REKLAMA
Zobacz wideo
Problem pierwszy: pieniądze- choćby przy obecnym poziomie wydatków na obronność, które i tak już są wysokie, nie będziemy w stanie zrealizować naszych planów zbrojeniowych - mówi Gazeta.pl Tomasz Dmitruk, dziennikarz portalu "Dziennik Zbrojny" i miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa", który specjalizuje się w tematyce finansów polskich sił zbrojnych.Bez zwiększenia wydatków na obronność nie stać nas na takie wojsko, jakie chcemy mieć. Wydawanie na armię coraz większych kwot to jednak problem. Już teraz Polska zadłuża się w stopniu, który w krótkim terminie prowadzi ją do spotkania z krajowymi i unijnymi procedurami nadmiernego zadłużenia. - Oficjalnie cały czas wydajemy minimum trzy procent PKB z budżetu na obronność - tłumaczy Tomasz Dmitruk. - Do tego na zakupy uzbrojenia są przeznaczane pieniądze z Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych i niebawem też z unijnego instrumentu SAFE. Na papierze łączne wydatki na obronność wynoszą w tej chwili około 200 miliardów złotych rocznie, więc są to znaczne pieniądze - mówi Dmitruk.Te dwa ostatnie narzędzia, o których wspomina dziennikarz, dają po prostu możliwość zaciągania kredytów na zakupy uzbrojenia, a kredyty mają to do siebie, iż trzeba je spłacać. Zgodnie z obecnym prawem, musi to robić MON ze swojego budżetu, czyli z owych trzech procent PKB. - Prognozowany maksymalny poziom zadłużenia samego FWSZ to w 2029 roku 325,5 miliardy złotych. jeżeli tyle będzie faktycznie, to MON tylko na spłatę tych pożyczek będzie musiał przeznaczać 40-50 miliardów złotych rocznie. To w praktyce oznacza pochłonięcie adekwatnie całych dostępnych pieniędzy na zakupy sprzętu wojskowego w części pochodzącej z budżetu państwa - wyjaśnia Dmitruk. Oznacza to, iż w ciągu kilku lat koszty już dokonanych zakupów przytłoczą budżet MON w takim stopniu, iż nie będzie pieniędzy na nic więcej poza bieżącym funkcjonowaniem wojska i spłatą rat kredytów.Dmitruk zwraca też uwagę, iż wraz z realizowaną rozbudową wojska i dostawami nowego sprzętu, gwałtownie będą rosły koszty utrzymania. - Sam zakup broni to około 1/3 wszystkich kosztów z nim związanych. Reszta to głównie utrzymanie przez następne dekady. To prosta matematyka - koszty utrzymania sprzętu, kupionego za 600 miliardów złotych, na przestrzeni hipotetycznych 40 lat eksploatacji oznaczają szacunkowo około 30 miliardów złotych rocznie na utrzymanie - wylicza Dmitruk. Dodaje, iż do tej pory polskie wojsko w sposób usystematyzowany i wiarygodny nie liczyło i nie planowało wydatków na ten cel w perspektywie dłuższej niż następny rok. Dopiero teraz w Sztabie Generalnym realizowane są prace nad stworzeniem systemu prognozowania w całym cyklu eksploatacji.
Rozwiązanie: Ciąć plany albo społeczeństwo musi dopłacićWedług wyliczeń eksperta aktualnie mamy podpisane kontrakty na około 600 miliardów złotych. Z tego do zapłacenia pozostało około 500 miliardów i to w perspektywie głównie 10 najbliższych lat. Do tego, chcąc dokupić sprzęt, którego jeszcze zgodnie z oficjalnymi planami potrzebujemy, trzeba by - według oceny Dmitruka - wydać mniej więcej drugie tyle w perspektywie następnych 15 lat. Tych pieniędzy w tej chwili po prostu nie ma. - Sprowadza się to do tego, iż przy obecnych nakładach finansowych, nie ma szans na realizację planów. Pieniądze wystarczą na odpowiednie wyekwipowanie i utrzymanie czterech dywizji, a nie planowanych sześciu - mówi Dmitruk. Co więcej, Sztab Generalny wspomina już o potrzebie stworzenia siódmej dywizji w perspektywie do 2039 roku - na razie tylko w prezentacjach dla ograniczonego grona osób związanych z obronnością.