Hańba ludzkości i szlacheckie fanaberie: kolonialne ambicje II RP w oczach socjalistów

krytykapolityczna.pl 1 dzień temu

W drugiej połowie XIX wieku zdecydowany głos sprzeciwu wobec polityki kolonialnej pojawił się ze strony socjalistów. Dla ruchu wzywającego proletariuszy wszystkich państw do wspólnej walki o powszechne wyzwolenie naturalnym stawał się opór przeciwko tak rażącemu symbolowi wyzysku i ucisku, stanowiącemu na dodatek jeden z fundamentów znienawidzonego systemu kapitalistycznego.

Kongres socjalistycznej Międzynarodówki, zwołany do Londynu latem 1896 roku, ostro potępił kolonializm i wyraził sympatię dla ruchu wyzwoleńczego w podbitych krajach. Przyjęta podczas obrad uchwała przekonywała, iż „pod jakimikolwiek religijnymi lub cywilizacyjnymi pozorami polityka kolonialna jest prowadzona, zawsze ma ona na celu rozszerzenie zakresu wyzysku kapitalistycznego”.

Cztery lata później, podczas kongresu w Paryżu, zebrani tam socjaliści wskazywali, iż ekspansja kolonialna podsyca szowinizm i wymusza coraz większe wydatki na zbrojenia. Zwracali też uwagę, iż rdzenna ludność pada ofiarą „niezliczonych zbrodni” ze strony najeźdźców. Rezolucja przyjęta przez paryski kongres głosiła, iż „proletariat musi użyć wszelkich dostępnych mu środków, aby zwalczać kolonialną ekspansję burżuazji i potępiać, w każdych okolicznościach i z całą swą siłą, niesprawiedliwości i okrucieństwa, które nieuchronnie z niej wynikają”.

Jednak choćby wśród socjalistów, szczególnie tych pochodzących z państw bezpośrednio zaangażowanych w ekspansję kolonialną, kwestia ta zaczęła budzić wątpliwości. Pojawiały się głosy sugerujące konieczność czasowego utrzymania zamorskich posiadłości ze względu na poziom zacofania rdzennej ludności, niedorosłej jeszcze do samodzielnego bytu, a choćby postawy usprawiedliwiające samą ideę kolonii, mogącą dawać zyski zarówno metropolii, jak i ludności podbitych terenów, która dzięki kontaktowi z cywilizacją europejską ma szansę wznieść się na wyższy poziom rozwoju.

Opieka zyskowna dla spekulantów

Z tego typu argumentacją nie zgadzali się socjaliści polscy. Przedstawicielom kraju już od ponad stulecia poddanego obcej władzy zdecydowanie bliższe były wolnościowe aspiracje ludności kolonii niż protekcjonalnie brzmiące wizje sterowania społeczno-kulturalnym rozwojem podbitych terytoriów.

Gdy w roku 1907, podczas kongresu Międzynarodówki w Stuttgarcie, poseł niemieckiej SPD Eduard David przekonywał, iż jeden naród może sprawować „opiekę” nad innym, spotkał się z ostrą ripostą ze strony delegacji polskiej. Julian Marchlewski z SDKPiL odpowiedział mu szyderczo, iż Polacy na własnej skórze przekonują się, co w rzeczywistości znaczy taka „opieka”, już od dawna bowiem „opiekują” się nimi rosyjski car i rząd pruski.

Katowicka „Gazeta Robotnicza”, należąca do PPS zaboru pruskiego, tak pisała w roku 1904: „Polityka kolonialna wszystkich państw europejskich zapisała się w historii krwią, zbrodnią, zniszczeniem szczęścia i dobrobytu, znęcaniem się nad ludnością zdobytych krajów. Nie misja kulturalna, nie chęć rozszerzenia cywilizacji pędzi zaborców do zdobywania cudzych państw w dalekich ziemiach Afryki lub Azji. O nie! To pogoń za złotem, za zyskiem, za mieniem nieszczęśliwej ludności”.

