Posługując się narzędziami zaproponowanymi w Długim wieku XX i Adamie Smisie w Pekinie, można by się pokusić o nakreślenie możliwych scenariuszy przyszłości. Być może zatem hegemonia chińska, opierająca się na globalnych łańcuchach dostaw i wartości, przypominałaby brytyjską pod tym względem, iż źródłem jej siły byłoby utworzenie wolnego od barier handlowych i inwestycyjnych rynku globalnego w latach 90. i 2000 (w czasach hegemonii Londynu taką przestrzeń tworzyły brytyjskie kolonie).
Paradoksalnie to właśnie liberalizacja wymiany pozwoliła na rozwój chińskiej – formalnie komunistycznej – „fabryki świata”, powiązanej z innymi gospodarkami siecią łańcuchów logistycznych i łańcuchów wartości. Rysująca się przewaga Chin miałaby także pewne cechy odchodzącej hegemonii USA. Zbliżałoby ją do niej to, iż jej punkt ciężkości nowego cyklu akumulacji wyznaczałby rynek wewnętrzny o demograficznej wadze 1,3 mld ludzi i zlokalizowane w jego obrębie sektory wytwórcze.
Niezakłócone przejście do nowego cyklu hegemonicznego wydaje się jednak coraz trudniejsze. Pokojowa – jak dotychczas – ekspansja Chin w globalnej gospodarce wywołuje nerwowe reakcje na Zachodzie. Już Barack Obama zainicjował reorientację amerykańskiej polityki zagranicznej w stronę Pacyfiku. Z kolei Donald Trump, z adekwatną sobie brutalnością, nadał jej jednoznacznie antychińskie ostrze. Schodzący ze sceny hegemon nie ma ochoty na przystosowanie się do nowej rzeczywistości, a fakt, iż ciągle ma przewagę militarną nad wszystkimi innymi krajami, odgrywa nieproporcjonalnie wielką rolę w jego polityce zagranicznej.
Amerykański militaryzm jest zresztą w znacznym stopniu wymuszony słabością USA na polu finansowym, handlowym i produkcyjnym. W tym kontekście pewne nadzieje na przełamanie impasu mogły nieść amerykańskie reakcje na pandemię, narastającą destabilizację klimatu i wojnę w Ukrainie w latach 2020–2022. Wydawało się wówczas, iż Stany Zjednoczone rewitalizują pewne elementy Rooseveltowskiej wizji „jednego świata” łączącego demokratyzację z regulacją rynków i sieci zależności na poziomie globalnym. Tak można było odczytać hojne programy wsparcia dla miejsc pracy, biliony przeznaczone na zielone technologie i transformację energetyczną, a wreszcie porzucenie fiksacji na Chinach w imię solidarności z Ukrainą broniącą swojego samostanowienia przed agresją Rosji (także będącej słabnącym mocarstwem, tyle iż regionalnym).
Nadzieje te okazały się złudzeniami w zderzeniu z rzeczywistością amerykańskiego wsparcia i faktycznego współudziału w ludobójstwie w Strefie Gazy. Okazuje się, iż polityka Waszyngtonu odtwarza raczej imperialistyczne wzorce z czasów George’a W. Busha, tyle iż w sytuacji, gdy realizacja stawianych sobie w ich ramach celów staje się jeszcze bardziej iluzoryczna niż dwie dekady temu.
Podobnie jak Adam Smith w Pekinie, Długi wiek XX może być dobrym przewodnikiem po współczesności i przyszłości globalnego systemu. W jakimś sensie sprawdził się w obu rolach. Pierwsze wydanie tego obszernego dzieła ukazało się w 1994 roku, w chwili gdy zachodnią debatę publiczną zdominowały obietnice „końca historii” dobitnie wyrażone w tytule słynnej książki Francisa Fykuyamy.
Bliski Departamentowi Stanu myśliciel kreślił w niej optymistyczną wizję wiecznego pokoju pod egidą demokracji politycznej i gospodarczego liberalizmu, które wraz z upadkiem muru berlińskiego jakoby ostatecznie pokonały swoich rywali historycznych. Arrighi szedł pod prąd tego optymizmu nie tylko dlatego, iż dowodził, iż nic – a konkretnie: żaden porządek polityczno-ekonomiczny – nie może być wieczne, a zatem historia nigdy się nie kończy. Także dlatego, iż odsłaniał zgoła niedemokratyczny, mało pokojowy i w gruncie rzeczy odległy od utopijnych wizji rządów niewidzialnej ręki rynku obraz amerykańskiego stulecia.
