Mój dziadek był człowiekiem milczącym i surowym. Pewnie pół Polski mogłoby zacząć w ten sposób opowiadanie o swojej rodzinie. „A mój dziadek pierdział w pierzynę i cuchnęły mu skarpety” – to też szanuję, bo drugie pół ma prawo mieć powyżej nosa sentymentalnych smętów. Sam mam ich serdecznie dość i staram się unikać, ale wracają do mnie w chwilach słabości i wpuszczam je czasem.
Dziadek Józef był więc, jaki był, i spoko. Nie przypominam sobie, żebym rozmawiał z nim kiedykolwiek na jakikolwiek temat. Nie pamiętam, żeby w ogóle skierował do mnie jakieś słowa, z wyjątkiem „jedz” lub „pij”. Na powitanie i pożegnanie całował wszystkich w usta, tak miał w zwyczaju. Był również troskliwy, sprawiedliwy i pomimo surowości serdeczny, więc chętnie zasiadał z dziećmi i wnukami przy wspólnym stole.
Po paru kieliszkach opowiadał, iż w czasie wojny był czołgistą, iż walczył w wielkiej bitwie z Niemcami pod Budziszynem i iż widział spalonego żywcem żołnierza z innego czołgu, który błagał, żeby go dobić.
Lubiłem dziadka Józefa i akceptowałem w pełni, nie interesowało mnie zgłębianie jego kombatanckiej historii, choćby przez dziesięć lat po jego śmierci.
Do czasu, gdy na jakimś spotkaniu świątecznym przypomniałem ten Budziszyn, a moja mama na to, iż tak, tak było i nigdy nie można było wspominać, iż dziadek spod Budziszyna zdezerterował. Że jak?! Pobudziło mnie to na tyle, iż zaraz zacząłem czytać o Budziszynie i momentalnie nabrałem do dziadka podziwu. Zdezerterować z beznadziejnej bitwy to jest coś! To jest odwaga, a jej owocem jestem ja sam, bo niechybnie nie byłoby mnie na świecie, gdyby dziadek posłuchał wówczas rozkazów i trwał na jakimś posterunku, dopóki kontrnatarcie niemieckiej armii nie zgniotłoby go na skwierczącą miazgę w puszce sowieckiego czołgu T-34.
Poczucie satysfakcji z aromantycznej postawy przodka pozostało ze mną na kolejne pięć lat. Wtedy zbiegiem okoliczności znalazłem się w okolicach Budziszyna.
Bitwa rozegrała się na przestrzeni dziewięciu ostatnich dni kwietnia 1945 roku, a więc tuż przed upadkiem Berlina i kapitulacją hitlerowskich Niemiec. Mimo sprzyjających okoliczności i dwukrotnej przewagi liczebnej sprzymierzonych armii polskiej i radzieckiej zakończyła się dla nich koszmarną klęską. Na terenach pomiędzy Zgorzelcem a Dreznem straciło życie ponad 5 tys. żołnierzy 2 Armii Ludowego Wojska Polskiego, 10 tys. zostało rannych, a kolejne 3 tys. uznano za zaginionych (w tym mojego dziadka). Armia straciła 22 proc. swojego stanu osobowego oraz 57 proc. czołgów i innych pojazdów opancerzonych. Masakra. Więcej śmierci wśród polskiego wojska przyniosło jedynie Powstanie Warszawskie, a dla kontrastu, w legendarnej i opatrzonej narodową chwałą bitwie o Monte Cassino zginęło 900 żołnierzy w ciągu czterech miesięcy.
Każda z tych bitew była fatalnie dowodzonym, obsesyjnym oraz ambicjonalnym starciem i strategiczną porażką lub pyrrusowym zwycięstwem.
Pomyślałem, iż będzie to interesujące doświadczenie: popatrzeć na krajobraz, na który osiemdziesiąt lat temu spoglądał z trwogą dziadek Józef. Jest tam choćby pomnik upamiętniający polskich żołnierzy. Wzniesiono go w okolicy najcięższych walk, w miejscowości Crostwitz. Żeby nie błądzić, pojechałem właśnie tam.
Przebieg bitwy i położenie jednostek można dokładnie prześledzić na podstawie publikowanych w sieci map i analiz, ale nie wiem, czy dziadek należał do 5, 7, 8 czy 9 dywizji. Każda z nich była formowana w 1944 roku w okolicach Białej Podlaskiej, gdzie się urodził. Nie dowiem się już, czy dołączył dobrowolnie, czy został wcielony siłą. Miał wówczas 23 lata. Żołnierze każdej z wymienionych dywizji znaleźli się w krwawym kotle walk, spotkał ich okrutny los.
Crostwitz nazywa się adekwatnie Chróścice i wita przyjezdnych swojską słowiańszczyzną widoczną na znakach, szyldach i banerach reklamowych. Region zamieszkują głównie rdzenni Serbowie Łużyccy. Niebywałe, iż uchowali się tutaj przez stulecia rozmaitych czystek i pogromów.
Pomnik zlokalizowany jest na wzniesieniu na północnym skraju wsi. Jest duży, siermiężny i brzydki. Wieś jest sielankowa, a krajobraz piękny. Za polskim pomnikiem, ustawionym w 1967 roku schowany pozostało pomnik ufundowany przez stronę niemiecką. Na głównym placu Crostwitz zlokalizowany jest skromny memoriał cywilnych ofiar wojny pochodzących z tych okolic.
Jest cicho, słonecznie, wieje wiatr. Moja córka zbiera kwiatki na łące obok, a narzeczona głaszcze po chrapach konia z pobliskiej zagrody.
I co z tego wszystkiego wynika? Nic. Bo z jednostkowych historii nic nie wynika. Pokazują tylko, iż podręcznikowa historia pozostało bardziej okrutna, niż spisano, i komplikują ją w nieskończoność indywidualnych losów. Tak samo nic nie wynika z militarystycznych roztrząsań, choćby najlepiej udokumentowanych na podstawie setek rozkazów, meldunków i zliczonych zwłok.
Stoję i patrzę na łużycki horyzont. Jest mi smutno i tyle. Mam jeszcze trochę wspomnianej satysfakcji, bo dziadek Józef nie tylko przeżył, ale jeszcze tak ogarnął sprawy, iż do końca życia zachował mundur, honory i emeryturę kombatanta. W pełni na to zasłużył. Spłodził więcej Polaków i Polek, niż zabił Niemców, a bohaterstwo żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego i tak nie jest honorowane ani upamiętniane na żadnych uroczystościach państwowych niezależnie od tego, czy polegli, zdezerterowali, czy zdobywali Berlin.