Unia Europejska, której uwaga niegdyś kierowała się na zewnątrz, stała się defensywna – począwszy od migracji, a na polityce zagranicznej kończąc. Zewnętrzne wpływy zaczęła uznawać za zagrożenia cywilizacyjne, o czym mówią zarówno politycy skrajnej prawicy, jak i proeuropejscy. Owo tożsamościowe przesunięcie wskrzesza przekonanie, iż Europa jest ściśle związana z białością, które, choć w procesie powojennej integracji zeszło na dalszy plan, nigdy nie zostało adekwatnie przepracowane.
Green European Journal: W książce Eurowhiteness opisuje pan cywilizacyjny zwrot, jaki dokonuje się właśnie w Europie. Co to za zwrot i kiedy stał się widoczny?
Hans Kundnani: choćby dziś nie jest do końca jasne, kiedy to się zaczęło. Ja sam zacząłem dostrzegać cywilizacyjny zwrot około roku 2020–2021. Spoglądając wstecz, stwierdzam jednak, iż punktem krytycznym był kryzys uchodźczy w 2015 roku. Przez 20 lat, które upłynęły pomiędzy końcem zimnej wojny a rokiem 2010, Unia Europejska działała w trybie ekspansji, ofensywy – była optymistyczna, zorientowana na innych, wyobrażała sobie, iż świat może ukształtować na własne podobieństwo. Najlepiej oddaje to stwierdzenie będące tytułem książki Marka Leonarda, zasiadającego w Europejskiej Radzie Spraw Zagranicznych: Why Europe Will Run the 21st Century (Dlaczego Europa będzie rządzić XXI wiekiem).
Ten okres zadufania i hurraoptymizmu skończył się wraz z nadejściem kryzysu strefy euro, wraz z Arabską Wiosną w 2011 roku, a następnie aneksją Krymu przez Rosję w 2014 roku. Europa zaczęła dostrzegać, iż znalazła się w defensywie.
Zmiany dostrzegalne były zatem już na początku pierwszej dekady XXI wieku. Jednak wraz z nadejściem kryzysu uchodźczego w 2015 roku owa defensywność nabrała nowego kształtu. UE nie tylko dostrzegła otaczające ją zagrożenia, ale zaczęła je widzieć w kategoriach cywilizacyjnych. Na tym właśnie polega zwrot cywilizacyjny – zagrożeń nie postrzega się już w sposób ideologiczny, geopolityczny czy realistyczny, ale umieszcza się je w kontekście huntingtonowskiego „zderzenia cywilizacji”, jako niebezpieczeństwa, przed którymi cywilizacja europejska wymaga ochrony.
Twierdzi pan, iż u podstaw owego zwrotu kryje się „eurobiałość”. Co oznacza to pojęcie?
Zapożyczam je od amerykańskiego socjologa Józsefa Böröcza, który używa go w bardzo szczególny sposób, omawiając wewnętrzną hierarchię czegoś, co nazywa „strukturą białości”. Ogólnie rozróżnia w ten sposób Europejczyków z zachodu od aspirujących, by stać się w pełni białymi, Europejczyków z Europy Środkowej i Wschodniej, a także tych z południa Europy.
Ja używam tego terminu nieco inaczej. Rozróżniam między etniczno-kulturowymi wersjami europejskiej tożsamości a jej wersjami obywatelskimi. Bazuję na teoriach nacjonalizmu, które wprowadzają rozróżnienie na nacjonalizm etniczno-kulturowy i nacjonalizm obywatelski. Stosuję je po to, by przyjrzeć się temu, co nazywam „regionalizmem”, czyli Europie.
Eurobiałość jest dla mnie etniczno-kulturowym pojmowaniem Europy. Twierdzę, iż mamy do czynienia zarówno z etniczno-kulturowymi, jak i obywatelskimi nurtami pojmowania Europy, wywodzącymi się jeszcze z oświecenia. Zauważam, iż Europa i białość są ze sobą powiązane – gdy się nad tym zastanowić, jest to oczywiste, choć nikt nie chce o tym mówić.
