Majestatyczne bagna ciągnące się przez całe Polesie, daleko w głąb tej krainy, przez wieki były ochroną miejscowej ludności przed każdą interwencją z zewnątrz, bo też tylko miejscowi potrafili się po nich poruszać i nie wpaść, dzięki czemu ziemie te względnie dobrze przetrwały powtarzające się regularnie rozdzielanie ich granicami, krojenie, przyłączanie i odłączanie, bo cały czas żyje się tam jak za kordonem. Pomysły osuszania i melioracji (raczej i tak utopijne) były natychmiast – zarówno przez Polskę, jak i wszelkich innych zdobywców – torpedowane właśnie ze względu na nieocenione znaczenie militarne takiego nieprzebytego wału, którego po żadnej jego stronie nie chciano się pozbywać.
Obecnie mokradła te i rozlewiska są przecięte granicą litewsko-białoruską, co za czasów jej wytyczania przez Związek Radziecki nie miało żadnego znaczenia, ale dziś znalazły się na linii frontu, chociaż idącego w poprzek, a nie wzdłuż. Nie pierwszy to i nie ostatni raz w historii spotyka się to z niepojęcie spokojną reakcją tu mieszkających, co miałem okazję widzieć na własne oczy w listopadzie zeszłego roku w Solecznikach – skupisku polskiej ludności na Litwie (pozdrowienia i szacunek dla wieloletniej dyrektor domu kultury Zabarauskaitė) – leżących kilkanaście kilometrów od obecnej granicy z Białorusią, którą odcięty został bliźniaczy Nowogródek. Znalezieniem się w tej pułapce senna okolica nie wydawała się w żaden sposób przejęta, co potwierdzali nauczyciele polskich szkół, choćby się lekko dziwiąc zdziwieniu przybyszów. Ten fatalizm, iż wszystko da się i trzeba przeczekać, przechował się w naszym narodowym DNA w postaci powiedzenia: „Jak nie powódź, to przemarsz wojsk”, które to okoliczności akurat szczęśliwie nie występują razem, a choćby jedno drugie wyklucza.