Co więcej, w jednobiegunowym świecie ukształtowanym po upadku bloku wschodniego w 1989 roku dostrzegał nieprzezwyciężone skutki kryzysu systemowego lat 70. i całkiem wyraźnie już rysujące się na horyzoncie chmury zmierzchu amerykańskiej fazy historii. Wydarzenia, do których dochodziło w kolejnych dekadach, pokazały, iż to włoski ekonomista, a nie amerykański politolog, miał rację. Historia się nie skończyła, a logika nieograniczonej akumulacji nieubłaganie pchała kapitalizm zorganizowany wokół amerykańskiego dążenia do hegemonii ku finansjeryzacji i rozpadowi.
Jak na razie coraz więcej wskazuje na to, iż stoimy w obliczu rozciągniętego w czasie ostatecznego kryzysu amerykańskiego cyklu akumulacji w skali światowej. W wymiarze politycznym zaczął się wraz z „nieograniczoną wojną z terroryzmem” ogłoszoną przez neokonserwatywnego prezydenta Busha w 2001 roku i będącymi konsekwencją tej deklaracji inwazjami na Afganistan (2001) oraz Irak (2003). W wymiarze ekonomicznym, po kilku wstrząsach wstępnych – w czasie Kryzysu Azjatyckiego z 1997 i kryzysu dot comów z 2000 roku – systemowe załamanie przyszło wraz z krachem finansowym w latach 2007–2008 i rozlaniem się go na inne sektory gospodarki. W trzeciej dekadzie XXI wieku kryzys trwa w najlepsze, a jego kolejne, nieprzezwyciężone postacie skłaniają oficjalnych komentatorów do operowania eufemistycznym pojęciem wielokryzysu.
Wydanie polskie dzieła Arrighiego, oparte na aktualizowanej edycji z 2009 roku, wychodzi zatem w szczególnie dramatycznym momencie. Co ciekawe, zawarta w książce analiza znowu idzie pod prąd panujących nastrojów. Dziś co prawda liberalny optymizm lat 90. ulotnił się zupełnie, zastąpił go jednak neokonserwatywny ton rzekomego realizmu otwierający drogę przed myśleniem i polityką kierującymi się wytycznymi geopolityki. Zamiast rynku liczy się siła, zamiast pokoju – bezpieczeństwo. Demokratyczną sprawczość i podmiotowość społeczeństw przechwyciły państwa, a im są one większe, tym więcej mają mieć tej sprawczości. Widmo wojny między schodzącymi ze sceny, ale niechcącymi się z tym pogodzić imperiami odsyła do poczekalni historii prawa człowieka i dekolonizację, ekonomiczną równość i zaspokajanie potrzeb, walkę z kryzysem klimatycznym i skutkami degradacji środowiska. W tak skrojonej wizji świata społeczeństwom pozostaje opowiedzieć się po słusznej stronie międzyimperialnej rywalizacji.
I znowu książka Arrighiego staje w opozycji do ideologicznej dominanty. Po pierwsze dlatego, iż odbiera roszczeniom do hegemonii moralną podbudowę, która dziś szantażuje opinię publiczną choćby w Polsce. Arrighi nie szuka dobrego imperium, skupia się na naturze, atutach i ograniczeniach wszelkiego projektu imperialnego wyłaniającego się z logiki historycznej kapitalizmu. Po drugie dlatego, iż oferuje narzędzia pozwalające wyobrazić sobie świat poza neozimnowojenną wizją starcia dobra ze złem, a zatem poza antagonizmami narzucanymi przez geopolitykę. Na tym polega jej krytycyzm. Co prawda niezbyt publicystyczny i ukryty między wierszami wywodu naukowego, ale oferujący zupełnie inny horyzont poznawczy niż ten dominujący w obecnej debacie.
W ten sposób Długi wiek XX uruchamia wyobraźnię polityczną. W końcu przecież nie jesteśmy skazani na kolejny cykl hegemoniczny. Wiemy już, iż silnik nieograniczonej akumulacji nie pokona barier środowiskowych i energetycznych, przeciwnie: to właśnie jego działanie nieustanne owe bariery wzmacnia. Czy zatem obecny wielokryzys nie jest czymś więcej niż tylko schyłkowym kryzysem amerykańskiego cyklu hegemonicznego? Czy jego charakter i uporczywość nie dowodzą, iż – cytując tytuł książki Immanuela Wallersteina – jesteśmy świadkami końca świata, jaki znamy?
Dotychczasowa historia kapitalizmu przyniosła cztery oblicza systemu – genueńskie, niderlandzkie, brytyjskie, amerykańskie, a choćby pół chińskiego. Możliwe jednak, iż sam porządek oparty na systemowych cyklach akumulacji odchodzi w przeszłość, a zamiast bronić starej lub wyglądać nowej hegemonii powinniśmy sobie przypomnieć, iż inny świat jest nie tylko w zasięgu naszych możliwości, ale wymyślenie go stanowi konieczność.
**
Fragment wstępu do polskiego wydania Długiego wieku XX Giovanniego Arrighiego, które ukazało się nakładem Glowbook. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na przedruk.