Kiedy rozpoczęła się pełnowymiarowa inwazja Putina na Ukrainę, przez krótki czas mogło się wydawać, iż w polityce zagranicznej PiS zachowuje się wyjątkowo jak na siebie rozsądnie. Politycy rządzącej partii nie tylko nie dali się wciągnąć w żadne obłąkane działania typu „wykorzystajmy kryzys, by odzyskać Lwów”, ale też sensownie domagali się tego, co z biegiem czasu stało się głównym nurtem zachodniej polityki wobec wojny: nałożenia sankcji na Rosję, udzielenia Ukrainie konkretnej pomocy wojskowej oraz otwarcia jej drogi do członkostwa Unii Europejskiej i NATO.
Książka Zbigniewa Parafianowicza Polska na wojnie pozwala zajrzeć za kulisy polityki polskiej w kluczowych momentach wojny, aż do ostatnich wyborów parlamentarnych, gdzie istotnym tematem stał się konflikt z Kijowem o ukraińskie zboże na polskim rynku.
Skonstruowana jest ona podobnie jak Kulisy PiS Kamila Dziubki: niemal w całości składa się z anonimowych wypowiedzi ludzi z rządu, otoczenia prezydenta, dyplomacji, armii i służb. Ten format ma swoje ograniczenia – przekazywane anonimowo informacje trudno zweryfikować, a anonimowość wcale nie oznacza, iż można wierzyć wszystkiemu, co mówi polityk albo dyplomata. Jednak choćby jeżeli niektóre fakty mogły w szczegółach wyglądać inaczej, niż przedstawiają to nieznani z nazwisk bohaterowie, książka daje bardzo przekonujący obraz mentalności i założeń, jakie stały za naszą polityką ukraińską w ostatnich prawie dwóch latach.
Niestety, z tych rozmów wyłania się obraz partii, który aż za dobrze poznaliśmy w ostatnich ośmiu latach: chaotycznej, działającej bez strategicznego planu, zwłaszcza bez planu B, mylącej własne życzenia z rzeczywistością, pogrążonej w irracjonalnych obsesjach.
Polityka na rympał
Tylko wyjątkowa polityczna koniunktura pierwszych miesięcy wojny sprawiła, iż te cechy przez chwilę pracowały na korzyść Polski. Amerykanie byli przekonani, iż Rosja zdobędzie Kijów, chcieli ewakuować cały obecny układ władzy z Zełenskim na czele, nastawiali się na wspieranie partyzanckiego oporu na zachodzie Ukrainy. jeżeli politycy PiS uważali inaczej, to nie dlatego, iż mieli lepsze analizy i bardziej wiarygodne informacje, ale dlatego, iż ich zdaniem nie mieliśmy innego wyboru niż wierzyć, iż Ukraińcom się uda.
„Kumoch [szef Biura Polityki Międzynarodowej Kancelarii Prezydenta] powiedział przed wojną Sullivanowi, iż Kijów się utrzyma. Zagrał va banque. Mówił to z ogromną pewnością siebie. Nie wiem, czy naprawdę w to wierzył. Wyglądał, jakby wierzył” – wspomina minister X.
Szybko jednak okazało się, iż w sytuacji wojny nie da się robić polityki bez planu, w chaotyczny, nieprzemyślany sposób. Najlepiej pokazało to zamieszanie wokół zgłoszonego przez Jarosława Kaczyńskiego w trakcie wizyty prezesa PiS oraz premierów Polski, Słowenii i Czech w Kijowie w marcu 2022 roku pomysłu „misji pokojowej NATO w Ukrainie”.
O ile samego pomysłu dałoby się jeszcze jakoś bronić, o tyle zupełnie nie do obrony był sposób jego ogłoszenia. „Kaczyński nie mówił czegoś, co było zupełnie niewyobrażalne. Zrobił to jednak po PiS-owsku. Na rympał. Bez jakichkolwiek konsultacji. Bez zapytania gospodarzy o zdanie. Efekt był oczywisty i do przewidzenia” – mówi w książce Minister Y.
