Czy istnieją dobrzy Rosjanie oraz jak ich znaleźć?

krytykapolityczna.pl 6 miesięcy temu

Wielu Ukraińców wścieka się, gdy antyputinowskich Rosjan nazywa się ich sojusznikami. Ukraińskie ekspertki i intelektualistki często odmawiają udziału w debatach, w których biorą udział obywatele Rosji. Z kolei organizatorzy debat – zwykle ludzie zachodu Europy – oczekują od przedstawicieli obu tych państw publicznych przytulasków i przekazywania sobie znaków pokoju.

Ów cancelling „dobrych Rosjan” przez Ukraińców ma kilka warstw. Po pierwsze stoi za nim przekonanie, iż debata publiczna rosyjskich dysydentów może i jest krytyczna wobec Putina, ale w znakomitej większości nie uwolniła się od imperialnego i kolonialnego myślenia o Ukrainie. Wielu rosyjskich liberałów lubi na przykład biadolić nad obalaniem pomników Puszkina, nie rozumiejąc, iż dekolonizacja Ukrainy nie może odbyć się bez wyprowadzenia rosyjskiej literatury z kanonu, a jeżeli kiedykolwiek do niego wróci – to w charakterze literatury światowej, a nie rodzimej, i to z krytycznym komentarzem. Z całą pewnością nie stanie się to przed końcem wojny.

Podobnego kłopotu nastręcza język. Oczywiście rosyjski, do niedawna dość neutralna lingua franca państw postradzieckich. Wielu Ukraińców wciąż go używa (choć po lutym 2022 roku ten odsetek znacznie spadł), drażni ich jednak oczekiwanie sporej części Rosjan, iż powinien on zachować swoją rolę niezależnie od polityki prowadzonej przez ich ojczyznę. Niby potępiają inwazję Rosji na Ukrainę, ale gdy uciekają przed nią do Gruzji czy Armenii – swoich dawnych kolonii – obruszają się na odmowę obsługi w języku rosyjskim, a na temat zwyczajów tubylców formułują niekiedy kryptorasistowskie uwagi.

Ukraińców drażni też pokora rosyjskiego społeczeństwa obywatelskiego (zarówno tych, którzy zostali w kraju, jak i tych, którzy wyemigrowali), jego skupienie się na własnej krzywdzie i wyolbrzymianie czyhających na niego zagrożeń – szczególnie w porównaniu do tego, co przeżywa Ukraina. W Rosji panuje system autorytarny z coraz większą ilością cech totalitaryzmu, jednak porównania do czasów wielkiego terroru czy hołodomoru Ukraińcy uważają za nieprzyzwoite. Z rąk aparatu represyjnego ZSRR zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi, a ofiary współczesnej Rosji liczy się co najwyżej w setkach czy tysiącach. Większości uczestników antyrządowych protestów grozi co najwyżej noc na dołku, choć gwoli uczciwości muszę tu zaznaczyć, iż srogie kary wymierzane są dość przypadkowo, a zniszczyć komuś życie można nie tylko je odbierając.

Kolejnym argumentem za odbieraniem „dobrym Rosjanom” platformy jest postulat objęcia Rosji wszystkimi możliwymi sankcjami – dopóki prowadzi ona krwawą wojnę. Na ekonomicznych sankcjach nie cierpią przecież decydenci, a zwykli ludzie – jednak stosuje się je po to, by zmusić państwowego gracza do zmiany swojej polityki (w przypadku Rosji nie do końca to działa, ale to temat na odrębny tekst). Na tej samej zasadzie – argumentuje wielu Ukraińców – z debaty należy wykluczyć wszystkich Rosjan, niezależnie od wyznawanych przez nich poglądów. Światowe media nie powinny wytwarzać w swoich odbiorcach wrażenia, iż „Rosja to nie Putin”, ponieważ większość Rosjan popiera politykę względem Ukrainy. Zdaniem Ukraińców to kwestia kolektywnej odpowiedzialności, bez której – jak pokazuje przykład Niemiec – nie jest możliwe choćby częściowe rozliczenie się z przeszłością.