Wielu zwolenników Unii Europejskiej nie chce przyjąć do wiadomości, iż pojęcie powojennej europejskiej tożsamości skupiającej się wokół UE, jest powiązane z białością. Ja jednak twierdzę, iż etniczno-kulturowa wersja europejskiej tożsamości zachowała się jeszcze długo po drugiej wojnie światowej, iż wpłynęła na integrację europejską i nadała jej konkretny kształt.
Zatem cywilizacyjny zwrot w UE mógł uwidocznić się w ciągu ostatnich kilku lat, ale ani nie zastąpił, ani nie wyparł bardziej obywatelskiego rozumienia Europy. Cały czas był obecny.
Etniczno-kulturowe pojmowanie Europy wywodzi się jeszcze ze średniowiecza, gdy Europa była synonimem chrześcijaństwa, a bycie Europejczykiem oznaczało w gruncie rzeczy bycie chrześcijaninem. W czasach nowożytnych, poczynając od oświecenia, zaczęło się kształtować obywatelskie pojmowanie tego, czym jest Europa. Od tamtej pory obecne są zarówno nurty etniczno-kulturowe, jak i obywatelskie, pozostające ze sobą w bardzo złożonej interakcji. Zwolennicy zjednoczonej Europy lubią sądzić, iż w okresie powojennym etniczno-kulturowy element europejskiej tożsamości zaniknął – i prawdopodobnie on rzeczywiście stracił nieco na znaczeniu. Szokujące jest to, iż teraz znów się wyłania.
W których z obecnych polityk unijnych dostrzega pan ów cywilizacyjny zwrot?
Najwyraźniej widać go w polityce migracyjnej. Od 2015 roku Europa praktycznie buduje mur w basenie Morza Śródziemnego. Niespecjalnie się to różni od polityki, którą prowadził Trump za czasów swojej prezydentury – tu jednak, zamiast muru na granicy lądowej z Meksykiem, mamy do czynienia z granicą morską z Afryką Północną. Organizacja Human Rights Watch twierdzi, iż unijną politykę migracyjną można podsumować trzema słowami: „Niech sobie giną”. Od 2014 roku na Morzu Śródziemnym życie straciło 28 tysięcy osób. Tylko w 2023 roku tych ofiar było ponad 2 tysiące. Morze Śródziemne to dzisiaj najstraszniejsza granica na świecie.
Odkąd w 2019 roku Ursula von der Leyen objęła stanowisko Przewodniczącej Komisji Europejskiej, UE ma również komisarza ds. „promowania naszego europejskiego stylu życia”. Początkowo to stanowisko nosiło nazwę komisarza ds. „ochrony naszego europejskiego stylu życia”. W Parlamencie Europejskim odbyła się niedorzeczna dyskusja nad wyborem rzeczownika, choć prawdziwym problemem było sformułowanie „nasz europejski styl życia”. Zadaniem tego komisarza jest, przynajmniej po części, niewpuszczanie migrantów. Już choćby z tego jasno wynika, iż migracji nie postrzega się jako czegoś, czym zarządza się poprzez odpowiednią politykę, ale jako zagrożenie dla stylu życia Europejczyków.
Formułowanie kwestii w kategoriach cywilizacyjnych wkrada się także do europejskiej polityki zagranicznej. Skrajna prawica wciąż mówi o zagrożeniu, jakie dla europejskiej cywilizacji ma stanowić migracja, ale i centroprawica coraz częściej używa tych samych sformułowań w debacie o europejskiej polityce zagranicznej. We wszystkich dyskusjach o europejskiej suwerenności, strategicznej autonomii i geopolitycznej roli Europy, pojawia się przekonanie o tym, iż Europa musi bronić się przed zagrożeniami postrzeganymi właśnie w kategoriach cywilizacyjnych.