Polscy socjaliści przekonywali, iż korzyści z posiadania kolonii czerpie wyłącznie „nieliczna klasa spekulantów” i tylko w jej interesie leży utrzymywanie tego zbrodniczego systemu. „Polityka kolonialna wypływa z interesów kapitalizmu, który stara się o rozszerzenie swych rynków zbytu, z ujarzmionej krainy chce czerpać bogactwa naturalne, a z ujarzmionych krajowców mieć zastępy robotników pracujących za bezcen pod batem” – pisała „Gazeta Robotnicza” w roku 1907. Zwycięstwo idei socjalistycznej miało skutkować tym, iż Europa raz na zawsze zerwie ze stosowaniem wyzysku i przemocy, a zamiast tego żyć będzie odtąd z innymi krajami w braterskich stosunkach, dzieląc się z nimi swą wiedzą i umiejętnościami.

Wydarzenia następnych lat, a szczególnie szybki rozwój ruchu wyzwoleńczego w koloniach, stwarzały wrażenie, iż cały system zaczyna chwiać się w posadach. Wiktor Alter, warszawski radny i jeden z liderów Bundu, pisał w roku 1926, iż wysiłki podejmowane przez kraje europejskie w celu ratowania stanu posiadania na innych kontynentach są z góry skazane na niepowodzenie. Wieścił rychłe wyzwolenie najlepiej rozwiniętych kolonii. Stwierdził, iż „może to potrwać dłużej lub krócej, ale wynik jest przesądzony”. Dodawał przy tym, iż „obowiązkiem socjalistów jest pomagać ludom kolonialnym w ich walce o wolność”.

Kolonia w Rembertowie

Na przekór tego rodzaju głosom w odrodzonej Polsce zaczęto snuć własne plany zamorskiej ekspansji. Pozbawiona przez lata państwowej suwerenności, nie miała wcześniej szansy, by uczestniczyć w dzieleniu kolonialnego tortu. Już na początku dwudziestolecia międzywojennego pojawiły się więc głosy domagające się przyznania Polsce którejś z byłych kolonii niemieckich lub porozumienia z Francją i przejęcia któregoś z administrowanych przez nią terytoriów.

Środowisko socjalistyczne reagowało stanowczym sprzeciwem. „Jest rzeczą niesłychaną, iż rząd polski w ogóle rozważa takie potworne projekty”, pisał PPS-owski „Robotnik” w czerwcu 1921 roku, gdy pojawiły się informacje, iż minister rolnictwa przeprowadza jakieś rozmowy na temat stworzenia polskiej kolonii na Madagaskarze.

Propaganda zwolenników ekspansji przybierała jednak na sile, a kluczową rolę odgrywała tu działalność powołanej w 1930 roku Ligi Morskiej i Kolonialnej, do której zapisało się prawie milion osób. Część sanacyjnych polityków podchodziła do tych koncepcji sceptycznie. Znane są stwierdzenia ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, który kolonialne plany nazywał „dziecinną ekscytacją”, a ich entuzjastów przekonywał, iż w pierwszej kolejności należy się zająć porządkowaniem spraw we własnym kraju, komunikując im sarkastycznie, iż „polskie kolonie zaczynają się w Rembertowie”.

W grę wchodziły jednak nie tylko sny o symbolach mocarstwowej potęgi, ale i konkretne interesy materialne niektórych środowisk. Chociażby obszarników, którzy chętnie wysłaliby kolonistów na drugi koniec świata, by w ten sposób pozbyć się z Polski nadmiaru chłopów domagających się reformy rolnej i podziału pańskiej ziemi. Nacisk był na tyle duży, iż w roku 1936 rząd przystąpił w końcu do opracowywania założeń polityki kolonialnej.

