozycje, żebyśmy się okopali. Były one zlokalizowane mniej więcej 500 m od wioski. Na otwartym terenie znajdowało się stanowisko przeciwnika z karabinem maszynowym mogące zabić 100 osób. Jedynym schronieniem był zniszczony czołg. Nasi genialni dowódcy wpadli więc na „świetny” pomysł: dokopmy się do czołgu, a stamtąd pójdziemy dalej.
Centrum mobilizacyjne w Rostowie w Rosji, 31 października 2022 r.
Wysłali więc pierwszą ekipę, piątkami. Łącznie poszły cztery piątki. Wszystkich 20 ludzi zginęło tego samego wieczoru. Nikt nie wrócił, nikt choćby nie doszedł do tego czołgu. Następnego dnia wysłali kolejnych 20 ludzi. Im też się nie udało.
Wszyscy mówią o dronach FPV (First Person View, zapewniają widok z pierwszej perspektywy — red.). Zwykłe drony obserwacyjne też są jednak bardzo niebezpieczne — dzięki nim przeciwnik wszędzie ma oczy, wszystko widzi. Krążyło ich tam z 15-20. Monitorowały wszystko. Pojawiliśmy się gdzieś, od razu nam widzieli. Dowódcy wpadli więc na kolejny pomysł — by wysyłać ludzi na „szarówkę”, kiedy słońce już zachodzi lub wschodzi. Wtedy widok z dronów jest znacznie gorszy. Wysłali w taki sposób więcej ludzi i oni też polegli — bo choćby pięć osób to już duża grupa, widać ją.
W dwa lub trzy dni pochowali więc 30 osób. Potem zorientowali się, iż można wypuścić nie pięć, a dwie osoby. W taki sposób udało im się dotrzeć do tego czołgu. Jak tylko się tam okopali, zaczęli komunikować, iż już prawie zajęliśmy tę wioskę, iż już wszędzie weszliśmy. W rzeczywistości choćby do niej nie dotarliśmy. Ludzi prowadzono na rzeź tylko dlatego, iż dowódca — w cywilu pracujący jako ochroniarz — zamarzył sobie, żeby zobaczyć siebie na pierwszym kanale, iż jest takim wojownikiem. G*wno go obchodziło, ilu tam leży…..
Szybko się okazało, iż dotarcie do pozycji nie wystarczy, chłopaki potrzebują amunicji, wody, jedzenia. A nie dostali tego — dlatego w ciągu tygodnia zginęło jeszcze 70 ludzi.
Nie było żadnych walk z bronią, bo nikt nie dotarł na pozycje. Słuchając wiadomości, można odnieść wrażenie, iż najgorsze są bitwy. Otóż nie — najgorsze jest, gdy wychodzisz z ziemianki i zdajesz sobie sprawę z tego, iż przeciwnik cię widzi i w każdej chwili możesz oberwać. Uświadomiłem to sobie, gdy pewnego razu wyszedłem do toalety. Wróciłem i 30 sekund później dwa moździerze trafiły w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą byłem.
Wszędzie latało pełno dużo dronów, można było odnieść wrażenie, iż Siły Zbrojne Ukrainy mają pod tym względem 50-krotną przewagę.
„Każą mi odrąbać mu rękę siekierą”
W ciągu dwóch tygodni z 250 osób zostało 15-20, z czego 10 stanowili urzędnicy, dowódcy plutonów, kompanii. Zostało bardzo niewielu zmobilizowanych. Resztę stanowili żołnierze kontraktowi, wielu z nich bez rąk i nóg — inwalidzi. Kiedy przyjechałem, wioska była praktycznie nietknięta. Trzy tygodnie później już jej nie było, zostały z niej ruiny. I morze trupów.
Nie chciałem iść do szturmu, o co pokłóciłem się z dowódcą. — Nie będę do nikogo strzelał, możecie mnie tu wyzerować (zabić — red.) — powiedziałem. Zostałem i zająłem się ewakuacją żołnierzy. Biegałem do tego czołgu, przy którym się okopali. Nie przynosiłem im prowiantu, a wyciągałem stamtąd rannych.
Nie mam żadnego przeszkolenia medycznego, nigdy nie miałem do czynienia z krwią. W czwartym tygodniu wyciągnąłem faceta, który leżał tam ranny przez trzy dni, miał poparzoną rękę i nogę. Nie wiem, jak przeżył. Jego ręka zaczęła już gnić, pojawiła się martwica.
— Co powinienem zrobić? — zapytałem.
