Ta tragedia w PRL-u wstrząsnęła Polską, ale trzeba było milczeć. Ofiary okaleczono na całe życie

Autobus leżący na środku trasy kołami do góry, wokół porozrzucane fragmenty ciał, odcięte ręce i nogi. Widok ten w pamięci świadków tragicznego zdarzenia sprzed blisko połowy wieku pozostał na zawsze. Mowa o katastrofie drogowej w Osiecznicy, którą pod koniec lat 70. radzieckie władze próbowały zatuszować.

Styczeń 1978 roku głęboko zapisał się w pamięci mieszkańców województwa lubuskiego. Tragedię, która prawie pół wieku temu wstrząsnęła nie tylko tym regionem, ale i całą Polską, opisała m.in. "Gazeta Lubuska". Historię tę w 2018 roku przypomniał również lokalny portal naszeslubice.pl. Koszmar, który rozegrał się 22 stycznia około godziny 19.00, zakwalifikowano jako jedną z największych katastrof drogowych w historii naszego kraju.

Zobacz wideo Zobacz wideo: Robert Kupisz wspomina przemoc w szkole lat 70.: Ja się w tym wychowałem i wydawało mi się, że tak ma być

Ale nie od razu. Przez lata po wypadku, trudno było znaleźć o nim jakąkolwiek wzmiankę w lokalnej prasie. Fakt ten jednak nie dziwi, ponieważ sprawcą odpowiedzialnym za śmierć 15 osób był Rosjanin, żołnierz szeregowy Armii Krajowej. Podlegał jednostce, stacjonującej wówczas w Szprotawie.

To właśnie przez tego człowieka, pasażerów autobusu, który tego dnia wyjeżdżał z Słubic w kierunku Zielonej Góry, spotkał tragiczny los. Wiadomo, że "ogórek" był wówczas całkowicie zatłoczony. Był to ostatni dzień ferii zimowych, dlatego pojazdem podróżowała również młodzież szkolna. Jelcz 043 wyruszył z dworca autobusowego, jakiś czas później przejechał przez tory w Osiecznicy. Wtedy stało się najgorsze. 

Nadjeżdżającą z naprzeciwka wojskową ciężarówką kierował 21-letni Samwieł Arutjanin - opisywał z kolei niedawno kolei portal Onet, przypominając przebieg tego tragicznego wypadku. Ponieważ mężczyzna nie miał zbyt dużego doświadczenia jako kierowca pojazdów wojskowych, zbliżając się do krawędzi słupa drogowego, gwałtownie skręcił w lewo. Ciężarówka, którą kierował, przewoziła most pontonowy.

Most jest przewożony na ciężarówce marki Kraz, należącej do jednostki Północnej Grupy Wojsk Radzieckich, stacjonującej w Szprotawie. Ciężarówkę prowadzi 21-letni Samwieł Arutjanin. Przekracza swoim wozem pas ruchu. Jest tak pijany, że po katastrofie ledwo wysiada z wozu i, zataczając się, próbuje jeszcze zbiec z miejsca tragedii

- mogliśmy przeczytać w 2020 r. na łamach "Gazety Lubuskiej". Skutek tego manewru był natychmiastowy. "Stalowe elementy mostu cięły bok autobusu jak gilotyna" - opisuje z kolei Onet. Pojazd praktycznie rozpłatał "ogórka", a pasażerowi, którzy uszli z życiem, opowiadali później, że zapamiętali jedynie przerażające uderzenie. Część z nich straciła przytomność. Rosyjski szeregowy na miejscu zabił 14 osób, 15. ofiara poniosła śmierć w szpitalu, kilka dni później. 14 pasażerów zostało okaleczonych na całe życie, tracąc ręce lub nogi. Ten sam los podzielił również otumaniony alkoholem Rosjanin, ponieważ stracił rękę.

Widok na miejscu wypadku mroził krew w żyłach. Pojazd leżał kołami do góry na środku trasy. Kiedy udało się unieść wrak pojazdu dwoma dźwigami, zaczęto udzielać pomocy ocalałym, próbowano również wydobyć ciała ofiar. Wokół leżały pourywane ręce oraz nogi pasażerów.

"Fotele z pasażerami wyrzucone na jezdnię i pobocze"

Onet cytuje fragment protokołu sporządzonego wtedy przez milicję: "Lewa strona rozpruta na całej długości, fotele wraz z pasażerami wyrzucone na jezdnię i pobocze. Jelcz uległ całkowitemu zniszczeniu. Część wydartej karoserii znajduje się na lewym pontonie przewożonym przez radziecki samochód. Kraz również się wywrócił na bok. Nie doznał większych uszkodzeń. Załoga kraza nie odniosła obrażeń".

I choć w sprawie wypadku toczyło się śledztwo, próżno było szukać o nim informacji w mediach. Choć niektórzy dziennikarze dotarli do osób, które ocalały z wypadku (stąd zachowane poszczególne relacje), to nie mogli ich opublikować. Obowiązywała cenzura, a jakakolwiek krytyka czynu Armii Czerwonej zostałaby natychmiast odebrana jako atak na Związek Radziecki. 

Władze tuszowały oficjalne przyczyny tragedii, ograniczając się jedynie do wydawania oszczędnych, suchych komunikatów i "wyrazów współczucia". Można było za to liczyć na Radio Wolna Europa, które nagłośniło tragedię, przez co bardziej dotarła ona do ludzkiej świadomości. Był to pewien przełom, ponieważ radziecka armia do tej pory skutecznie ukrywała wszelkie wypadki spowodowane przez sowieckie oddziały, stacjonujące w naszym kraju. W jednym z oficjalnych raportów odnotowano nawet, że uważnie śledzono wszelkie wypowiedzi ludności na temat katastrofy w Osiecznicy. Wiele osób nie miało wątpliwość, że odpowiedzialność za krwawy wypadek ponosi sowiecka jednostka ze Szprotawy. 

Kierowcę skazano na 8 lat łagru

Szpiedzy donosili, iż ich rozmówcy otwarcie mówili o tym, że rosyjska armia jest źle wyszkolona. "Wiele osób przekazuje plotkę, że żołnierze przed wypadkiem byli w restauracji 'Krośnianka'. (...) Zanotowano również stwierdzenie, że żołnierze radzieccy są w Polsce, żeby tu mordować ludzi" - można było przeczytać. 

Dowodem na to, że Rosjanie obawiali się protestów był fakt, że na czas pogrzebów ofiar katastrofy postawiono w gotowość wszystkie jednostki ZOMO. Uroczystości pogrzebowe obstawiało łącznie 125 funkcjonariuszy SB i 60 milicjantów. Śledztwo zakończyło się po wielu miesiącach, a 21-kierowca wojskowej ciężarówki został skazany na 8 lat łagru. Dopiero w czerwcu 2010 r. w Osiecznicy odsłonięto pomnik, upamiętniający zmarłych w wypadku pasażerów.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.