Kluczową postacią jest tutaj prezydent Francji Emmanuel Macron. To polityk, który wybił się na centrolewicowym rządzie François Hollande’a, a teraz jest politykiem centroprawicowym lub wręcz radykalnie centrystycznym, który wprost mówi o obronie europejskiej cywilizacji. Obawiam się, iż skrajna prawica i centryści myślą coraz bardziej na jedną modłę.
Czy uważa pan, iż kojarzenie idei Europy i projektu europejskiego z białością sprawia, iż mniejszości etniczne nie utożsamiają się z unijną polityką?
Tego nie jestem pewien. Duża część mojej książki to próba rozpoczęcia rozmowy o tych kwestiach. W przypadku Wielkiej Brytanii – kraju, który znam najlepiej – empiryczny obraz jest stosunkowo jasny. Z dowodów anegdotycznych, a także z badań i danych naukowych rzeczywiście wynika, iż niebiali Brytyjczycy utożsamiają się z Europą w jeszcze mniejszym stopniu niż biali Brytyjczycy.
Mój ojciec był Indusem, matka jest Holenderką. Jednak choćby mnie trudno jest postrzegać siebie jako Europejczyka – pewnie trudniej niż wielu białym Brytyjczykom. Kiedy pracowałem dla pewnego europejskiego think tanku, niektórzy z moich współpracowników mówili o sobie „jestem dumną Europejką” czy „jestem stuprocentowym Europejczykiem”. W porządku, ja jednak nie mogłem tak powiedzieć o sobie, bo jestem po części Azjatą, nieprawdaż? Czarni powiedzą podobnie: „przecież jestem częściowo Afrykanką, nie mogę być w pełni Europejką”.
Co to oznacza w praktyce? Czy osoba niebiała, urodzona i wychowana we Francji, będzie się utożsamiać mniej z projektem europejskim niż z Francją? Intuicyjnie powiedziałbym, iż tak właśnie będzie. Nie znam jednak odpowiedzi na to pytanie, brakuje danych opisujących Europę kontynentalną.
Wiele państw europejskich nie ma danych dotyczących mniejszości rasowych czy etnicznych. Francja oficjalnie nie uznaje pojęcia rasy. Niemcy chciały choćby usunąć wzmiankę o rasie ze swojej konstytucji, mimo iż był to zapis zapewniający ludziom ochronę przed dyskryminacją właśnie ze względu na rasę. Dlaczego tak wiele państw europejskich czuje się tak niekomfortowo w kwestii rasy?
Składa się na to kilka różnych rzeczy. Upraszczając, Francja sprzeciwia się idei rasy ze względu na swoją republikańską tradycję laïcité – laickości. W przypadku Niemiec, choć oczywiście to także pewne uproszczenie, chodzi o to, iż te typy kategorii etnicznych kojarzone są tam z nazizmem. W obu przypadkach historia kultury politycznej tych państw sprawia, iż mają one niejako wbudowany opór przed gromadzeniem danych dotyczących rasy, a zatem i dyskryminacji rasowej. To byłoby to życzliwsze wytłumaczenie. Wytłumaczenie bardziej cyniczne jest takie, iż kraje te wolą udawać, iż rasizm nie stanowi u nich istotnego problemu. A łatwiej jest zaprzeczać, gdy żadne dane nie wskazują, iż jest inaczej.
Dyskusja o rasie musi zahaczać o kolonializm. W dekadach po drugiej wojnie światowej europejską wspólnotę zakładały byłe mocarstwa, które zaczęły się jednoczyć, gdy traciły kolonie. Dlaczego tak często zapomina się o tym postimperialnym wątku genezy UE?
Tu znów można odpowiedzieć albo życzliwie, albo cynicznie. Zacznę od cynicznej odpowiedzi. Unia zmitologizowała samą siebie i po części była to świadoma strategia, którą nazywam „budowaniem regionu”, analogiczna do budowania idei państwa w XIX wieku. Mit ma to do siebie, iż niesie pocieszenie, to historia z pozytywnym wydźwiękiem, w której pomija się pewne elementy rzeczywistości. Po tym, jak zakończyła się kolonialna historia Francji i Niderlandów, ta historia została niejako upchnięta w czarnej dziurze pamięci. Te kraje próbowały zapomnieć o trudnej, bolesnej historii upokorzenia. Chciały po prostu otrząsnąć się z kolonializmu i pójść dalej.
