Czy wypada jechać na wakacje do Ukrainy?

krytykapolityczna.pl 4 miesięcy temu

Poranny pociąg z Przemyśla do Kijowa jest jak wieża Babel. Gdy jakiś czas temu włóczyłam się po jego wagonach, przygotowując reportaż o ukraińskiej kolei, naliczyłam czternaście różnych języków. To bardzo wygodne połączenie – kursuje na nim nowoczesny zespół trakcyjny w stylu Pendolino, podróż trwa tylko dziesięć godzin, a kontrola graniczna idzie dużo sprawniej niż na przejściach drogowych. Nic dziwnego, iż pociąg chętnie wybierają podróżujący na wojnę dyplomaci, wolontariusze, dziennikarze, pracownicy organizacji humanitarnych, ale i zwykli turyści.

W przedsionku jednego z wagonów napotykam rozgorączkowanego vlogera, który relacjonuje swoją podróż pociągiem na Twitchu. zwykle opowiada o swoich przygodach w grach komputerowych, ale tym razem postanowił wybrać się na prawdziwą wojnę. Porozstawiał w kadrze plecaki moro, podkręcił głośność w apce, która ostrzega przed alarmami powietrznymi i wymachuje przed swoimi followersami wyjącym telefonem.

Młoda konduktorka, którą zaczepiam kilka metrów dalej, patrzy na tę scenę z rozbawieniem. – Na tej trasie nie brakuje takich, przyjeżdżają choćby z Ameryki – przyznaje. – Kiedyś trafił się nam chłopak, który spanikował z powodu alarmu i żądał, byśmy zatrzymali pociąg. Musiały interweniować służby. Ale to dobrze, iż przyjeżdżają. Być może w ten sposób świat o nas nie zapomni.

Wojenna turystyka rozwinęła się w latach 90., gdy miłośnicy mocnych wrażeń podróżowali do byłej Jugosławii oraz Czeczenii. W Stanach Zjednoczonych są choćby biura podróży, które specjalizują się w wycieczkach do stref działań bojowych na całym świecie. W Ukrainie od 2014 roku – czyli od wybuchu wojny w Donbasie – tego rodzaju biznes rozwijał się również oddolnie. Jak donosił wówczas portal TSN.ua, łapówki wręczane wojskowym umożliwiały możnym Ukrainy i reszty świata zwiedzanie poligonów, strzelanie z granatników czy choćby latanie myśliwcami.

Po wybuchu pełnoskalowej wojny turyści odwiedzają głównie wyzwolone okolice Kijowa – Buczę, Irpień czy Hostomel. Lokalne biura turystyczne (w tym np. firma, która specjalizowała się wcześniej w wycieczkach do Czarnobyla) oferują możliwość zobaczenia „uszkodzonych domów, zniszczonego sprzętu wroga, pozostałości po broni i amunicji”, a także rozmowę ze świadkami inwazji lub możliwość „wręczenia pomocy humanitarnej”. Na tego rodzaju wycieczki wożeni są przede wszystkim politycy, dyplomaci czy celebryci odwiedzający Ukrainę, ale można ją sobie również prywatnie wykupić.

Antropolodzy nazywają odwiedzanie miejsc naznaczonych katastrofą czy śmiercią „dark tourism”, czyli mroczną turystyką. zwykle przyglądają się jej krytycznie, zwracając uwagę na niezdrowe intencje przybywających gapiów. Zwracają również uwagę na dyskomfort lokalnych mieszkańców, którzy ze względu na swoje trudne położenie obserwowani są jak w zoo.

Między innymi z tego powodu ukraińska Państwowa Agencja ds. Rozwoju Turystyki jest wstrzemięźliwa, jeżeli chodzi o promowanie turystyki międzynarodowej, choć jej nie odradza. „Początkowo byliśmy bardzo przeciwni podróżom na tereny deokupowane. Dla mieszkańców było to bowiem traumatyczne doświadczenie. Ale dzisiaj widzimy zmianę. Ludzie są gotowi, by opowiadać światu o heroizmie Ukraińców i zbrodniach Rosjan” – powiedziała ostatnio dziennikarzom CNN Mariana Oleskiw, szefowa tej agencji.

Odwiedzenie Ukrainy to sposób na wsparcie mieszkańców ogarniętego wojną kraju – niekoniecznie najlepszy, ale niewątpliwie jeden z. UNESCO szacuje wojenne straty ukraińskiego sektora turystyki i kultury na niemal 20 miliardów dolarów. Mimo to znaczna część infrastruktury turystycznej funkcjonuje – chociażby na potrzeby lokalnych turystów. Najczęściej podróżują oni z położonego bliżej linii frontu wschodu na bezpieczniejszy zachód kraju.

W miastach takich jak Lwów czy Czerniowce życie toczy się niemal normalnie, spokojnie jest również w Karpatach. Szansa na spotkanie z rakietą jest minimalna, a alarm powietrzny uruchamiany jest na długo przed jej przybyciem (nie to, co np. w bliskim rosyjskiej granicy Charkowie, gdzie rakiety bywają szybsze od syren). Kijów jest częstszym celem ataków, ale dysponuje przy tym najlepszą obroną przeciwlotniczą. Na przekór Rosji życie w stolicy tętni – wciąż otwierają się tam nowe restauracje, księgarnie, a choćby kluby. Funkcjonują tylko za dnia, bo nocą obowiązuje godzina policyjna.

Czy zatem warto wybrać się na wojenną Ukrainę jako turysta? Żadne miejsce w tym kraju nie jest w stu procentach bezpieczne, a organy ukraińskiego państwa funkcjonują w ograniczonym wymiarze, dlatego MSZ takie podróże obywatelom Polski odradza. Ja również nie miałabym śmiałości do tego zachęcać. Jednak jeżeli to rozważacie, polecam wam zapoznać się z informacjami przedstawionymi na stronie VisitUkraine.today, rozejrzeć się za ubezpieczeniem na pasywny udział w wojnie (oferują to niektóre firmy ubezpieczeniowe), zaopatrzyć w opaskę uciskową i rozważyć trening z medycyny taktycznej (lub chociaż odświeżyć kurs pierwszej pomocy).

Czy taka podróż jest nieetyczna? Moim zdaniem niekoniecznie. Nikt nie podważa obecności dziennikarzy czy pracowników organizacji humanitarnych w państwach objętych konfliktami, a przecież tego rodzaju afiliacja nie gwarantuje szacunku dla społeczności lokalnej. Nie daje również pewności, iż dana osoba nie przybywa do Ukrainy w celu zaspokojenia gapiowskich instynktów, głodu adrenaliny czy próżności (pamiętajcie, selfie w kamizelce kuloodpornej i screenshot z powiadomieniami o alarmach powietrznych to must upload). Taką podróż turysta może odbyć z głową – najważniejsze, by zminimalizować szanse na to, by stać się dla lokalnych obciążeniem.

Idź do oryginalnego materiału