— Odetnij mu rękę — powiedzieli. Tak więc zrobiłem, odrąbałem ją siekierą do rąbania drewna. Potem zrobiłem to jeszcze kilka razy. Po czwartym wyjaśnili mi przez radio, jak powinienem tego dokonać. Nie spałem przez dwa dni. Kiedy go ładowaliśmy, był żywy, dotarł na miejsce. Nie wiem, co stało się z nim później.
Ukraińskie jednostki w obwodzie donieckim, 28 maja 2023 r.
Innemu, którego wyciągnąłem, urwało szczękę, rękę i pół nogi. Nie chcieli go choćby wyciągnąć. — Nie potrzebuję go — powiedział dowódca. Po 24 godzinach ranny żołnierz powiedział, iż chce po prostu umrzeć. Zdał sobie sprawę z tego, iż to koniec. Po chwili umarł.
Razem ze mną był chłopak w wieku 18-19 lat, wcześniej pracował na gospodarstwie. Do punktu poborowego przyszedł sam, ale podsunęli mu kontrakt. Podpisał go, choćby na niego nie patrząc. Półtora tygodnia później był już na linii frontu. Jego krewni wysłali list do prokuratury, iż został zmuszony do podpisania dokumentów. Dowódca batalionu obraził się i kazał go ukarać.
Pewnego razu wysłali mnie na pozycję, dali mi torbę z lekarstwami, które miałem tam zostawić: bandaże, trochę wody. Doszedłem na miejsce, było tam dużo powalonych drzew. Teren był pagórkowaty, więc pod zwalonymi kłodami była szczelina. Zanurkowałem do niej i czołgałem się dalej. Dotarłem do środka i poczułem, iż jest jakoś miękko, krucho, poczułem charakterystyczny smród. Zobaczyłem przed siebie, a tam mundur i martwi żołnierze. Leżeli tam trzy, cztery miesiące, ciała zaczęły się rozkładać. Czołgałem się po zwłokach.
Zacząłem panikować. Do tego uświadomiłem sobie, iż niedaleko mnie lata ptak (dron — red.), iż wie, gdzie jestem. Zrozumiałem, iż muszę spie**alać. Zacząłem więc się czołgać. Po chwili stanąłem na nogi, przeszedłem dwa kroki i jak pijany upadłem. Próbowałem wstać, ale nie mogłem — byłem oszołomiony. Za mną rozległ się trzask kłody. Jakimś cudem udało mi się pozbierać, odwróciłem się i pobiegłem w drugą stronę. To było naprawdę przerażające.
„Zostałem ranny, bo dowódca chciał się upić”
Dowódca zawsze pił. Może to był jego sposób na radzenie sobie ze stresem, ale najwyraźniej był niewyszkolonym człowiekiem. Przez jego picie zostałem ranny.
— Idź do kwatery głównej, weź nowego ptaka, czyli drona — powiedział mi kiedyś.
— Mamy jeszcze jednego, na pewno przetrwamy noc. Dlaczego miałbym teraz wychodzić? jeżeli wyjdę, od razu zostanę zauważony, bo nocne „ptaki” latają z termowizją, widzą z odległości kilometra — odpowiedziałem.
Wysłał mnie i tak.
Dotarłem do centrali, wziąłem tego drona. Dali mi kolejną paczkę. Zapytałem, co w niej jest. „To dla dowódcy” — powiedzieli. Zaglądnąłem do torby, a tam tylko dwie butelki: wódka i jakiś koniak. Właśnie po to mnie wezwali. Dowódca chciał się upić, więc wysłali mnie po paczkę. Wracałem tą samą drogą i nagle usłyszałem nad sobą drona. Nogi się pode mną ugięły. Pomyślałem: „nie mam nóg, po prostu strzelę sobie w łeb i tyle, nie będę cierpiał”. Wszędzie wokół siebie widziałem krew dookoła mnie, ale z moimi nogami wszystko było w porządku. „Dzięki Bogu” — stwierdziłem w duchu.
Rzuciłem pieprzoną torbą. Dotarłem do najbliższej piwnicy, włączyłem radio i powiedziałem: zabierzcie mnie, nie idę. Powiedzieli, iż tego nie zrobią, bo to zbyt niebezpieczne. Byłem w samym środku otwartej przestrzeni. Znalazłem piwnicę i tam wszedłem. Po 20 minutach poczułem, iż krwawię. Czołgałem się dalej, prawie dotarłem do punktu ewakuacyjnego, ale poszedłem 500 m w lewo. Tam mnie przejęli.
W jednostce prawie wszyscy pili. Niektórzy dowódcy używali też promedolu (związek chemiczny stosowany jako syntetyczny lek opioidowy — red.). Każdy powinien dostać go w apteczce — jedną lub dwie kapsułki, to stary środek przeciwbólowy o działaniu narkotycznym. W rzeczywistości dostawało się go tylko na papierze. Dawali nam apteczkę, podpisywaliśmy się, w niej promedolu nie było. Gdzie był? Ktoś go siebie wziął.
