Dla Ukrainy najlepszą gwarancją bezpieczeństwa byłoby członkostwo w NATO. Skoro to niemożliwe, to czy są alternatywy?

polska-zbrojna.pl 3 godzin temu

Jak zapewnić Ukrainie bezpieczeństwo, gdy na Wschodzie umilkną już działa? Nad tą kwestią głowią się nie tylko sami Ukraińcy, ale także zachodni przywódcy. Od kilku dni obserwujemy dyplomatyczne wzmożenie – Donalda Trumpa, unijnych liderów, przedstawicieli tzw. koalicji chętnych. Wpływowe gremia dyskutują, zwykle z udziałem prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, który niestrudzenie lobbuje na rzecz swojego kraju. Co z tego wyniknie?

Wiemy już na pewno, iż z Ukrainy w NATO nici – prezydent Trump mówi o tym wprost, nie bawiąc się w protokolarne ceregiele. Gwoli uczciwości warto zauważyć, iż amerykańskiemu przywódcy wtórują inni. Członkostwu Kijowa sprzeciwiają się Węgry i Słowacja – co niespecjalnie dziwi – ale i Niemcy, uchodzące za wiernego adwokata naszego wschodniego sąsiada. W Polsce nie mamy w tym zakresie ponadpolitycznej zgody – w odróżnieniu od rządu, nowy prezydent Karol Nawrocki deklaruje się jako przeciwnik Ukrainy w Sojuszu. Tymczasem to bycie częścią NATO miało dać Ukraińcom wytchnienie. Nad Dnieprem zakładano, iż wraz z końcem wojny znikną formalne bariery, a kraj chroniony artykułem 5 będzie bezpieczny.

Ryzyko izolacji i odcięcia od środków finansowych

Niespełna rok temu, gdy ten scenariusz zaczął być podawany w wątpliwość, Zełenski postawił sprawę jasno. „Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO” – tak, w rozmowie z Trumpem, wtedy kandydatem na prezydenta, zarysował możliwe alternatywy. Według jednych groził, według innych blefował, tym sposobem zwracając uwagę, iż bez zachodniej protekcji jego kraj prędzej czy później wpadnie w łapy Rosji. W tej ostatniej kwestii nic się nie zmieniło – w dłuższej perspektywie osamotniona Ukraina nie przetrwa. Czyżby więc, skoro „opcja NATO” nie wchodzi w grę, Kijów rzeczywiście był „skazany na atom”? Nie będę dyskutował z argumentem, iż posiadanie broni jądrowej uratowałoby Ukrainę przed Rosją, gdyż podzielam tę argumentację. Ale realna ocena sytuacji każe mi uznać taki scenariusz za niemożliwy. Ukraina nie jest w stanie posiąść takiej broni.

REKLAMA

W Ukrainie – i poza nią – panuje przekonanie, iż kraj ten, w spadku po ZSRS, miał i przez cały czas ma odpowiednie zaplecze naukowo-przemysłowe, by móc opracować i wytworzyć „atomówki”. Owszem, na terenie tej dawnej republiki sowieckiej działały silne ośrodki w Charkowie, Dnieprze i Kijowie, ale zakres ich kompetencji i technicznych możliwości nie obejmował pełnego cyklu produkcji i modernizacji broni jądrowej. Dodajmy do tego kwestie finansowe – stworzenie i utrzymanie arsenału atomowego kosztowałoby Ukrainę dziesiątki miliardów dolarów. Kto by to sfinansował, skoro nie tylko Rosji czy Chinom, ale także Stanom Zjednoczonym, Francji i Wielkiej Brytanii zależy na nuklearnym monopolu? Odmowa współpracy naraziłaby Kijów na dyplomatyczną izolację i odcięcie od międzynarodowej pomocy finansowej. Czy wręcz na sankcje, gdyby uznano, iż Kijów łamie Układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.

