Formoza – 50 lat morskich komandosów

polska-zbrojna.pl 2 godzin temu

Z wody, powietrza i lądu od 1975 roku. Tak działa Formoza – elitarna jednostka morskich komandosów, która zaczynała jako tajny Wydział Działań Specjalnych w strukturach Marynarki Wojennej RP. Jak wyglądała tam kiedyś służba, czy polscy nurkowie bojowi odstawali od amerykańskich, do czego byli szkoleni – opowiada były żołnierz Formozy st. chor. mar. rez. Henryk Wisowaty.

Operatorzy Jednostki Wojskowej Formoza w czasie szkolenia taktyczno-ogniowego (JCET)

Ilha Formosa – piękna wyspa – to nazwa, którą portugalscy żeglarze nadali w XVI wieku Tajwanowi. Polska Formoza ma dużo krótszą historię. Zamiast bujną zielenią, która przed wiekami zachwyciła przybyszów z Europy, wita stalą i betonem. Wody w Zatoce Gdańskiej są nieporównywalnie chłodniejsze niż te otaczające Tajwan. Nazwa Formoza na stałe przylgnęła jednak do poniemieckiej torpedowni, która niczym chińska wyspa, tocząca w latach pięćdziesiątych XX wieku wojnę z kontynentalnym mocarstwem, znajduje się blisko wybrzeża.

Formoza stanowi element tożsamościowy morskich komandosów, choć prawna nazwa Jednostka Wojskowa Formoza obowiązuje dopiero od 2011 roku. – Przez długi czas był zakaz mówienia „Formoza”. To była jednostka 2808/4 i koniec – mówi st. chor. mar. rez. Henryk Wisowaty, który po raz pierwszy przeszedł przez prowadzące do bazy kilkusetmetrowe molo w 1983 roku. W tamtym czasie jednostka funkcjonowała jako Wydział Działań Specjalnych (WDS) w strukturze 3 Flotylli Okrętów.

REKLAMA

1989 poligon Drawsko Pomorskie

Chłopak z Mazur trafił tam w ramach trzyletniej służby zasadniczej. Od dziecka był związany z wodą, miał cywilne uprawnienia płetwonurka. W marynarce mógł rozwijać swoją pasję najpierw w Ośrodku Szkolenia Nurków i Płetwonurków, a później „na Formozie”. – Po dwóch latach zaproponowano mi pozostanie na etacie zawodowego podoficera. Miałem dylemat, bo było to krótko po stanie wojennym. Ale myśl, iż mogę spełniać swoje marzenia o nurkowaniu i będą mi jeszcze za to płacić, rozwiała wszelkie wątpliwości – opowiada Wisowaty. W Formozie służył przez 15 lat.

Tajemnica

Formoza przez wiele lat była zależna od Marynarki Wojennej RP. Do jednostki trafiali głównie marynarze, ale pan Henryk wspomina też kolegów z Czerwonych Beretów czy trzech chorążych bezpośrednio po szkole w Elblągu. – Łączyła nas miłość do wody. Wszyscy byliśmy pasjonatami pływania, nurkowania – mówi chorąży rezerwy i dodaje, iż Formoza zawsze miała trudności z ukompletowaniem. – Trafiali do nas różni ludzie, żołnierze służby zasadniczej byli „wyławiani” głównie z OSN-u w ramach wstępnej selekcji, która obejmowała testy sprawnościowe i sprawdzian pływacki na basenie. Podoficerowie byli dobierani z Centrum Szkolenia Specjalistów MW w Ustce. Oficerów i chorążych natomiast pozyskiwano z Akademii Marynarki Wojennej i Szkoły Chorążych – tłumaczy Wisowaty. Prawdziwą selekcją była jednak służba na Formozie, gdzie następowała adekwatna weryfikacja tego, czy ktoś się nadaje do dalszej służby, czy nie.

Formoza od początku działała bez rozgłosu. W porcie MW nikt nie wiedział, co się dzieje w bazie płetwonurków. Obowiązywał zakaz rozmawiania z ludźmi z zaprzyjaźnionych jednostek, którzy o „formoziakach” wiedzieli jedynie tyle, iż „coś tam nurkują”. – Mieliśmy marynarskie mundury i zwykłe moro, niczym się nie wyróżnialiśmy – wspomina chorąży rezerwy, którego choćby najbliższa rodzina przez lata nie wiedziała, czym dokładnie zajmował się w służbie. A i dzisiaj z rozwagą dobiera słowa, opowiadając o swojej Formozie z lat 1983–1998.

