„Co tam się u licha dzieje? Myślałem, iż wygrywamy”. Europa popełnia wobec Ukrainy błąd, który zgubił Amerykanów. „Większość nie chciała tego słyszeć”

news.5v.pl 2 miesięcy temu

Od ponad trzydziestu miesięcy w Europie szaleje wojna, którą przed 24 lutego 2022 r. uważano za coś niemożliwego. Ma ona intensywność, którą Europejczycy znali dotąd tylko z podręczników historii. Toczy się na linii frontu o długości ponad tysiąca kilometrów. Choć jest to wydarzenie niezwykłe, opinia publiczna już dawno się do niego przyzwyczaiła — podobnie jak media. Szok wywołany rosyjską agresją już minął i dziś wojna rzadko już dominuje na pierwszych stronach gazet.

W odbiorze sporej części osób, które nie zajmują się tym tematem zawodowo, stała się ona tematem pobocznym. To dość paradoksalne, bo po względem okrucieństwa nic się w niej nie zmieniło. Nie zmniejszyło się również potencjalne zagrożenie dla europejskiego porządku, które ona za sobą pociąga — nie wspominając już o globalnych konsekwencjach politycznych.

Z perspektywy obywateli, którzy tylko umiarkowanie interesują się polityką, nic się jednak nie dzieje. Wciąż widzą te same obrazy zniszczenia i nędzy, straszliwej śmierci cywilów. Wojna wydaje się w ich oczach nie mieć końca. Wywołuje to mieszankę obojętności i fatalizmu, przeświadczenie, iż taka jest wojna i niezaangażowani widzowie nie mogą nic zrobić, aby to zmienić.

To napędza pracę mediów. Na dłuższą metę nie mogą one poruszać tematów, które nie interesują ich czytelników. Dominują więc inne tematy: ataki motywowane islamizmem, mecze czy ostatnio powodzie. Media stają się wędrującą wydmą przemieszczającą się z miejsca na miejsce. Najważniejsze, by coś się działo.

„Co tam się u licha dzieje? Myślałem, iż wygrywamy”

Nie jest to nowe zjawisko. Wbrew powszechnemu przekonaniu wstrząsające relacje publikowane w mediach nie zakończyły wojny w Wietnamie. Zaspokoiły jedynie próżność dziennikarzy. We wczesnych latach w przeważającej mierze popierali oni kurs Białego Domu obrany przez prezydenta Johna F. Kennedy’ego i jego następcę Lyndona B. Johnsona.

Wojna w Wietnamie uważana jest za pierwszą „wojnę telewizyjną”, choć w rzeczywistości nie do końca nią była. W 1984 r. historyk Lawrence Lichty przeprowadził badanie, w którym przyjrzał się wpływowi telewizji na opinię publiczną w USA. Przeanalizował wieczorne wiadomości emitowane w głównych stacjach telewizyjnych w latach 1965-1970. Okazało się, iż tylko 3 proc. reportaży z Wietnamu pokazywało rzeczywiste walki. Większość Amerykanów poparła wojnę nie pomimo relacji medialnych, ale właśnie z ich powodu.

Nie zmieniło się to aż do 31 stycznia 1968 r., kiedy Wietnam Północny i Wietkong rozpoczęły wielką ofensywę Tet. Obrazy amerykańskiej ambasady szturmowanej przez oddział samobójców wprawiły Stany Zjednoczone w osłupienie.

— Co tam się u licha dzieje? Myślałem, iż wygrywamy tę wojnę — powiedział dziennikarz Walter Cronkite w wieczornych wiadomościach CBS. Był to moment rozczarowania w Stanach Zjednoczonych. Po nim mało kto zastanawiał się, jak wygrać tę wojnę. Większość Amerykanów zadawała sobie inne pytanie: jak wydostać się z tego bałaganu?

Pierwsza w historii „wojna w mediach społecznościowych”

Wojna w Ukrainie jest pierwszą w historii wojną relacjonowaną na taką skalę w mediach społecznościowych. W sieci nie brakuje materiałów filmowych z pola walki. Na początku wojny żołnierze nagrywali filmy z frontu bez żadnej kontroli ze strony przełożonych, następnie publikowali je na Telegramie lub na TikToku. Wojskowy stał się jednocześnie reporterem. Z biegiem czasu sytuacja się zmieniła.

Dziś w internecie wciąż pojawiają się obrazy martwych i umierających żołnierzy, ale dominuje widok z kamer niezliczonych dronów. Pokazują one, jak rozbijają pozycje wroga i czołgi, okraszając to odpowiednią muzyką budującą klimat. Materiały te rzadko realizowane są dłużej niż minutę. Trudno odróżnić je od gier wideo. Istnieje w zasadzie tylko jedna, choć fundamentalna różnica — pokazują one prawdziwych ludzi, którzy prawdziwie umierają w toku walk.