Siły pułapkowe – niesprawdzona teoria

Skoro zatem alternatywa „NATO albo atomówki” jest fałszywa, czy istnieją jakieś inne możliwości, by zapewnić Ukrainie długotrwały pokój? Gdy mowa o gwarancjach bezpieczeństwa, na pierwszy plan wysuwają się pomysły związane z obecnością zachodnich żołnierzy na jej terytorium. Siły pokojowe nie wydają się złym rozwiązaniem – odpowiednio liczne i wysycone technicznie mogłyby działać na Rosjan odstraszająco. Tylko czy sojusznicy Ukrainy zdołaliby taki kontyngent sformować, zwłaszcza przy założeniu, iż musiałby on stacjonować na ukraińskiej ziemi przez wiele lat?

Są trzy pomysły na obecność obcych wojsk-gwarantów w Ukrainie – różni je skala zaangażowania. W pierwszym przypadku mówimy o wielkiej operacji, angażującej jednorazowo choćby 100 tys. ludzi. Uwzględniwszy realia technologiczne, byłoby to coś na wzór amerykańsko-brytyjskiej obecności na terytorium RFN-u podczas zimnej wojny. Ten scenariusz należy jednak uznać za skrajnie nierealistyczny – Amerykanie umywają ręce, a Europejczycy nie są organizacyjnie zdolni do takiego wysiłku.

Prezydent Donald J. Trump i prezydent Wołodymyr Zełenski w Gabinecie Owalnym. 18.08.2025 r. Fot. White House/ Platforma X

W opcji drugiej mowa jest o kilkunastotysięcznej obecności militarnej. Nie byłyby to wojska zdolne do powstrzymania Rosjan w razie fizycznej konfrontacji. „New York Times” określa je mianem sił pułapkowych, co niezbyt trafnie oddaje istotę rzeczy. Jest nią bowiem przekonanie, iż Rosjanie wahaliby się pozbawić życia Europejczyków spoza Ukrainy w przypadku wznowienia inwazji. To jednak, jak wskazuje dziennik, teoria niesprawdzona i bardzo ryzykowna. Ostatnia z koncepcji zakłada utworzenie „sił obserwacyjnych”. Mogłyby one liczyć ledwie kilkuset żołnierzy, a ich zadaniem byłoby informowanie o zbliżających się działaniach militarnych. De facto mielibyśmy zatem do czynienia z symboliczną obecnością, nie do końca sensowną, wszak takie cele można realizować zdalnie, za pośrednictwem satelitów i zwiadu lotniczego.

Jak nietrudno się domyślić, drugi i trzeci scenariusz nie satysfakcjonują Ukraińców. choćby jeżeli poszłyby za nimi polityczne deklaracje, coś na wzór artykułu 5, bez formalnego członkostwa w NATO. Nad Dnieprem mają złe doświadczenia z „papierowymi zobowiązaniami” i trudno się temu dziwić. Memorandum budapesztańskie gwarantowało Kijowowi ochronę ze strony Rosji, USA i Wielkiej Brytanii (w zamian za zrzeczenie się arsenału jądrowego) – ile te deklaracje były warte, dobrze dziś widzimy. Ukraina – zamiast gładkich zapisów – wolałaby twardą i niesymboliczną obecność sojuszniczych wojsk na swoim terytorium.

Dozbrajanie i pomost

Co począć, skoro to niemożliwe? Ano można wybrać półśrodek: uzbroić ukraińskie wojsko po zęby. Po kilkudziesięciu miesiącach pełnoskalowej wojny Rosjanie dobrze wiedzą, iż ich broń w większości kategorii ustępuje zachodnim systemom. Mają świadomość, iż dziś ratuje ich stosunkowo niewielka ilość tej broni w wyposażeniu Ukraińców. Kilkanaście F-16 różnicy nie czyni, ale 200 maszyn wymiotłoby z ukraińskiego nieba rosyjskie lotnictwo. Tak samo jest i byłoby z czołgami, artylerią, bronią rakietową, zwłaszcza średniego i dalekiego zasięgu. Potęga technologiczno-finansowa Zachodu mogłaby również pomóc Ukraińcom w zbudowaniu przewag w broni WRE (walki radioelektronicznej), w dalszej rozbudowie komponentu dronowego. Czy mając takiego przeciwnika, Rosja poszłaby na kolejną wojnę? Nie sposób tego wykluczyć, ale ryzyko z pewnością byłoby mniejsze.