Dowódca „sąsiadów” miał specjalnego człowieka, uzależnionego od promedolu, który dla dawki był w stanie zrobić wszystko. Biegał i szukał trupów. Z grubsza wyglądało to tak, iż jak potrzebowało się lunety do karabinu maszynowego albo czegoś innego, to dawało się mu promedol, a on biegł na sam „front” szabrować trupy, prawie pod pozycje ukraińskie.
„Przywiązali mnie do drzewa i powiedzieli: »to koniec, teraz cię wyzerujemy«”
Dochodziło też do innych sytuacji. Zdarzało się, iż ktoś nie wykonał rozkazu. Przyprowadzali go do dowódcy. o ile był on zbyt leniwy, żeby się nim zająć, to taką osobę zabierali jego frajerzy — nie mogę ich inaczej nazwać, to dla mnie nie byli ludzie. Przyklejali mu ręce i nogi taśmą do drzewa, żeby nie uciekł, i strzelali do niego z bliska z odległości 5-10 m. Nie widziałem samego strzelania, ale po zwłokach byłem skłonny uwierzyć w to, iż tak się działo.
W innych przypadkach przyprowadzali „niepokornego” żołnierza do dowódcy, zakładali mu dwie kamizelki kuloodporne. Następnie dowódca strzelał do niego z karabinu maszynowego. jeżeli kamizelki były w stanie go uchronić, to żył, jak nie, to umierał. A choćby jeżeli kamizelki wytrzymały, to taki żołnierz kończył z połamanymi żebrami. I powoli umierał. Czasem zakładali też „niepokornym” hełm i strzelali do niego.
Dwóch ludzi z mojej kompanii zostało w ten sposób zastrzelonych. Zapytałem kiedyś żołnierzy, gdzie oni są. Powiedzieli mi, iż zostali „wyzerowani” za niewykonanie rozkazu. Odmówili udania się na posterunek.
Szkolenie wojskowe w Rostowie, 2022 r.
Miałem też inną historię. Wysłali mnie do żołnierzy na pozycję, niosłem torbę z konserwami. Nagle usłyszałem lecącą Babę Jagę (ukraiński dron bombowy — red.). Rozumiałem, iż pójście dalej byłoby samobójstwem. Ok. 700 m dalej znajdowała się sąsiednia jednostka, więc tam skręciłem. Złapali mnie i powiedzieli: „jesteś zmobilizowany”.
— Jestem pracownikiem kontraktowym, czy pokazać legitymację wojskową? — odpowiedziałem.
Oni szukali jednak jakiegoś zmobilizowanego mężczyznę, który zdezerterował lub próbował to zrobić. Myśleli, iż to ja. Przywiązali mnie do drzewa.
— To koniec, teraz cię wyzerujemy — powiedzieli.
Za drzewem była wielka dziura. Spojrzałem, leżało w niej 20-30 ciał.
Uratowało mnie tylko to, iż dostali wiadomość przez radio, iż znaleźli zmobilizowanego mężczyznę, który próbował uciec. Żal mi go było, pewnie go „wyzerowali”. Rozwiązali mnie, wysłali do dowódcy. Nie był pijany, ale wyglądał jakby był na promedolu. Ślinił się, zaproponował mi 30 gramów wódki na uspokojenie.
W wojsku jest to powszechna praktyka. Do mojej jednostki werbowali zwykle tych, którzy przychodzili „kalecy”, z ranami lub ze słabym zdrowiem. jeżeli ktoś nie wykonał rozkazu, trzeba było wzywać prokuraturę wojskową. Ta jednak oczywiście nie przybywała. Zmuszano ich więc do kopania sobie okopów. Kazali im kopać luksusowe ziemianki, prawie dwupiętrowe, dla dowódców. Chłopcy mieli prowizoryczne schronienie — złożone z drewnianych desek i kupki trawy na wierzchu.
„Co my tu, ku*wa, robimy?”
Nikt tam nie mówił: „chodźmy i obalmy Putina”. Rozmawiali jednak o tym, iż wywołał bzdurną wojnę, której nikt nie chce. choćby „patrioci”, kiedy przyjeżdżali na front, bardzo gwałtownie zaczynali mówić: „co my tu, ku*wa, robimy, po co nam to, ku*wa, potrzebne?”. Było kilku „hurra-patriotów”, ale z reguły nie żyli długo — zwykle jako pierwsi uciekali — i jako pierwsi byli likwidowani.