1985 szkolenie na poligonie w Jaworzu

Nie było też mowy o żadnej wyróżniającej symbolice. Przynajmniej oficjalnie. Pan Henryk podaje mi plik zdjęć – na jednym z nich stoi jako dwudziestoparolatek z flagą i wymalowaną na niej „Paskudą”. To słynny symbol Formozy, który dopiero w 2013 roku stał się prawnie oznaką rozpoznawczą. – Chcieliśmy mieć swój symbol koniecznie związany z wodą. Wtedy sporo się mówiło o potworze z Loch Ness, więc wybór padł na coś w tym stylu. Projekt odznaki stworzył kmdr por. Andrzej Szymański (dowódca Grup Specjalnych Płetwonurków w latach 1989–1998 – przyp. red.). Podczas prezentacji projektu jeden z marynarzy na jej widok powiedział „…ale paskuda”. Stwierdzenie to przyjęło się na tyle, iż tak zaczęto nazywać tę odznakę. Wszystkim się to spodobało – wspomina. Samo przyjście na Formozę nic nie znaczyło. Kiedyś trafił do nas żołnierz, który wytatuował sobie nasz symbol na ramieniu. Muskularny, pewny siebie, a na jednym z zadań musiałem z kolegą Krzysztofem Sierkiewiczem nosić jego plecak, bo ten „mocarz” nie dawał rady. Wielu takich przychodziło i odchodziło – mówi Wisowaty. Nazwisko żołnierza z tatuażem pamięta do dziś.

Innym symbolem zaznaczającym odrębność i wyjątkowość służby morskich komandosów w marynarce wojennej była odznaka pamiątkowa. Stworzona podobnie jak w przypadku „Paskudy” przez kmdr. Szymańskiego, przedstawiała dwa zwrócone ku sobie koniki morskie na tle czaszy spadochronu, skrzydeł i kotwicy. Na górze odznaki widniał napis GSP, będący akronimem Grup Specjalnych Płetwonurków. Aby ją uzyskać, należało spełnić szereg wymagań związanych z kwalifikacjami nurkowymi.

Zmiany

Formoza zaczęła pisać swoją historię w 1975 roku jako WDS 3 FO. W latach 1990–2007 morscy komandosi działali najpierw w strukturze Grupy Okrętów Hydrograficznych, a następnie jako Grupy Specjalne Płetwonurków w Grupie Okrętów Rozpoznawczych 3 FO. Dopiero w 2007 roku Ministerstwo Obrony Narodowej sformowało JW 4026 jako samodzielną jednostkę wojskową, podporządkowaną nowemu rodzajowi Sił Zbrojnych RP, jakim były wojska specjalne. W 2011 roku, wtedy jeszcze jako Morska Jednostka Działań Specjalnych, otrzymała oficjalną nazwę – Jednostka Wojskowa Formoza.

1985 szkolenie na poligonie w Jaworzu

Wisowatemu, który nigdy nie był częścią sztabu, zmiany zachodzące w Formozie kojarzą się głównie ze sprzętem. – Początki były bardzo trudne. Mieliśmy beznadziejne pianki, które obcierały pod kolanami. Do tego byle jakie płetwy. Ale nie mogliśmy sobie pozwolić, by jedyny dostępny sprzęt nas ograniczał. Pracowaliśmy więc nad techniką pływania, żeby noga w kolanie się mniej zginała, a za to bardziej ciągnąć z bioderka. To nie tylko pomagało nam obchodzić ograniczenia sprzętowe, ale także wydłużało pokonywane dystanse – mówi były nurek bojowy. – Z roku na rok sytuacja się poprawiała. Pamiętam wielką radość, kiedy jechaliśmy na przymiarki nowych pianek. Pamiętam również historię związaną z płetwami typu sprint. Fabryka ogumienia Stomil w Grudziądzu wykonała je specjalnie dla nas. Warto tu wspomnieć, iż na polskim rynku nie było wcale tak szerokiego jak dziś asortymentu sprzętu pływackiego. Pierwowzór tychże płetw typu „Akwanauty” przywiozła ze Lwowa mama kmdr. Szymańskiego, a zastępca dowódcy WDS ds. technicznych, kmdr por. Szczepanik pojechał z nimi do Grudziądza, by poprosić o wykonanie podobnych. Tak powstały Sprinty. Wchodziły też nowe automaty oddechowe, dzięki którym o wiele lepiej się nurkowało – dodaje.

Tego typu zmiany były przełomowe dla morskich komandosów żyjących za żelazną kurtyną. Kiedy jednak w latach dziewięćdziesiątych zaczęli nawiązywać kontakty z amerykańskimi operatorami z jednostek specjalnych, przeżyli prawdziwy szok. Wisowaty wspomina pierwszą wizytę Amerykanów na Formozie w 1994 roku. – Przylecieli Herculesem z Sycylii. Jeden z nich wyciągnął urządzenie z anteną i po chwili powiedział, iż złożył meldunek o przybyciu. Dla mnie to był szok! W Formozie używałem radiostacji R-354. Informacje kodowało się na rozciętej kliszy. Kod wysyłałem do węzła łączności i dalej szedł do dowództwa – mówi Wisowaty. Kolejny szok przeżył w 1996 roku, kiedy poleciał do ośrodka szkoleniowego na Key West. – To były czasy, kiedy u nas wchodziły telefony komórkowe, a oni na zadaniach posługiwali się GPS-em. Jednej nocy popłynęliśmy z nimi w kierunku wód terytorialnych Kuby. Z pomocą GPS-a mieliśmy się spotkać w kilku punktach o wskazanym czasie. Dla nas to było nie do pomyślenia – przyznaje.

