Goralenvolk. Destrukcyjna siła kolaboracji

krytykapolityczna.pl 1 miesiąc temu

Po sukcesie książek o Protektoracie Czech i Moraw Piotr M. Majewski w swojej najnowszej książce Brzydkie słowo na „k” przygląda się zjawisku kolaboracji, sięgając po przykłady z historii Polski i Europy od czasów starożytnych. Zapraszamy na spotkanie premierowe z autorem, które odbędzie się 6 listopada o 19 w Nowym Teatrze w Warszawie. Poprowadzi je Michał Nogaś, a fragmenty książki przeczyta Renata Dancewicz. Wstęp na wydarzenie jest darmowy.

**

5 kwietnia 1943 roku gruppenführer Friedrich Wilhelm Krüger, wyższy dowódca SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie, zameldował:

„Wiele już debatowano i napisano o możliwości wykorzystania górali w walce. Ostatnio stan rzeczy był taki, iż 410 górali było podobno gotowych zaciągnąć się do Waffen-SS w celu późniejszego udania się na front. Na moje polecenie stanęli oni następnie przed komisją poborową składającą się z lekarzy SS. Stawiło się na niej około 300 górali. choćby przy zastosowaniu najbardziej wielkodusznych kryteriów dotyczących umiejętności służby w SS lub w Wehrmachcie do wykorzystania było ostatecznie tylko 154 z nich. Reszta odpadła z powodu poważnych chorób, w szczególności gruźlicy i syfilisu”.

Między wierszami rzeczowego raportu pobrzmiewała pogarda dla niedoszłych towarzyszy broni z polskiego Podhala. Dowódca SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie kontynuował pismo w podobnym, na poły rzeczowym, na poły ironicznym tonie:

„Po doświadczeniach, które Waffen-SS miały już w roku 1939 z góralami wcielonymi wówczas do 8 pułku SS Totenkopf, zgodnie z moją wskazówką udzieloną dowódcy SS i policji w dystrykcie lubelskim, górale zostali odstawieni do Trawnik celem zakwaterowania w obozie i odbycia tam przeszkolenia zasadniczego oraz szkolenia strzeleckiego. Zastrzegłem sobie prawo decyzji, gdzie zostaną użycia reichsführerowi SS zaproponowałem, aby wykorzystać tych górali jako strażników w naszych obozach dla robotników przymusowych oraz do innej służby wartowniczej, ponieważ nie mam już do dyspozycji wystarczających własnych sił policyjnych.

Do Trawnik dotarło w rzeczywistości 140 górali, z których 21 natychmiast musiało zostać zwolnionych z powodu padaczki, gruźlicy, chorób serca i nerek. W trakcie najkrótszego możliwego przeszkolenia zwolnionych zostało 88 kolejnych górali, ponieważ albo byli niezdolni do uczestnictwa w zajęciach, albo odmawiali służby. Codziennie obóz szkoleniowy w Trawnikach oblegało co najmniej 20–40 członków rodzin, którzy chcieli zabrać stamtąd swoich synów do domów. Uciekło 11 górali. Zgodnie z meldunkiem dowódcy SS i policji w dystrykcie lubelskim, według stanu na 21 marca 1943 roku, w obozie znajduje się łącznie 12 górali. Taki jest wynik [zaciągu – przyp. P.M.M.] 410 górali, którzy przed zaledwie przed kwartałem zgłosili się dobrowolnie do służby wojskowej”.

Krügera wyraźnie zdegustowała postawa niedoszłych esesmanów. Pozwolił sobie jeszcze przypomnieć reichsführerowi SS, iż z grupy górali wcielonych do pułku Totenkopf w 1939 roku na służbie pozostało zaledwie dwóch, po czym podsumował: „Ciągłe zastanawianie się nad kwestią użycia górali w walce uważam za niepotrzebne marnowanie sił, ponieważ pod względem przydatności, wyników i postaw nie różnią się oni w żadnych stopniu od Polaków; wręcz przeciwnie, w świetle poczynionych przez nas przez trzy i pół roku obserwacji należy ich oceniać jako gorszych od Polaków”.

W ustach wyższego dowódcy SS i policji była to z pewnością druzgocąca charakterystyka. Krüger dodał, iż znajomość niemieckiego wśród górali (najwyraźniej przełożeni z Berlina zapytali go o nią) ogranicza się do słowa „Vodka”, i to najlepiej charakteryzuje ich jako narodowość. prawdopodobnie tylko po to, aby nie urazić Himmlera, autor raportu zamieścił na koniec pojednawczą wzmiankę o konieczności pozyskania górali dla niemieckich planów. Mimo to jego konkluzja brzmiała jednoznacznie negatywnie: „plan zaciągu górali do Waffen-SS jest z góry skazany na niepowodzenie”.