Mam też jednak nieco inną, mniej cyniczną interpretację owej niepamięci. Od lat 60. ubiegłego wieku osią kolektywnej pamięci w UE i wśród zwolenników zjednoczonej Europy stał się Holokaust. Tony Judt pisał, iż uznanie Holokaustu to współczesny bilet do europejskości. Brak ciągłości między pamięcią o Holokauście i niepamięcią o kolonializmie jest uderzający i uważam, iż ma także wymiar strukturalny.
Holokaust i druga wojna światowa dobrze się wpisują w narrację o Unii Europejskiej jako o projekcie utrzymania pokoju. Taką właśnie historię opowiadają zwolennicy Europy – począwszy od planu Schumana, który był przezwyciężeniem setek lat sporów pomiędzy Francją a Niemcami, których kulminacją była druga wojna światowa. Opowieść ta zachęca Europejczyków, aby myśleli o swojej przeszłości niemal wyłącznie w odniesieniu do siebie nawzajem. To historia Europy w formie wsobnej opowieści o tym, jak przebiegały stosunki między krajami europejskimi, w której zupełnie pomija się resztę świata. Wnioski z europejskich działań poza Europą, z tego, co Europejczycy zrobili reszcie świata, a także jaki wpływ ta reszta świata, a zwłaszcza Afryka i Bliski Wschód, wywarły na Europę – wszystko to zostaje wymazane.
Myślenie o europejskiej historii jako układzie zamkniętym jednoczy Europejczyków. Pozwala im myśleć o sobie jako o „wspólnocie losów”. Gdy jednak pojawia się temat historii europejskiego kolonializmu, efekt jest odwrotny – zaczyna Europejczyków dzielić. Francja musi na przykład wziąć pod uwagę swoją historię w Algierii, Afryce Zachodniej i Środkowej oraz w Indochinach (dziś to Kambodża, Laos i Wietnam). jeżeli zaczniemy myśleć o naszej historii jako o przynależności do innej wspólnoty losów, wspólnoty naszych byłych kolonii, stajemy się wobec nich odpowiedzialni.
Tak jak zwolennicy Europy uważają, iż Niemcy są odpowiedzialne wobec Francji, tak i uwzględnienie historii kolonializmu zmusza Europejczyków do myślenia w kategoriach alternatywnych wspólnot losu. Z punktu widzenia zwolenników europejskości istnieje ryzyko, iż takie historie będą siłą działającą odśrodkowo.
Ta historia jeszcze bardziej się komplikuje, jeżeli uwzględnić w niej Europę Środkową i Wschodnią, a także inne kraje, takie jak Irlandia.
Nieco naciągając sprawę, można byłoby pomyśleć o zbiorowym, zachodnioeuropejskim projekcie reparacji. Można sobie wyobrazić, przynajmniej w teorii, zbiorowy europejski projekt reparacyjny obejmujący zachodnioeuropejskie kraje, takie jak Francja, Belgia, Niderlandy, Hiszpania, Portugalia i inne. Postrzegamy europejski kolonializm jako projekt rozgrywający się między konkurującymi ze sobą państwami Europy, który w wielu kwestiach polegał jednak na współpracy. Tymczasem problem polega na tym, iż Europejczycy z Europy Środkowej i Wschodniej widzą swoją własną historię w zupełnie inny sposób. Postrzegają siebie jako ofiary – na pewno mocarstwowości, choć niektórzy powiedzieliby także, iż kolonializmu. Zatem choćby jeżeli kraje zachodnioeuropejskie zgodziłyby się ze sobą, choć myślę, iż i na to się nie zanosi, kraje Europy Środkowej i Wschodniej widzą temat w tak odmienny sposób, iż trudno – jak sądzę – wyobrazić sobie UE jako całość podejmującą jakikolwiek projekt reparacyjny.