Pewnego dnia w jednostce pojawił się 54-leni mężczyzna. Przyszedł nie tyle po pieniądze, ile dlatego, iż chciał zyskać przywileje przysługujące żołnierzom, by wyleczyć żonę — chorowała na raka.
— Wiem, iż ludzie tu ginął, dokonałem wyboru. jeżeli mnie zabiją, cóż, pieprzyć to, moja żona dostanie 5 mln rubli (ok. 231 tys. zł), zostanie wyleczona, moje dzieci będą dobrze żyć — powiedział mi.
Mieszkał na wsi, zarabiał 35 tys. rubli (ok. 1,6 tys. zł) miesięcznie, miał trójkę dzieci i chorą żonę. Co miałem mu powiedzieć? „Idź i przekwalifikuj się na informatyka”?
Razem z nim zgłosiło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich od razu się wycofał. Drugi był na froncie przez tydzień. Po tym czasie pożyczył pieniądze i wyjechał.
Rosjanie powołani do wojska w ramach częściowej mobilizacji, 10 października 2022 r.
Nasz dowódca sprzedawał urlop — 10 tys. rubli (ok. 461 zł) za dzień. Owszem, po pół roku służby oficjalnie przysługiwał urlop, ale nie puszczali. Jak ktoś chciał z niego skorzystać, musiał zapłacić.
To było przerażające, jak człowiek zdał sobie sprawę z tego, iż niektórzy z tych ludzi przeżyją. Wrócą do kraju i co będą robić, z kompletnie zniszczoną psychiką? To przerażające i obrzydliwe. W jednostce nie jest się w ogóle sobą. Kiedy ci ludzie wrócą z wojny, z krwią na rękach, ze złamaną psychiką, zaczną się zrzeszać, łączyć w większe grupy… I będą chodzić z bronią po ulicach.
Jestem pewien, iż w Rosji jest teraz mnóstwo broni, która jest wysyłana z frontu wraz ze zwłokami, w czarnej torbie. Demontują te karabiny maszynowe lub chowają je gdzieś osobno, zabierają do Rosji, składają je ponownie i sprzedają. W kraju można kupić kałasza za 40 tys. rubli (1845 zł). To wielki biznes, ludzie wracający z wojny zarabiają na tym mnóstwo pieniędzy. Wystarczy sobie wyobrazić, ilu ludzi ginie na froncie. Nikt nie biega i nie zbiera ich broni, nikt nie prowadzi rejestru. Z broni zabranej trupom można by stworzyć małą armię.
„Wojna o dziadka, który jest takim świrem, iż kazał zabić setki tysięcy ludzi za nic”
Słyszałem nie raz o tym, iż ktoś się poddał. Nie rozumiałem, jak oni to robili. Może u nich było inaczej. My przed sobą mieliśmy pola minowe, za nami zaś znajdowały się oddziały zaporowe i nie mogliśmy się wycofać, bo otworzyłyby ogień. Saperzy rozrzucali miny, ale sami nie do końca pamiętali, gdzie — trochę w prawo, trochę w lewo. W efekcie nie raz przypadkowo żołnierze wdepnęli na nie i umierali.
Dla tych wszystkich, którzy zastanawiają się, czy nie podpisać kontraktu, mam jedną wiadomość: „weźcie broń i strzelcie sobie w łeb”. Rezultat będzie dokładnie taki sam. jeżeli myślą, iż łatwo zarobią pieniądze, wrócą i wszystko będzie zaje**ście, to powiem — nie będzie. Widziałem wielu takich typów. Nie wrócili w jednym kawałku.
Jeśli ktoś myśli, iż są tam jacyś naziści… Nie, to nie są naziści, to zwykli ludzie. Czy ktoś jest w stanie do końca życia żyć z myślą, iż zabił sąsiada? Ta wojna nie jest tego warta. To nie jest wojna o ojczyznę, to nie jest wojna o sprawiedliwość, to nie jest wojna o wolność — to jest wojna o nich. Wojna o dziadka, który jest takim świrem, iż kazał zabić setki tysięcy ludzi za nic. Nikogo nie wyzwolicie. On sam zresztą nie wierzy w to, iż kogokolwiek wyzwala. Ma to w d*pie — tak jak swoich żołnierzy.
Jeśli funkcjonariusze będą próbowali zmusić do służby wojskowej, lepiej uciekać. jeżeli komuś brakuje pieniędzy, lepiej wziąć pożyczkę i również uciekać. Oczywiście zawsze mogą złapać i wysłać na front, ale lepiej spróbować.
* The Insider zweryfikował tożsamość wojskowego i potwierdził, iż rzeczywiście uciekł on z frontu.