Argumenty Krügera trafiły do przekonania reichsführera SS; po przeczytaniu raportu nie chciał już choćby słyszeć o góralach. niedługo potem pomysł utworzenia legionu umarł śmiercią naturalną. Nie oznaczało to jednak, iż eksperyment wypreparowania z mieszkańców Podhala odrębnego od Polaków narodu, zwanego ludem góralskim (Goralenvolk) zakończył się z niemieckiego punktu widzenia całkowitą porażką.

Pomysł ów narodził się prawdopodobnie w głowach Witalisa Wiedera i Henryka Szatkowskiego, jeszcze przed wybuchem wojny. Wieder, kapitan rezerwy Wojska Polskiego, działał w istocie w Zakopanem jako agent niemieckiego wywiadu; drugi, doskonale ustosunkowany działacz społeczny i sportowy, został zwerbowany przez tego szpiega do współpracy.

Wkrótce po zajęciu Podhala przez Niemców obaj wciągnęli w swój plan grupę górali. Najbardziej znanym wśród nich był Wacław Krzeptowski, zamożny gospodarz, przedwojenny działacz Związku Górali Tatrzańskich i ogólnopolskiego Stronnictwa Ludowego, ale też człowiek próżny, chciwy i bezwzględny.

Współpraca z okupantami rozpoczęła się na pozór niewinnie: w połowie października 1939 roku Niemcy zorganizowali dla górali pielgrzymkę na Jasną Górę, prawdopodobnie po to, aby rozeznać się w nastrojach i wytypować kandydatów na przywódców Goralenvolku. Niespełna miesiąc później Krzeptowski oraz kilku innych mieszkańców Podhala wzięli udział w uroczystym powitaniu generalnego gubernatora Hansa Franka na Wawelu.

Kontrolowana przez Niemców prasa opisywała ich jako delegację mniejszości narodowej, uciskanej dotychczas przez „władców z Warszawy”. Kilka dni potem Frank złożył oficjalną wizytę w Zakopanem; Krzeptowski powitał go wiernopoddańczym przemówieniem napisanym na tę okazję przez Wiedera i Szatkowskiego. Podziękował okupantom za wyzwolenie spod polskiego jarzma i zapewnienie góralom możliwości powrotu „pod skrzydła narodu niemieckiego”.

W ślad za deklaracjami niedługo poszły czyny. Krzeptowski z pomocą Wiedera i Szatkowskiego zabiegał o to, aby Niemcy uznali „lud góralski” za odrębną narodowość, a Związek Górali – za jej reprezentację polityczną. Okupanci początkowo jedynie tolerowali ich działalność, ale pod koniec 1941 roku wydali oficjalną zgodę na powstanie Komitetu Góralskiego. Jego działacze nakłaniali mieszkańców Podhala, aby podawali się za członków Goralenvolku i na znak aprobaty dla jego istnienia przyjmowali dokumenty tożsamości oznaczone literą „G”. Akcji tej towarzyszyły intensywna agitacja, przekupstwa, najróżniejsze naciski, a nierzadko także brutalne zastraszanie opornych.

Krzeptowski zapowiadał między innymi, iż prawo do pozostania na Podhalu będzie przysługiwało wyłącznie góralom; Polaków i Żydów czeka wysiedlenie. Mimo wysiłków propagandystów narodowość góralską zadeklarował tylko co czwarty mieszkaniec regionu. Jedynie w kilku miejscowościach udało się zwerbować w szeregi „ludu góralskiego” ponad 90 procent ludności.

Porażkę góralskiego separatyzmu przypieczętowała niedługo potem spektakularna klapa akcji werbunkowej do Waffen-SS. W ostatnich dwóch latach okupacji działalność Komitetu stopniowo zamierała, a jego przywódcy zajmowali się przede wszystkim pomnażaniem własnego majątku. Musieli przy tym mieć się nieustannie na baczności, ścigało ich bowiem rosnące w siłę polskie podziemie. Krzeptowski zginął z jego ręki 20 stycznia 1945 roku, na kilka dni przed wkroczeniem do Zakopanego oddziałów Armii Czerwonej.

Chociaż eksperyment z wyodrębnieniem „ludu góralskiego” zakończył się z niemieckiego punktu widzenia niepowodzeniem, błędem byłoby lekceważyć jego znaczenie. Nie ulega wątpliwości, iż kooperacja góralskich działaczy z okupantem nosiła wszelkie znamiona zdrady narodowej, a zatem również kolaboracji. Uważały tak większość mieszkańców Podhala, polskie podziemie, a także reszta narodu, do której docierały informacje o odkryciu przez Niemców pod Tatrami Goralenvolku, wcześniej rzekomo uciskanego.