Pewną rolę odgrywa też nienawiść. Nie chodzi bynajmniej o to, iż Ukraińcy są szczególnie nienawistni – jak chciałaby ich widzieć kremlowska propaganda – a o skutki trwania w ciągłym poczuciu zagrożenia życia. W takich warunkach człowiek odkrywa, jak złożona potrafi być paleta złych emocji – przeróżnych odcieni strachu, wściekłości, nienawiści. Nie chodzi tylko o strach przed rakietami – również o to, iż wojna niszczy ludzkie relacje, perspektywy, plany. W Polsce nie odczuwam nienawiści do dobrych ani choćby złych Rosjan (może z wyjątkiem decyzyjnej wierchuszki). Ale gdy wjeżdżam do Ukrainy, czuję, jak ta emocja we mnie kiełkuje. A jestem tam tylko gościem, wpadam na kilka dni czy tygodni i wracam do bezpiecznego domu. Ciężko mi sobie choćby wyobrazić, z jaką mocą przeżywają nienawiść mieszkańcy Ukrainy. Szczególnie iż nie ma już chyba takich, którzy z powodu wojny nie doświadczyliby już jakiejś osobistej tragedii.

Zaleczenie tych ran potrwa. Historia pokazuje, iż wywołane wojną uprzedzenia potrafią ciągnąć się pokoleniami. W jednej z sond ulicznych przeprowadzanej w Ukrainie pewna pani zapytana prowokacyjnie o to, czy Ukraińcy są rusofobami, odpowiedziała, iż Rosjanie jeszcze nie wiedzą, co to znaczy rusofobia. Dowiedzą się tego dopiero wtedy, gdy dorosną dzisiejsze dzieci. Pewnie ma rację. I ciężko się sprzeczać z tym, iż jedynym winowajcą tego procesu jest sama Rosja.

W pełni rozumiem, dlaczego Ukraińcy czują to, co czują. Sama jednak – jako obywatelka Polski – nie podzielam wielu z przedstawionych wyżej argumentów, w niektórych kwestiach nie mam wyraźnego zdania i nie potrafię być w tej sprawie bezwzględna. Martwię się o moich rosyjskich znajomych, szanuję ich opozycyjną – choćby drobną – działalność, podziwiam hart ducha, o którego przecież tym trudniej, gdy ma go tak niewielu. Każdy ma prawo do swojej tragedii – głód dzieci w Afryce nie sprawia przecież, iż nie możemy przeżywać bólu utraty zwierzęcia domowego. Współczuję choćby „złym Rosjanom” – ludziom, którzy doświadczają życia w systemie totalitarnym, których mózgi przeżarte są przez propagandę. Nie spaliłam rosyjskich książek ze swojej biblioteczki, niedługo poprowadzę publiczne spotkanie z rosyjskim autorem, którego przeciekawa książka ukaże się w maju nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej. Poza tym wszystkim nie znoszę cancel culture – uwielbiam rozmawiać z ludźmi, z którymi się nie zgadzam, których nie rozumiem, a choćby potępiam. Tak postrzegam swoją dziennikarską rolę.

Często natykam się jednak na wypowiedzi „dobrych Rosjan”, które sprawiają, iż cała ta moja empatia i skłonność do relatywizowania wygasa. Miewam wówczas ochotę wycofać się ze sporów, które prowadzę ze swoimi ukraińskimi przyjaciółmi i przyznać im rację, gdy domagają się, by cancelling Rosjan wyszedł poza granice Ukrainy. W ostatnich dniach doprowadził mnie do tego newsletter „The Moscow Times” – świetnego anglojęzycznego pisma na temat Rosji.

Jego twórcy wyemigrowali z kraju, ale wciąż mają tam dobre kontakty i dostarczają czytelnikom jakościowych materiałów. Ostatnie wydania newsletterów poświęcone są krzywdzie, jakiej doznali, zmuszeni do emigracji z Rosji dwa lata temu. Redaktorka naczelna smuci się, iż przegapiła „liczne śluby, święta i urodziny”, a w dodatku mieszkała „w kiepskich mieszkaniach” i była natarczywie pytana o to, co robi, by pomóc Ukrainie. Z kolei wydawca gazety wspomina swój strach, iż zostanie zatrzymany na granicy (spoiler: nie został). Później przez dwa miesiące zmuszony był mieszkać w hotelu pokojowym o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych. Dwa zdania później podkreśla ponownie, iż pokój miał tylko dwanaście metrów.

Sytuacji w Ukrainie nie poświęcono ani jednego zdania – choć bezpośrednio wpłynęła ona na losy twórców gazety. Jojczenie na temat kiepskich warunków mieszkaniowych wskazuje również na to, iż osobiste poczucie krzywdy przesłania im również zrozumienie warunków panujących w krajach, w których znaleźli schronienie. Ceny wynajmu mieszkań w wielu europejskich miastach od lat są niedostępne lub trudno dostępne choćby dla ciężko pracujących ludzi. Dwunastometrowy pokój to dla wielu młodych Europejczyków standard, a nie traumatyczne przeżycie. Drodzy „dobrzy Rosjanie” – jeżeli chcecie naszego współczucia, ogarnijcie swój przywilej.

Idź do oryginalnego materiału