„Fronty Wojny”. Polski ochotnik na wojnie z Rosją: pogodziłem się z tym, iż zginę

news.5v.pl 4 godzin temu

Bezpieczny kontakt do autorów: [email protected]; [email protected]

„Fronty Wojny”. Nielegalna wojna

Gościem 34. odcinka podcastu „Fronty Wojny” był polskich ochotnik o pseudonimie Bur, który przez prawie dwa lata walczył z Rosją w Ukrainie. Z autorami podcastu Marcinem Wyrwałem i Edytą Żemłą podzielił się on unikalną wiedzą z bardzo specyficznej wojny, która rozgrywa się za naszą wschodnią granicą.

Bur pojechał na wojnę na samym początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę w 2022 r. – dla wszystkich pokolenia jest taki moment historyczny i miałem takie poczucie, iż albo wezmę w tym udział, albo będę o tym tylko słuchał – powiedział, porównując ten moment do innego historycznego wydarzeni: Powstania Warszawskiego, w którym jedni brali udział, a inni mogli o tym tylko słuchać.

Polski ochotnik wspominał swoje „zupełnie dzikie” początki na tej wojnie. – Ukraińcy śmiali się, iż to taka prawdziwa kozaczyzna – mówił. – W tej grupie było jeszcze kilku innych Ukraińców, którzy byli tam tak samo nielegalnie, jak ja. Nie mieliśmy dokumentów, żołdu, ubezpieczenia i żadnego prawa, aby przebywać w tych jednostkach. choćby nasza broń nie była zarejestrowana. To był taki poziom nielegalności, iż nie wiedział o nas choćby dowódca batalionu. Kiedy przyjeżdżał do jednostki, uciekaliśmy przez płot i czekaliśmy na zewnątrz, aż zakończy wizytę.

Poniżej dalsza część tekstu oraz cała rozmowa w formie wideo:

Dziennikarze zapytali Bura, który wcześniej nie miał żadnego przeszkolenia wojskowego, jak wyglądało jego pierwsze zetknięcie z frontem. – Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, iż on był dość śmieszny, właśnie dlatego, iż był pierwszy – odpowiedział. – Przyjechaliśmy na front pickupem i całą masą sprzętu do przeniesienia na pozycje. Dokładnie w momencie, w którym się zatrzymaliśmy, na bardzo niskiej wysokości przeleciał nad nami śmigłowiec i odpalił serię z dwudziestomilimetrowego działka. Dopiero potem okazało się, iż to ukraiński, ale wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Zaczęliśmy zeskakiwać z tej paki. Mnie przeciążył ciężki plecak, więc lecąc, zrobiłem jeszcze fikołka i rozwaliłem sobie głowę o ziemię. Dopiero potem zrozumiałem, iż to był absolutnie nic nieznaczący poziom zagrożenia w porównaniu z tym, co przyszło potem.

Bur opowiadał, jak stopniowo uczył się wojny i odróżniania, co jest bezpieczne, a co nie. – Kiedy słyszysz pierwszy ostrzał artyleryjski i ten charakterystyczny świst, to jeszcze nie masz tego doświadczenia i nie wiesz, czy ten świst to pocisk lecący prosto w twoją głowę, czy 100 m dalej. Kiedyś oglądałem film o wojnie w Wietnamie, na którym grupa dziennikarzy kuliła się na dźwięk wystrzału, a inny dziennikarz, który był tam dłużej, mówił: „spokojnie, to nasi strzelają”. Wtedy wydawało mi się to filmową tandetą, ale tak dosłownie jest, człowiek zupełnie naturalnie zaczyna odróżniać te dźwięki. Bez takiej wiedzy nie da się żyć na wojnie.

„Amerykanie już zmieniają standardy”

Dziennikarze pytali Bura o jego bezpośrednie doświadczenia z pracy medyka pola walki. – U nas cały czas się mówi o „złotej godzinie”, czyli jeżeli żołnierz zostaje ranny, to już leci po niego helikopter i on w ciągu tej godziny znajduje się w szpitalu. A przecież na ukraińskim polu walki to wygląda zupełnie inaczej – mówił Marcin Wyrwał.

— Nie wiem, na ile polskie wojsko czerpie wiedzę z tej wojny, ale Amerykanie zmieniają standardy medycyny pola walki na podstawie tego, co się dzieje w Ukrainie — odpowiedział gość podcastu. – Ukraina w bolesny sposób uczy, iż trzeba umieć adaptować się do sytuacji, bo nie ma jednej metody, która zawsze działa. Weźmy ewakuację rannego z pola walki. Są bardzo fajne nosze skedy, które przypinasz sobie do paska i ciągniesz na nich rannego stosunkowo niewielkim wysiłkiem. Ale spróbuj to zrobić w kompletnie zrujnowanym przez ostrzały lesie, w którym co metr masz przewrócone drzewa, oderwane gałęzie, doły, wzniesienia. Wtedy musisz wziąć sztywne nosze, które angażują już nie jedną, a co najmniej cztery osoby. To jest bardzo trudne, szczególnie iż nie niesiesz go przez 20 m, ale przez kilometr i więcej.