Wiadomości o hołdach składanych przez Krzeptowskiego Frankowi i odcinaniu się przez działaczy Komitetu Góralskiego od polskości wywoływały szczególne rozgoryczenie wśród polskich inteligentów – wielu z nich w okresie międzywojennym idealizowało górali i góralszczyznę.

Niemcy osiągnęli zatem istotny cel, który z reguły przyświeca takim akcjom: spowodowali rozłam w okupowanym społeczeństwie, a następnie rozgrywali jedne grupy przeciwko drugim. Przynosiło to wymierne rezultaty. Z niemieckich statystyk policyjnych, które przytoczyłem w rozdziale o granatowej policji, wynika niezbicie, iż zbrojne podziemie w dystrykcie krakowskim wykazywało wyraźnie mniejszą aktywność niż w innych rejonach Generalnego Gubernatorstwa, chociaż tutejsze masywy górskie i duże kompleksy leśne sprzyjały rozwojowi partyzantki. Prawdopodobnie jedną z przyczyn tej słabości była góralska kolaboracja na Podhalu.

Nazistowska Rzesza ochoczo posługiwała się polityką „dziel i rządź”, nie tylko w okupowanej Polsce. Podobny cel i formy miało wspieranie przez władze niemieckie morawskiego separatyzmu w Protektoracie Czech i Moraw. Zaczął się on rozwijać w południowo-wschodnim zakątku kraju nazywanym Morawską Słowacją (Slovácko), na krótko przed likwidacją przez Hitlera czechosłowackiej państwowości.

Podobnie jak Podhale w Polsce, region ten wyróżniał się na tle pozostałych ziem czeskich barwnym folklorem, przywiązaniem do tradycyjnego sposobu życia i silną tożsamością lokalną. Samozwańczym obrońcą tych wartości ogłosił się ruch Etnograficzne Morawy (Národopisná Morava). Jego działacze utrzymywali, iż mieszkańcy Morawskiej Słowacji nie są Czechami, ale odrębną narodowością spokrewnioną ze Słowakami. Pod rządami Rzeszy sprzymierzyli się z czeskimi faszystami i, podobnie jak oni, podjęli kolaborację z okupantami.

Ich duchowy przywódca, uznany malarz regionalista Joža Uprka, nienawidził „praskiego centralizmu”, bo czuł się niedoceniany przez stołeczne elity. Po jego śmierci, na początku 1940 roku, kierownictwo Etnograficznych Moraw przejął jego syn Jan. Działacze ruchu wysługiwali się nazistowskiemu aparatowi bezpieczeństwa, oskarżali czeskie władze Protektoratu o niewystarczająco gorliwą współpracę z Rzeszą i, tak samo jak Krzeptowski, ochoczo pokazywali się w strojach regionalnych u boku okupantów.

Niemców kilka obchodziło, czy popierany przez nich separatyzm miał jakiekolwiek realne podstawy; liczyło się przede wszystkim to, iż powodował wyłom w okupowanym społeczeństwie i osłabiał jego opór. jeżeli wierzyć autobiograficznej powieści Leopolda Tyrmanda Filip, władze okupacyjne były gotowe popierać choćby inicjatywy, które już na pierwszy rzut oka wyglądały niepoważnie. Nauczycielowi szkoły powszechnej w podwileńskiej Oszmianie „udało się przekonać miejscowego ortskommandanta, iż Oszmiańczycy stanowią naród, gnębiony od wieków kolejno przez Polaków, Litwinów, Białorusinów i Rosjan, a uwolniony w tej chwili dzięki tryumfom niemieckiego oręża, po czym założył państwo. Państwo to obejmowało terytorium pomiędzy szosą oszmiańską a tak zwanym Czarnym Traktem, posiadało wzorem Stanów Zjednoczonych i Australii jedno wielkie miasto, czyli Oszmianę, oraz mniejszą stolicę w Ostrowcu, miasteczku brudnym i ponurym”.

Tyrmand był przekonany, iż założyciel oszmiańskiej państwowości wyprowadził Niemców w pole. Pomijał jednak drugą stronę medalu: okupanci byli skłonni przyzwalać na tego rodzaju inicjatywy, bo zawsze w jakimś stopniu osłabiały morale okupowanych społeczeństw.

Nie wszystkie separatyzmy, które wykorzystywali okupanci, były zresztą fantazmatami. W niektórych przypadkach Niemcy umiejętnie wspierali istniejące już wcześniej ruchy narodowe. Politykę taką prowadził na przykład gauleiter Wilhelm Kube na Białorusi.