szkolenie na j. Gowidlińskim, lata 80te

Siła woli

Pierwsze kontakty z Navy SEALs to z jednej strony szok dla Formozy, która była daleko w tyle w sprzęcie i technologii. Z drugiej zaś pokazała Polakom, iż osławione Foki nie są od nich w niczym lepsze pod kątem fizycznego przygotowania. Tam, gdzie Formoza nie domagała sprzętowo, nadrabiała sprawnością i techniką pływania. – Inaczej się nie dało. Dążyłem do mistrzostwa w tym, co robię. Doskonałe przygotowanie było najważniejsze na zadaniach, bo czułem się pewniej, a jednocześnie mogłem dbać o kolegów. Wychodząc na zadanie każdy chciał mieć pewność, iż może liczyć na drugiego, więc musieliśmy stale się rozwijać i dążyć do perfekcji – tłumaczy były operator grup bojowych.

Jak wyglądały szkolenia i zadania Formozy? – Byliśmy pasjonatami nurkowania i wszystkiego uczyliśmy się od siebie nawzajem. W tamtym czasie przeznaczeniem nurków bojowych było m.in. sprawdzanie szczelności granicy państwa od strony morza. W tym celu ćwiczyliśmy wychodzenie z okrętu podwodnego ORP „Orzeł”. Do przerzutu morskiego w rejon działania wykorzystywaliśmy kuter K-5, a do przerzutu powietrznego – śmigłowce MW z pobliskiej bazy w Babich Dołach. Poziom wyszkolenia czy osiągnięcia danej zdolności weryfikowany był poprzez realizację praktycznych zadań, które stawiane były przez przełożonych WDS. Z czasem zadania te były coraz trudniejsze. Po każdym z nich dokonywaliśmy analizy i wyciągaliśmy wnioski. Za PRL-u nie mieliśmy ćwiczeń z ówczesnymi sojuszniczymi armiami, więc do wszystkiego dochodziliśmy samodzielnie, nieraz metodą prób i błędów. Nie mogę tutaj nie wspomnieć o jednym z oficerów, Włodku Adamczyku, który miał ogromny wpływ na rozwój Formozy jako jednostki specjalnej w wielu obszarach – opowiada Wisowaty.

1985 szkolenie na poligonie w Jaworzu

Formoza była też zaangażowana w sprawdzanie zabezpieczeń punktów strategicznych, takich jak miejsce budowy przyszłej elektrowni jądrowej „Żarnowiec” czy różne jednostki wojskowe. Morscy komandosi byli szkoleni do rozpoznania i dywersji, minowania okrętów na redzie, szukania podwodnych zapór. Działania dotyczyły terytorium PRL-u, o żadnych zagranicznych misjach nie było mowy. Co nie znaczy, iż Formoza patrzyła tylko na swoje podwórko. – W czasie zimnej wojny byliśmy „ustawieni” na wyspy duńskie. Do tej pory znam dogodne miejsca lądowania na Bornholmie. Wiedzieliśmy, co się tam znajdowało, ile czołgów, gdzie jest punkt radarowy, co trzeba najpierw zniszczyć. Fizycznie nie było możliwości, żeby wypuścili nas tam na rozpoznanie, ale mieliśmy swoje sposoby. Do tego musieliśmy umieć rozpoznać po konturach jednostki nawodne wszystkich armii z basenu Morza Bałtyckiego i co ważne, to wszystko w warunkach nocnych – mówi chorąży rezerwy.

Elita

Z opowieści emerytowanego nurka bojowego wyłania się obraz Formozy jako elitarnej jednostki, która żyła i rozwijała się w dużej mierze dzięki zaangażowanym entuzjastom. Przez lata borykali się z ograniczeniami sprzętowymi, który nieraz dosłownie uniemożliwiał im wykonanie zadania. Przykład: aparat oddechowy o otwartym obiegu, który zdradzał pozycję płetwonurka przez pęcherzyki powietrza na powierzchni wody. – Na jednym z zadań pies zauważył te pęcherzyki i zaalarmował wartownika – wspomina Wisowaty wpadkę sprzed lat. Ale wszystkie te trudności, wyzwania i ograniczenia sprawiły, iż w Formozie zostawali tylko najlepsi. – Tak, czuliśmy się elitą. Wiedzieliśmy, iż robimy coś niezwykłego i wielu chciało do nas dołączyć. Początkowo o Formozie poza naszym środowiskiem nie mówiło się nic, ale z czasem nie dało się już utrzymywać w tajemnicy prawdy o WDS-ie – przyznaje chorąży rezerwy. – Wtedy byłem dumny z przynależności do takiej elity. Nie tylko ze względu na to, co i jak robiliśmy. Ale iż miałem wokół siebie ludzi, na których mogłem polegać w najtrudniejszych warunkach. Nie wahaliśmy się oddać koledze aparatu oddechowego, gdy był w potrzebie. Tak działaliśmy i dzisiaj też mogę powiedzieć, iż jestem dumny z bycia w Formozie – kwituje st. chor. mar. rez. Henryk Wisowaty.

Jakub Zagalski
Idź do oryginalnego materiału