W ten sposób robiona jest cała polityka po inwazji Putina. W jej efekcie od entuzjastycznego zaangażowania w pomoc Ukrainie w ciągu niecałych dwóch lat przeszliśmy najpierw do zmęczenia i zniechęcenia polityką wschodnią, a następnie do znaczącego ochłodzenia stosunków z Kijowem.
Gdy we wzajemnych stosunkach zaczęły pojawiać się konflikty: najpierw o Przewodów, gdzie to strona ukraińska nie była gotowa wyjść naprzeciw rozsądnym oczekiwaniom Polski i wziąć odpowiedzialność za wypadek, potem o rocznicę rzezi wołyńskiej, a wreszcie o ukraińskie zboże – nie było nikogo, kto zrobiłby krok wstecz i powiedział: „spokojnie, powściągnijmy konie, pamiętajmy, co w tym wszystkim ważne”.
Prezydent Duda, jak mówią rozmówcy Parafianowicza, do tego czasu polityką ukraińską się po prostu… znudził i stracił do niej głowę. Odpowiedzialny w pierwszych dziesięciu miesiącach wojny za politykę zagraniczną w prezydenckiej kancelarii Jakub Kumoch odszedł z funkcji w styczniu 2023 roku, by objąć w sierpniu stanowisko ambasadora w Pekinie. sukcesor Kumocha, Marcin Przydacz, jak złośliwie mówią źródła Parafianowicza, „bardziej niż Kijowem zajęty był Sieradzem” – bo tam jesienią kandydował do Sejmu, zresztą skutecznie.
Gdy eskalował konflikt o zboże, Morawiecki powiedział, iż Polska nie przekazuje już broni Ukrainie. Choć w tym momencie nie mieliśmy już żadnej broni, którą moglibyśmy jeszcze przekazać Ukraińcom, to słowa te zostały zrozumiane na świecie w ten sposób, iż pod naciskiem rolnego lobby Polska wstrzymuje dostawy broni, by ukarać walczącą o życie Ukrainę – choć przez pierwszy rok wojny sama zarzucała europejskim partnerom z Niemcami na czele, iż nie wysyłają Ukrainie dość broni.
Nikt nie rozumiał, o co znów Polakom chodzi. Waleniem na rympał Morawiecki nic nie uzyskał w relacjach z Ukrainą, roztrwonił za to sporo kapitału wizerunkowego, jaki Polska zbudowała na pomaganiu Ukrainie. jeżeli cokolwiek to PiS-owi dało, to może odebranie Konfederacji nieco antyukraińskiego elektoratu.
W chaosie polityki wojennej czasem pojawiają się racjonalne przebłyski. Książka zaczyna się od spotkania Dudy i Zełenskiego w prezydenckim zameczku w Wiśle w styczniu 2022 roku, tuż przed rosyjską inwazją. Spotkanie zostało wymyślone po to, by odnowione, dobre relacje z Kijowem „lewarowały” naszą pozycję wobec Amerykanów – to nie była głupia kombinacja. Przy okazji, dzięki „dyplomacji alkoholowej” („Duda plus wóda równa się nie nuda”, jak mówi jeden z bohaterów książki), doszło do nawiązania bliskiej, osobistej relacji między polskim a ukraińskim prezydentem, która okazała się istotna w pierwszych miesiącach wojny.
Racjonalna była też troska rządzącej ekipy, by w sytuacji konfliktu za naszą granicą Polska nie została zepchnięta do roli członka NATO drugiej kategorii – którego w razie rosyjskiego ataku niekoniecznie będzie się bronić tak samo, jak broniłoby się Niemiec. Niestety, są to wyłącznie przebłyski ginące w mroku polityki robionej na rympał, opartej na myśleniu życzeniowym i obsesjach.