Takie obrazy kilka mówią widzom o wojnie, która toczy się na ciągnącym się na ponad tysiąc kilometrów froncie. Przyczyniają się jednak do jej emocjonalnej brutalizacji. Filmy te nie są nagrywane bez celu — mają utrzymać morale i wiarę w zwycięstwo, a jednocześnie odczłowieczyć wroga i zamienić go w obiekt nienawiści. Telegram i X przez cały czas umożliwiają dostęp do propagandy wojennej wroga — lub tego, co jest w taki sposób definiowane. Zachód przez cały czas ma problem z kontrolowaniem tych mediów społecznościowych, pomimo inicjowania oficjalnych kampanii przeciwko dezinformacji i fake newsom.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

To wszystko zmienia media społecznościowe w pola bitew, na których toczy się walka o suwerenność interpretacji. Każdy, kto wątpi w szanse powodzenia zachodniej strategii wojennej i uważa, iż cel wojny, jakim jest zwycięstwo Ukrainy, jest nieosiągalny, jest podejrzewany o defetyzm. Jest też często nazywany „piątą kolumną Moskwy” — bo krytyka jest interpretowana jako zdrada. W ten sposób doniesienia o propagandowym wpływie Moskwy na zachodnią opinię publiczną stają się projekcją. Własną porażkę można wytłumaczyć jedynie skuteczniejszą propagandą wroga.

W szczytowym momencie amerykańskiej interwencji w Wietnamie Południowym stacjonowało tam 541 tys. żołnierzy. Amerykanie zaczęli ich stopniowo wycofywać po wyborze Richarda M. Nixona na prezydenta pod koniec 1968 r. Wraz z tak zwaną „wietnamizacją” wojny (w jej ramach Amerykanie zaczęli wzmacniać zdolności wietnamskich sił do stawienia oporu przeciwnikowi w celu zmniejszenia zaangażowania militarnego wojsk amerykańskich — red.) amerykańskie straty spadły, mimo iż konflikt wciąż trwał. Media straciły zainteresowanie wojną, co znalazło odzwierciedlenie w liczbie korespondentów stacjonujących w Sajgonie: spadła ona z 637 w 1968 r. do 35 sześć lat później.

W Ukrainie sytuacja wygląda inaczej — nie stacjonują tam zachodnie wojska lądowe, co sprawia, iż dla większości obywateli zachodnich państw wojna ta jest dość odległa. Nie dotyka ich własnych synów czy ojców, którzy musieliby ryzykować życie. Jedynym sukcesem zachodniej dyplomacji od 24 lutego 2022 r. jest zapobieżenie eskalacji wojny na kraje zachodnie. Przyzwyczajenie się do wojny pociąga jednak za sobą ważne konsekwencje dla ich opinii publicznej.

W im gorszej sytuacji znajduje się Ukraina, tym większa jest gotowość do podejmowania ryzyka. W przypadku wojny wietnamskiej rząd w Waszyngtonie nigdy nie rozważał inwazji wojsk lądowych na Wietnam Północny albo militarnego odcięcia Hanoi od dostaw z Chin i Rosji. Strach przed wojną nuklearną zmniejszał gotowość do eskalacji po obu stronach. Był to jedyny powód, dla którego ofensywa Tet mogła stać się momentem rozczarowania — pokazała ona amerykańskiemu supermocarstwu jego ograniczenia, pomimo przytłaczającej przewagi materiałowej i technologicznej.

Kiedy kończy się odstraszanie

W przypadku wojny w Ukrainie nie może być mowy o podobnym rozczarowaniu. Dlaczego, zgodnie z najnowszym myśleniem, nie pozwolić Ukrainie na wykorzystanie zachodniej broni do atakowania celów zlokalizowanych na terytorium Rosji? W końcu ona również niszczy ukraińską infrastrukturę — przekonuje wielu zwolenników tego rozwiązania. Politycy i media przyzwyczaili się do myśli, która w Wietnamie wciąż była uważana za tabu: do angażowania się w wojnę z Rosją lub Chinami.

Zachód polega na swoich zdolnościach odstraszania, które — w jego opinii — wykluczają ataki na terytorium NATO. Tę logikę Rosja stara się obalić. Sukces strategii odstraszania paradoksalnie tylko usprawiedliwia podejmowanie ryzyka, na które wiele państw nie jest mentalnie gotowych. Obawiają się porażki działań wojennych, więc ich unikają i sięgają po gesty — w końcu symbolika i narracja nigdy nie przeszkodziły nikomu w wygraniu wojny.

Czy mamy do czynienia z dyplomatycznym teatrem grzmotów z Waszyngtonu, ponieważ rząd chce zmusić obie strony do ustępstw w celu zakończenia walk? jeżeli tak by się stało, byłby to sukces polityki zagranicznej administracji ustępującego prezydenta Joe Bidena. Jego potencjalny sukcesor mógłby dobrze wykorzystać ów sukces w ostatnich metrach amerykańskiej kampanii wyborczej.

W pierwszej w historii wojnie w mediach społecznościowych dominuje zamieszanie. Moment rozczarowania zawsze wiąże się z pewnym konkretnym wydarzeniem, które obala dotychczasowe pewniki. W dzisiejszych warunkach należy sobie jednak zadać pytanie — czy jeżeli do takiego wydarzenia by doszło, ktokolwiek by je w ogóle dostrzegł? Potrzeba byłoby drugiego Waltera Cronkite’a, który powiedziałby to, czego większość do tej pory nie chciała usłyszeć. Dziś jednak jego tweet zaginąłby w ogólnym zalewie informacji wojennych. Te skutecznie zagłuszają również zdolność do refleksji.

Idź do oryginalnego materiału