- W mojej ocenie szanse na zwiększenie wydatków na obronność ponad budżetowe trzy procent PKB są marne. Tak samo, jak przeniesienie spłat zadłużenia gdzieś poza budżet MON - mówi Dmitruk.Według prognoz Ministerstwa Finansów już w 2027 roku państwowy dług publiczny może sięgnąć poziomu 55 procent PKB, co oznacza automatyczne wejście w życie klauzuli ostrożnościowej z ustawy o finansach publicznych. W praktyce polegałoby to na zamrożeniu na aktualnym poziomie sporej części wydatków. - Potencjalnie droga alternatywna, polegająca na przeniesieniu zadłużenia poza budżet państwa, przyśpieszy nasze spotkanie z już teraz nieodległą procedurą nadmiernego deficytu. Zgodnie z przepisami unijnymi uruchamia się ją m.in. wtedy, kiedy dług EDP (sektora instytucji rządowych i samorządowych) przekroczy poziom 60 proc. PKB - opisuje ekspert.Jak mówi Dmitruk, Sztab Generalny jest tego świadomy. Pojawia się jednak dylemat: czy przyszłość armii powinno się planować zgodnie z sugestiami generalicji, która argumentuje swoje opinie skuteczną obroną państwa, czy jednak należy brać pod uwagę możliwości, na które stać państwo przy obecnym poziomie wysiłków? Rozwiązaniem może być zawsze zwiększenie nakładów na obronność kosztem innych wydatków - na przykład na służbę zdrowia, ZUS, drogi i edukację. Tylko iż w tych obszarach także zwykle brakuje pieniędzy. Alternatywnie można by podnieść podatki lub na przykład wprowadzić nowy podatek celowy: na obronność. Tylko iż w obu przypadkach oznacza to pogorszenie jakości życia Polaków, a trudno oczekiwać, iż w obliczu kolejnych wyborów, politycy zaryzykują porażkę, przyklaskując takiemu pomysłowi. Pewne środki można oczywiście uzyskać, optymalizując wydatki obronne, ale to wystarczy na zaspokojenie tylko niewielkiej części potrzeb. - Problem jest taki, iż chcemy mieć bezpieczeństwo, ale bez ograniczenia naszych wygód. Jednocześnie osoby na stanowiskach odpowiedzialne za nasze bezpieczeństwo wiedzą, jaka jest sytuacja, ale nie chcą o tym otwarcie mówić. Budujemy armię na kredyt, ale w dłuższej perspektywie nie da się jej utrzymać - konkluduje Dmitruk.
Problem drugi: LudzieOficjalnie nasze wojsko dąży do poziomu 300 tysięcy żołnierzy w czasie pokoju, "w ciągu kilku lat". To dokładny cytat ze strony MON. Na tę liczbę składać ma się: 250 tysięcy żołnierzy zawodowych i 50 tysięcy żołnierzy obrony terytorialnej. Do tego kilkaset tysięcy przeszkolonych rezerwistów, którzy powołani pod broń w obliczu wojny mieliby gwałtownie zwiększyć liczebność wojska do poziomu przekraczającego pół miliona ludzi. Taka jest wizja. Dzisiaj wszystkich żołnierzy jest około 210 tysięcy. W tym 153 tysiące to zawodowcy, do tego 37 tysięcy żołnierzy WOT i niecałe 20 tysięcy odbywających dobrowolną zasadniczą służbę wojskową. Czyli "w ciągu kilku lat" ma przybyć około 90 tysięcy ludzi, z czego większość w służbie zawodowej.- Będzie to bardzo trudne do pogodzenia z sytuacją demograficzną Polski, którą można określić jako katastrofalną. Tak naprawdę prawdziwym wyzwaniem będzie samo utrzymanie aktualnej liczebności na stałym poziomie - komentuje te plany w rozmowie z Gazeta.pl dr Aneta Baranowska, socjolożka z Uniwersytetu Bydgoskiego, specjalizująca się w socjologii wojska. Jak tłumaczy, wynika to wprost z danych demograficznych. Nasze społeczeństwo gwałtownie się kurczy i starzeje. - Nie wspominając o tym, iż wśród tych ludzi, którzy są, coraz trudniej jest znaleźć takich, którzy spełniają wymogi wojska, jeżeli chodzi o zdrowie fizyczne i psychiczne - mówi dr Baranowska.Jak tłumaczy specjalistka, w praktyce oznacza to przede wszystkim zderzenie wojska z pokoleniem Z, czyli osobami urodzonymi po 1995 roku. Aktualnie wojsko pozostało w znacznej mierze oparte na pokoleniu wcześniejszym, zwanym Y. - Biologia jest nieubłagana, musi nastąpić wymiana pokoleniowa. Tylko iż tak zwane "zetki" i ich wartości są bardzo mało kompatybilne z wartościami i realiami sił zbrojnych. W kluczowych aspektach są to wręcz odmienne bieguny - mówi dr Baranowska. Ekspertka zaznacza, iż młodzi nie lubią hierarchiczności, autorytetów, sztywnych ram pracy, dyspozycyjności czy konieczności zmian miejsca zamieszkania. - Czyli tak naprawdę tego, co z zasady charakteryzuje wojsko. Zetki cenią sobie natomiast elastyczność zatrudnienia, partnerskie stosunki z przełożonymi i równowagę pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym. Na to nakłada się jeszcze kwestia średnio gorszej formy fizycznej niż w starszych pokoleniach i częstego uzależnienia od dostępu do sieci oraz informacji - tłumaczy socjolożka.Wojsko zdaje sobie sprawę z problemu "niekompatybilności" pomiędzy nim a pokoleniem Z, czyli teraz jego podstawowym źródłem rekruta. W ramach prowadzonego przez Sztab Generalny projektu NUP2x35 (w którego spotkaniach eksperckich bierze m.in. udział dr Baranowska) są prowadzone w tym zakresie badania i dyskusje z ekspertami. - Pojawiają się różne pomysły uatrakcyjnienia służby wojskowej z myślą o "zetkach", ale nie da się zmienić fundamentalnie tego, jakie jest wojsko. Można najwyżej nagiąć pewne zasady, co jednak nie uczyni z niego szczególnie atrakcyjnej opcji dla przeciętnego młodego człowieka - mówi specjalistka. Dodaje, iż wojsko oparte o zasadę dobrowolnej służby, konkuruje z sektorem cywilnym, jeżeli idzie o poszukiwanie odpowiednich ludzi. I jest w tej rywalizacji na słabszej pozycji, bo armii trudno zaoferować porównywalne lub lepsze warunki zatrudnienia. - Dotyczy to zwłaszcza ludzi o predyspozycjach i umiejętnościach do pełnienia funkcji specjalistów. Trendy demograficzne tylko to pogorszą, bo ludzi w wieku produkcyjnym i zarazem poborowym będzie coraz mniej. To zaostrzy konkurencję - mówi dr Baranowska.
Ekspertka dodaje, iż jesteśmy w rzeczywistości, w której istnieje realne ryzyko wybuchu wojny i wzięcia udziału wojska w działaniach zbrojnych. - Jakkolwiek to brzmi - jest to czynnik zniechęcający do służby zawodowej. Wystarczy spojrzeć na badania opinii wśród młodych, którzy w zdecydowanej mniejszości wyrażają gotowość do aktywnego udziału w zbrojnej obronie państwa - opisuje socjolożka.Rozwiązanie: Ciąć plany albo brać w kamaszeW kontekście naszego wojska i szeroko rozumianego bezpieczeństwa państwa oznacza to kumulację negatywnych trendów. - Ich efektem będzie to, iż utrzymanie rozmiarów naszych sił zbrojnych, nie mówiąc o ich zwiększaniu, będzie tylko coraz trudniejsze - mówi dr Baranowska. Oczywiście przy założeniu, iż pozostawiamy wojsko zawodowe i dobrowolne tak jak teraz. Zmiana tego stanu rzeczy, czyli wprowadzenie jakiejś formy przymusowego poboru, wymagałaby woli politycznej. - Tej nie ma. Samo zwiększanie zachęt finansowych sprawy nie załatwi - komentuje socjolożka.Ogólnie rzecz biorąc, zarówno MON, jak i armia są świadome problemu. Można się jednak o tym dowiedzieć głównie nieoficjalnie lub na poziomie eksperckim. - W debacie publicznej pojawiają się różne hasła i pomysły, jednak brakuje spójnych rozwiązań oraz długofalowego, realistycznego planu. Trzeba jasno powiedzieć, iż siły zbrojne nie są w stanie samodzielnie rozwiązać kryzysu demograficznego i nie jest to ich zadanie - mówi dr Baranowska. Wojsko musi sobie jednak z nim poradzić. Co może zrobić realnie, w granicach swoich możliwości? - Poprawiać warunki służby i pracować nad atrakcyjnością zawodu wojskowego. Równolegle inwestować w automatyzację oraz nowoczesne technologie, takie jak drony i systemy bezzałogowe, które mogą częściowo kompensować malejącą liczbę dostępnego personelu. Ważnym kierunkiem jest też budowa szerokiego i dobrze wyszkolonego systemu rezerw mobilizacyjnych. No i wreszcie kooperacja ze szkołami oraz uczelniami - mówi ekspertka.Zaznacza jednak, iż trzeba mieć świadomość, iż to wciąż tylko dostosowywanie się do zmieniających się realiów. - Oznacza to, iż problemy są adekwatnie nieuniknione. Tymczasem temat naszej katastrofalnej sytuacji demograficznej zamiatamy pod dywan. Bo jakoś to będzie. W demografii konieczne jest jednak planowanie długofalowe. Co z tego, gdyby jakimś cudem Polacy nagle mieli średnio dwa razy więcej dzieci, skoro wojsko i rynek pracy odczułyby tę zmianę za 20-25 lat. Oczywiście nic takiego się nie stanie i musimy mieć świadomość, co to oznacza. Brak ludzi do służby w wojsku to tylko jeden z przejawów tego ogromnego problemu - podsumowuje dr Baranowska.