Oczywiście, dozbrojenie Sił Zbrojnych Ukrainy będzie kosztować – kilka mniej niż teraz, kiedy Zachód wykłada rokrocznie około 40 mld dolarów na wsparcie ukraińskiego wysiłku wojennego. Jednak biorąc pod uwagę skumulowane budżety „koalicji chętnych”, to nie byłoby wielkie obciążenie.

Jest jednak pewne „ale”. O ile adekwatną siłę komponentu lądowego armii ukraińskiej udałoby się uzyskać stosunkowo szybko, o tyle zbudowanie odpowiedniego potencjału odstraszania w powietrzu zajęłoby co najmniej kilka lat. Dwustu–trzystu wielozadaniowych maszyn nie da się wyczarować, a i szkolenie pilotów oraz personelu to nie jest wyzwanie na szybko. Potrzebny zatem byłby „pomost” – choćby kilkuletnia misja sił powietrznych NATO, z wydatnym udziałem Amerykanów. Coś jak operacja nad byłą Jugosławią w latach dziewięćdziesiątych. Biorąc pod uwagę techniczną, taktyczną i organizacyjną, miażdżącą przewagę zachodniego lotnictwa nad rosyjskim, wysoki wskaźnik gotowości bojowej takiego kontyngentu oraz jego możliwości dotkliwego uderzenia, byłby to mocny czynnik odstraszania. Solidna gwarancja.

Rozbudzane przez Rosjan lęki

Szanse na taki scenariusz? Nie są małe – Trump oficjalnie zastrzegł, iż nie pośle do Ukrainy oddziałów lądowych, ale lotniczego wsparcia dla misji Europejczyków nie wykluczył. Co istotniejsze jednak, 18 sierpnia, podczas szczytu w Białym Domu, przywódcy USA, Europy i Ukrainy wstępnie uzgodnili pewien mechanizm. Trump mianowicie zgodził się sprzedawać Ukraińcom broń. Zełenski w rozmowie z dziennikarzami przyznał, iż możliwość nabywania amerykańskiego uzbrojenia to część gwarancji bezpieczeństwa. W ramach tego rozwiązania Ukraina kupi amerykańską broń o wartości 90 mld dolarów za pośrednictwem Europy. Dodał, iż formalne porozumienie wciąż wymaga uzgodnienia, zaznaczając, iż umowa na taką skalę byłaby istotnym krokiem w kierunku zapewnienia, iż siły ukraińskie będą kontynuować walkę z Rosją i dysponować solidną obroną w przypadku osiągnięcia porozumienia pokojowego. Innymi słowy, Europa płaci, USA dostarczają broń, a Ukraina ma i rozbudowuje swój potencjał odstraszania Rosji. Nieco cynicznie rzecz ujmując, wszyscy są zadowoleni: jedni nie walczą, inni zarabiają, kolejni mają czym się odgrażać.

Na koniec warto wspomnieć o pewnym zagrożeniu. Widać je szczególnie w Polsce, gdzie coraz częściej w debacie publicznej pojawia się argument o ryzyku dozbrajania Ukrainy. „Bo jak się tamci dogadają z Rosją, to miecz, który im daliśmy, wymierzą w nas”, oto sedno tego sposobu myślenia. Być może w części przypadków stoi za nim prawdziwa troska, ale trudno oprzeć się wrażeniu, iż takie lęki są wzmacniane przez rosyjski aparat dezinformacyjny. Za pewnik zaś można uznać, iż Rosjanie nie odpuszczą i będą wpływać na nasze postrzeganie spraw w tym zakresie. Licząc, iż jeżeli uda im się zniechęcić Polaków do wspierania Ukrainy, z czasem przełoży się to także na decyzje polityczne podejmowane przez polskie władze. A Rosjanie działają szeroko, nie tylko u nas…

Marcin Ogdowski , dziennikarz „Polski Zbrojnej”, korespondent wojenny, autor bloga bezkamuflazu.pl
Idź do oryginalnego materiału