ZOBACZ CAŁĄ ROZMOWĘ:

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Grupy ewakuacyjne stanowią idealny cel dla przeciwnika. – W takiej grupie zwykle idzie pięć osób. To jest optymalna sytuacja, bo zawsze czterech niesie, a jeden odpoczywa. W końcu ktoś nie wytrzymuje i trzeba go zmienić. Taka grupa jest zwarta, porusza się wolno i robi przerwy na odpoczynek. Dlatego to jest łatwy cel – opowiadał Bur.

Gość „Frontów Wojny” podkreślał, iż praca medyka w takich warunkach jest ekstremalnie wycieńczająca i wymaga żelaznej kondycji fizycznej, a także stalowych nerwów. – Często było tak, iż szliśmy z rannym, kiedy słyszeliśmy świst, to rzucaliśmy nosze i padaliśmy na ziemię, potem podnosiliśmy się i znowu szliśmy. Czasami jest tak, iż wszyscy są już tak zmęczeni, iż słyszysz świst i już choćby nie padasz, idziesz dalej – mówił.

„Pogodziłem się z tym, iż zginę”

Bur przytoczył przykład zamieszczonego niedawno w sieci filmu jednej z ukraińskich jednostek specjalnych. – Oni właśnie ewakuowali rannego i nagle dosłownie 20 m przed nimi wybuchł pocisk. I oni choćby nie drgnęli. Po prostu szli dalej. I nie była choćby kwestia tego, iż ci ludzie są tacy odważni, choć na pewno są. Ich brak reakcji nie wziął się z tego, iż nie bali się świstu, bo każdy się ich boi. Oni po prostu byli zmęczeni. Byli w takim stanie – tłumaczył.

Żołnierz posłużył się także własnym przykładem, aby wyjaśnić rolę ekstremalnego zmęczenia oraz zupełnie niespodziewanych reakcji na ostrzał. – Wynosiliśmy rannego z okopów. Myśmy w tych okopach stali od dwóch godzin pod ostrzałem. W pewnym momencie po prostu zaczęliśmy się śmiać, iż oni przez dwie godziny nie przestają do nas strzelać. Ale w pewnym momencie trafili. Mieliśmy jednego zabitego i jednego rannego. Nasza trójka musiała ewakuować tego rannego kolegę. To była deszczowa noc, więc brodziliśmy dosłownie po kolana w błocie. Wezwaliśmy przez radio pickupa do ewakuacji. Kiedy brnęliśmy przez okop, nad nami wisiał dron z termowizją i dawał namiary moździerzowi na ostrzał, więc co chwila coś wybuchało za naszymi plecami. Jak już wyciągnęliśmy na końcu okopu tego rannego, byliśmy totalnie wymęczeni. I wtedy zobaczyliśmy, jak przy pickupie, który przyjechał po rannego i po nas, wybucha pocisk – mówił.

— Trudno to opowiedzieć słowami, ale wtedy byłem w takim stanie, iż pogodziłem się z tym, iż zginę — dodał Bur. – Pomyślałem: No to spróbowaliśmy. No nie zostawiliśmy kolegi. Tak, spróbowaliśmy go wynieść. Mamy jednego zabitego. Chcieliśmy zabrać rannego. Właśnie rozwalili nam samochód. Czyli na pewno nas wszystkich zabiją, bo już stoimy w jednym miejscu. Oni się w nas wstrzelili. Jednak samochód jakimś cudem ruszył. To nas uratowało.

Rozmówcy poruszyli też problem tego, jak pobyt na wojnie rujnuje zdrowie. – Na wojnę przyjeżdżasz w określonej kondycji fizycznej i zdrowotnej – tłumaczył Bur. – Na wojnie już tylko zużywasz to, co wcześniej nagromadziłeś treningami, szkoleniami i tak dalej. Jak wracasz po takiej ewakuacji, to jesteś zmęczony i wszystko cię boli. Nie masz żadnej chęci, żeby coś z sobą zrobić, potrenować. Jedyne co chcesz, to zapalić papierosa i walnąć się do łóżka. A jak następnego dnia nie ma żadnej ewakuacji, to po prostu leżysz na tym łóżku, gapisz się w telefon i tyle.

— Na wojnie generalnie siadają kręgosłupy — kontynuował Bur. – W pewnym momencie leki przeciwbólowe jadłem jak cukierki. Brałem garście tabletek nasennych, żeby w ogóle zasnąć. Brałem tramadol, morfinę, zagryzając jedno drugim, żeby móc ewakuować ludzi, a i tak podczas ostatniej mojej ewakuacji musiałem zatrzymywać się co parę kroków z powodu bólu. To była akurat ewakuacja nie rannego, ale ciała. Ukraińcy mają zwyczaj ewakuacji ciał, aby rodzina mogła urządzić im pochówek.

Kontakt do autorów: [email protected]; [email protected]

Zobacz poprzednie odcinki:

Idź do oryginalnego materiału