Fiksacja na punkcie Niemiec to nie złudzenie
Szczególnie jedna obsesja ujawnia się w książce – antyniemiecka. Być może jest to efekt doboru materiału przez Parafianowicza, ale jest uderzające, iż w wypowiedziach jego bohaterów praktycznie nie pojawia się żadna refleksja na temat rosyjskiego imperializmu czy agresywnie rewizjonistycznej polityki Putina i zagrożeń, jakie stwarzają one dla Polski. Nieustannie słyszymy za to, jak fatalnie traktują nas Niemcy, Francuzi i Unia Europejska.
I nie chodzi tu o uzasadnioną krytykę niemieckiej polityki wschodniej i energetycznej sprzed 2022 roku czy o kunktatorstwa gabinetu Scholza w pierwszym okresie wojny. Bo taka krytyka, mająca mocne i racjonalne podstawy, ustępuje w książce czemuś, czego nie można nazwać inaczej niż fiksacją, wykrzywiającą obraz rzeczywistości. Jeden z ministrów tak opisuje wizytę w Kijowie kanclerza Scholza, prezydenta Macrona oraz prezydenta Rumunii Klausa Iohannisa:
„Aby udawać, iż grają z Europą Środkową, zabrali prezydenta Rumunii, który choćby nie jechał z nimi pociągiem. […] Wysadzili go, bo dla nich jest drugoligowy. Niby facet mówi językiem romańskim i jest etnicznym Niemcem. Wydawało się, iż będzie należał do rasy panów. Okazało się, iż nie należy do rasy panów. Że jest dzikusem z Europy Wschodniej i ma osobną klasę podróży. My już rozumiemy, iż inną klasą nie będziemy jeździć. Iohannis jeszcze tego nie rozumie. Nie wie, iż nie jest członkiem klubu Wielkiej Wspólnoty Reńskiej. Oni zawsze będą po swojej stronie. […] Gardzą Europą Środkową”.
To połączenie resentymentów, kompleksów niższości i demonizacji Niemiec, a choćby całej Europy Zachodniej, charakteryzuje większość rozmówców Parafianowicza.
Przekonują oni na przykład, iż reforma traktatów Unii Europejskiej, propozycje takie jak zniesienie jednomyślności w głosowaniu na forum Rady Europejskiej także w tych kwestiach – polityka zagraniczna, podatki, ramy finansowe – gdzie zachował je traktat lizboński, robiona jest specjalnie przeciwko Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. „Instytucje europejskie są ekspozyturą interesów niemieckich. […] Wojna lewaruje Polskę i dlatego chcą zmiany systemu głosowania. […] Po co im silniejsza Polska? Zaraz zacznie się czegoś domagać” – mówi anonimowy dyplomata.
Problem w tym, iż to „lewarowanie” – jeżeli miało gdziekolwiek miejsce poza myśleniem życzeniowym ludzi PiS i prezydenta – okazało się krótkotrwałe. Jak w bardziej trzeźwym momencie przyznaje ten sam dyplomata: „[Amerykanie] dawali mi nieraz do zrozumienia, iż Polska nigdy nie zastąpi Niemiec. […] Niemcy są kimś, kto uwiarygadnia państwa europejskie przed Amerykanami. Część z nas wierzyła, iż Polska może odgrywać rolę Niemiec bez niemieckiego PKB”.
Nigdy natomiast nie uwierzyli w to Ukraińcy. Celem ukraińskiej polityki nigdy nie mogło stać się „lewarowanie” Polski, tak by wzmocnić nas wobec Amerykanów kosztem Niemiec. Strategicznym celem Ukrainy jest zakorzenienie w NATO i Unii Europejskiej – i trudno się dziwić, iż drogę do tego widzą w Berlinie, a nie w Warszawie, zwłaszcza skłóconej z Europą.
Rozmówcy Parafianowicza zdają sobie sprawę z tego, iż konflikt z Niemcami i Komisją Europejską nam szkodzi, a w sytuacji wojny tuż za naszą granicą należałoby jakoś porozumieć się z Berlinem i Brukselą. O brak porozumienia oskarżają jednak Niemców i Ursulę von der Leyen albo przyznają z rezygnacją, iż polityczna dynamika sprawiła, iż podjęte zostały inne decyzje.