Czy istnieje powiązanie pomiędzy eurobiałością a deficytem demokracji w Europie?
Z grubsza biorąc, UE opiera swoje działania na odpolitycznieniu. Wyjmuje się daną politykę, w szczególności politykę gospodarczą, z przestrzeni podlegającej demokratycznym sporom. Z początku na tym właśnie polegał geniusz projektu europejskiego: właśnie odpolitycznienie węgla i stali sprawiło – jak twierdził Robert Schuman – iż wojna między Francją a Niemcami stała się niemożliwa. Ale w miarę jak projekt się rozwijał, z punktu widzenia demokracji owo odpolitycznianie stopniowo urastało do rangi problemu. Polityka gospodarcza powinna znajdować się w samym centrum demokratycznych sporów, ale wyłączono ją z tej przestrzeni – a jeżeli wyłączy się z niej gospodarkę, cóż innego zostaje, poza kulturą?
Wśród przypływów i odpływów raz obywatelskiego, a raz etniczno-kulturowego pojmowania Europy perspektywa obywatelska dominowała przez długi okres, jaki upłynął między utratą europejskich kolonii w latach 60. ubiegłego wieku a początkiem kryzysu strefy euro w 2010 roku. Owo obywatelskie pojmowanie Europy bazowało na społecznej gospodarce rynkowej i odpolitycznionym trybie rządów, jakie wygenerowała integracja europejska. Jednak od czasu kryzysu finansowego neoliberalizm wydrążył ów model społecznej gospodarki rynkowej i państwa opiekuńczego, pozbawiając go treści. Pojawił się także sprzeciw wobec odpolitycznionych unijnych rządów, który po raz pierwszy objawił się przy okazji referendum w sprawie traktatu z Maastricht, a potem konstytucji unijnej i Konwentu Europejskiego.
W efekcie od kilku dekad coraz trudniej jest twierdzić, iż Europa to społeczna gospodarka rynkowa, państwo opiekuńcze i odpolitycznione sprawowanie rządów. I w tym właśnie momencie zwolennicy europejskości zaczęli sięgać po kulturową definicję Europy. „Europejski styl życia” nie oznacza już społecznej gospodarki rynkowej czy sposobu sprawowania rządów – sprowadza się do chronienia europejskich obywateli przed islamem czy islamizmem.
Czy uważa pan, iż reakcja na pełnoskalową rosyjską inwazję na Ukrainę także rozgrywa się w kategoriach cywilizacyjnych?
Sądzę, iż postrzeganie tej wojny zostało w dość oczywisty sposób „ustawione” w kategoriach cywilizacyjnych. Różnice w traktowaniu uchodźców z Ukrainy i uchodźców z innych części świata są uderzające. Na początku tej wojny von der Leyen powiedziała: „Ukraina przynależy do nas”. Tego sformułowania nigdy nie użyłaby w stosunku do Algierii, Maroka czy Syrii. Sądzę także, iż Rosję stawia się w roli cywilizacyjnego „obcego”, w kontrze do którego definiuje się Europa. Ta idea ma zresztą długą historię.
Można jednak na tę wojnę spojrzeć na inne sposoby: realistycznie, a choćby ideologicznie, na modłę neokonserwatywną – czyli jako na część ogólnoświatowych zmagań między demokracją a autorytaryzmem. Neokonserwatywni puryści naprawdę są przekonani, iż każde państwo na świecie może stać się demokracją. To właśnie wywołało taką ich zawziętość w Iraku. Można się z nimi nie zgadzać, ale nie jest to postrzeganie w kategoriach cywilizacyjnych.
Czy możliwe jest rozdzielenie poparcia dla, powiedzmy, europejskiej suwerenności, od narracji wyłączających innych? Czy można popierać strategiczną autonomię Europy, a choćby utworzenie europejskiej armii, nie stając się jednocześnie obrońcą rasistowskiej polityki pilnowania granic?