Mimo sprzeciwu SS i innych struktur nazistowskiego państwa dokładał konsekwentnych starań, aby pozyskać Białorusinów dla współpracy z Niemcami. W tym celu przeprowadził między innymi likwidację kołchozów, a ich ziemię przekazał miejscowym chłopom, rozwijał białoruską oświatę, wspierał tamtejszą kulturę narodową, powołał zalążki białoruskich struktur państwowych i sił zbrojnych. Aby bronić swojej polityki przed coraz gwałtowniejszą krytyką ze strony niemieckiego aparatu bezpieczeństwa, zaczął w pewnym momencie utrzymywać, iż Białorusini mają germański rodowód.

Ambitnym planom gauleitera kres położyła bomba zdetonowana pod jego łóżkiem w nocy z 21 na 22 września 1943 roku przez agentkę radzieckich służb specjalnych. Nie przez przypadek to właśnie jego wybrano na cel zamachu; Moskwa zdawała sobie sprawę z tego, iż działania Kubego skutecznie podkopują lojalność ludności białoruskiej wobec Związku Radzieckiego.

Z podobnych przyczyn Niemcy wspierali w okupowanej Belgii nacjonalistów flamandzkich, we Francji zaś – bretońskich. Inaczej niż wśród polskich górali, z sympatyków obu tych ruchów udało się sformować ochotnicze jednostki, które walczyły u boku hitlerowskiej Rzeszy. Legion Flamandzki Waffen-SS, w sile około 1,2 tysiąca żołnierzy, utworzono niedługo po niemieckim ataku na Związek Radziecki. Jego powstanie zaniepokoiło walońskich faszystów z organizacji Christus Rex. Jej działacze, pod wodzą Léona Degrelle’a, już wcześniej zaoferowali swoje usługi okupantom. Aby nie dać się przelicytować konkurentom, pośpiesznie zaniechali planów zachowania jednolitego państwa belgijskiego, w zamian za co Niemcy pozwolili im utworzyć odrębny Legion Waloński Waffen-SS.

Obie te formacje, podobnie jak inne oddziały cudzoziemskie w służbie nazistów, walczyły następnie ofiarnie na froncie wschodnim. Mimo braterstwa broni walońscy i flamandzcy kolaboranci nie zapałali do siebie przyjaźnią, co było na rękę Rzeszy. Bretońscy sympatycy nazizmu, którzy nawiązali współpracę z niemieckim wywiadem jeszcze przed wybuchem wojny, utworzyli w 1944 roku Bezen Perrot – kilkudziesięcioosobową jednostkę pomocniczą Policji Bezpieczeństwa. Jej funkcjonariusze gorliwie zwalczali francuski ruch oporu, a po lądowaniu aliantów w Normandii wycofali się wraz z wojskami niemieckimi do Rzeszy.

Co znamienne, podczas gdy flamandzcy nacjonaliści rywalizowali z walońskimi, Bretończycy za swoich śmiertelnych wrogów uważali nie tylko aliantów i zwolenników Wolnej Francji, ale także reżim Vichy i faszystowską milicję. Niemiecka polityka „dziel i rządź” przynosiła w obu krajach doskonałe rezultaty.

Nic w tym zaskakującego, każdy przypadek kolaboracji rozbija od wewnątrz okupowaną zbiorowość. Francuski historyk i politolog Jacques Semelin słusznie dowodzi, iż warunkiem skutecznego oporu jest zachowanie społecznej spójności. „Spójność grupy wobec agresji, której padła ofiarą, umożliwia zbiorowe niepodejmowanie współpracy z agresorem”. Z tego powodu Niemcom opłacało się popierać Komitet Góralski na Podhalu, flamandzkich, morawskich, bretońskich, a choćby oszmiańskich separatystów. Okupanci nie zaciągali wobec tych grup w gruncie rzeczy żadnych zobowiązań politycznych, wbijali za to z ich pomocą kliny w okupowane społeczeństwa.

Propagandowy efekt takich działań wielokrotnie przewyższał realny potencjał uczestniczących w nich ruchów kolaboracyjnych. Górale w kierpcach i portkach z parzenicami witający nazistowskiego namiestnika na Wawelu byli nie tylko bolesnym policzkiem dla inteligentów, którzy przed wojną widzieli w tej społeczności najbardziej wartościowych przedstawicieli polskiego ludu; ich obecność pośród nazistowskich dygnitarzy boleśnie godziła w integralność polskiego „my”.

Idź do oryginalnego materiału