Przestawianie wskazówek zepsutego zegara
Polska na wojnie potwierdza też, iż państwo PiS nie potrafi działać w normalnym trybie, przestrzegając procedur, łańcuchów decyzyjnych, prawidłowego obiegu informacji i zasad współpracy między różnymi instytucjami. Wedle relacji rozmówców Parafianowicza najwyżsi urzędnicy i kluczowi politycy rządzącego układu mieli być zaskakiwani decyzjami swoich kolegów.
Minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau miał dowiedzieć się o pełnowymiarowej inwazji Putina na Ukrainę 24 lutego rano z mediów. Był bowiem zupełnie wyłączony z obiegu informacji na temat spodziewanego ataku. Zajmujący się służbami minister Mariusz Kamiński został zaskoczony wspomnianą wizytą Morawieckiego i Kaczyńskiego w Kijowie – w tajemnicy przed wszystkimi zorganizował ją na prośbę premiera Michał Dworczyk.
Dworczyk miał też odgrywać kluczową rolę w przekazywaniu Ukrainie broni. Cały proces został przekazany z MON do Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, bo wewnętrzna biurokracja w resorcie Błaszczaka miała opóźniać transfery. Jak wynika z wypowiedzi rozmówców Parafianowicza, urzędnicy Ministerstwa Obrony dbali głównie o to, by zanim przekażą cokolwiek Ukrainie, zapewnić sobie maksymalny urzędowy „dupochron” w papierach – żeby w razie czego nie było na nich.
Można się tylko cieszyć, iż działające w ten sposób państwo nie popełniło większych błędów w kontekście wojny. Widać za to wyraźnie, iż wiele momentów, gdy po 24 lutego PiS miał rację, to przypadek zepsutego zegara wskazującego przez chwilę dobrą godzinę.
Teraz wskazówki tego zegara zostaną najpewniej przestawione. Jak wynika z Polski na wojnie, od początku w PiS dał się słyszeć też głos frakcji złożonej głównie z polityków dawnego Porozumienia Centrum, najdłużej współpracujących z Kaczyńskim, która zamiast „polityki miłości” proponuje podejście do Kijowa wzorowane na polityce Orbána: korzystamy z tego, iż Zełenski jest pod ścianą, i twardo negocjujmy ważne dla nas ustępstwa, np. w kwestii zboża czy polityki historycznej.
Te głosy uciszył jednak Kaczyński, który po 24 lutego dał poparcie dla „polityki miłości” – choć, jak mówią rozmówcy Parafianowicza, sam osobiście nie czuł żadnego szczególnego pozytywnego sentymentu ani do Ukrainy, ani do Zełenskiego. Dziś pojawia się więc pytanie, jak prezes PiS będzie rozgrywał ukraińską kartę w opozycji. Najpewniej próba nowego otwarcia w relacjach z Kijowem przez rząd Tuska będzie atakowana jako zdrada interesów polskich rolników czy pamięci Wołynia.
A nowe otwarcie jest potrzebne, bo obecny klincz w niczym nam nie pomaga i jest nonsensowny, biorąc pod uwagę, jak wiele zainwestowaliśmy w strategiczne wsparcie Ukrainy. Potrzebne jest przede wszystkim urealnienie oczekiwań – bo wiele nieporozumień nie byłoby, gdyby pisowscy decydenci nie uroili sobie, iż z Kijowem będziemy budować przeciwwagę dla Berlina, czym Ukraina słusznie nigdy nie była zainteresowana.
Droga do dobrych relacji z Kijowem wiedzie dziś przez Berlin i Brukselę, bo Polska nie będzie atrakcyjnym partnerem dla państw pragnących zakorzenić się na Zachodzie i wyrwać z rosyjskiej sfery wpływów, jeżeli pozostanie skłócona z Europą Zachodnią. Wróg, wbrew temu, co wydaje się oddającej władzę partii, bynajmniej nie jest na Zachodzie.