To jak najbardziej możliwe, dlatego właśnie przedstawiam moje argumenty. Do idei europejskiej suwerenności i geopolitycznej roli Europy odnoszę się sceptycznie, jednak z innych powodów. Staram się przekonać tych zwolenników europejskości, którzy pokładają w te idee wiarę, aby zwrócili większą uwagę na sposób, w jaki o nich mówią.
Istnieją co najmniej dwa sposoby myślenia o geopolitycznej roli Europy, choć pewnie jest ich więcej. Pierwszy opiera się na realizmie. W świecie, w którym toczy się wielka walka o wpływy, Europa także musi stać się potężnym, kontynentalnym graczem, takim jak Chiny, Stany Zjednoczone czy Rosja. Zwolennikom europejskości może być trudno myśleć w ten sposób, bo wymaga to wyrzeczenia się poczucia proeuropejskiej moralnej wyższości. W realistycznym podejściu do rzeczy nie ma jednak nic zdrożnego.
Istnieje także ideologiczne podejście do sprawy, pozbawione konotacji etnicznych, wyznaniowych czy cywilizacyjnych. Na tym właśnie polega argument dotyczący ogólnoświatowych zmagań pomiędzy autorytaryzmem a demokracją, o których myślą militaryści w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Nie zgadzam się z taką interpretacją, ale ona przynajmniej nie zawiera elementu cywilizacyjnego. Silna Europa prowadząca spójną, skuteczną europejską politykę zagraniczną nie musi sprowadzać się do wielkiej cywilizacji.
W ostatnich latach próbowano uwzględniać w ramach zielonej polityki kategorie takie jak miejsce, terytorium, a choćby zakorzenienie, unikając przy tym zagrożenia płynącego z ujmowania sprawy w kategoriach „krwi i ziemi”. Można to dostrzec w pracach Latoura dotyczących nowego spektrum politycznego bądź w staraniach niemieckich Zielonych o przedefiniowanie pojęcia „Haimatu”, ojczyzny. Czy można tego dokonać bez popadnięcia w rasistowskie czy też „cywilizacyjne” myślenie o świecie?
Doceniam to, iż dostrzegacie to zagrożenie w zielonej polityce, bo wielu osobom to umyka. Na przykład prawicowa ekologia w Niemczech sięga korzeniami dziewiętnastowiecznego romantyzmu i to ona właśnie przyświecała powstawaniu niemieckich Zielonych.
Od kilku lat zadaję sobie jednak inne pytanie: w miarę zaostrzania się kryzysu klimatycznego, gdy kwestia klimatu staje się coraz bardziej priorytetowa w programach politycznych, czy uda się dzięki niej przezwyciężyć tradycyjne podziały w naszej polityce? Innymi słowy – czy wyłoni się nowy konsensus, czy też raczej linie podziału się pogłębią? Na razie wydaje się, iż kwestie związane z kryzysem klimatycznym są zasysane przez nasze wojny kulturowe.
Mówicie o korzeniach, nawiązując do gleby, klimatu i środowiska. Ja, ogólnie biorąc, raczej sceptycznie odnoszę się do pojęcia zakorzenienia, a moje myślenie wynika z debat toczących się wokół rasowości. Kulturoznawcy Stuart Hall i Paul Gilroy powiedzieliby, iż powinniśmy mniej mówić o korzeniach, a więcej o szlakach. Innymi słowy, nie chodzi o to, żeby wrócić gdzieś czy do czegoś. Chodzi o to, iż ludzkość, a także my sami jako jednostki, jesteśmy w długiej podróży dokądś. Podoba mi się ta myśl.
**
Hans Kundnani pracuje w Ideas Workshop należącym do Open Society Foundation; współpracuje także z Royal Institute of International Affairs (Chatham House) w Londynie. Jego najnowsza książka nosi tytuł Eurowhiteness. Culture, Empire and Race in the European Project (London: Hurst, 2023).
Artykuł opublikowany w magazynie Green European Journal. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.