Powrócił wówczas pomysł przejęcia zamorskiego terytorium od innego państwa europejskiego albo uzyskania mandatu od Ligi Narodów. Tuż przed wybuchem wojny propaganda obozu rządowego otwarcie już głosiła, iż „dążenia kolonialne, będące przejawem żywotnych potrzeb i troski o przyszłość narodu, są jednym z najważniejszych czynników polskiej racji stanu”, „idea kolonialna winna być rozwijana na każdym odcinku życia społecznego”, a „Polska musi posiadać dostęp do obszarów kolonialnych na równi z innymi wielkimi państwami Europy”.

Całkowicie przeciwne stanowisko zajęli socjaliści, którzy tak jak Wiktor Alter uważali, iż „poniewieranie godności i życia ludzkiego w koloniach jest hańbą ludzkości”, a ci, którzy nabierają się na krzykliwe hasła imperialistycznej propagandy, popełniają „błąd nie do darowania”. Chęć włączenia się w grabież obcych ziem postrzegali zwyczajnie jako pogląd niegodny Polaków, adekwatny raczej dyktatorom pokroju Mussoliniego niż cywilizowanemu społeczeństwu.

Język (braku) korzyści

Zdawano sobie sprawę, iż do zbicia argumentów zwolenników kolonializmu nie wystarczy głos moralnego oburzenia. Należało jeszcze wskazać, iż taka polityka zwyczajnie się Polsce nie opłaca i nie stanowi skutecznej odpowiedzi na dręczące kraj problemy wewnętrzne.

„Kraj, któremu brakuje 50 tysięcy etatów nauczycielskich, by zrealizować nauczanie powszechne, w którym milion dzieci nie chodzi do szkół, któremu brak miliona izb mieszkalnych, pięciu tysięcy kilometrów dróg bitych, który ma setki potrzeb niezaspokojonych, ma myśleć o ekspansji kolonialnej?” – pytał PPS-owski miesięcznik „Światło” w grudniu 1936 roku, domagając się, by władze zajęły się raczej rozwiązywaniem problemów tzw. Polski B niż marzeniami o bogactwach odległych ziem. To „nie kolonii nam brak, a rozsądnego gospodarowania”, jak przekonywał w roku 1937 ekonomista Władysław Diamand na łamach „Robotnika”.

Socjalistyczna propaganda wskazywała, iż kolonie to ryzykowna inwestycja, bo zamiast przynosić zyski, często stanowią finansowe obciążenie dla państwa. Powoływała się na świeży przykład Włoch, które poniosły duże wydatki najpierw na zdobycie, a potem na utrzymanie nowych obszarów.

Zwolennicy posiadania kolonii upierali się, iż dzięki nim Polska zyska dostęp do potrzebnych państwu surowców naturalnych. Według socjalistów był to koncept błędny i anachroniczny. Po pierwsze, wiele obszarów kolonialnych było słabo zasobnych w surowce, a koszty wydobycia i transportu stawiały opłacalność całego przedsięwzięcia pod znakiem zapytania. Po drugie, za sensowniejszy sposób rozwiązywania niedoborów surowcowych uważano handel międzynarodowy. Diamand tłumaczył, iż rozwój kapitalizmu poszedł w taką stronę, iż dostęp do złóż zdobywa się teraz nie poprzez podboje terytorialne, a poprzez nabywanie udziałów w odpowiednich przedsiębiorstwach.

Zmieniła się też rola kolonii w światowym systemie ekonomicznym. Państwa potrzebują mas konsumenckich i dlatego odchodzą od brutalnego wyzysku na rzecz prób podniesienia dobrobytu ludności podbitych ziem i włączenia jej w obrót gospodarczy.

Diamand podkreślał przy tym, iż polityka ta „nie jest podyktowana dobrym sercem i postępem kultury, ale obliczeniem zwykłej racji stanu”. Przytaczał przykład Wielkiej Brytanii, która gotowa jest zrzekać się w swych koloniach atrybutów władzy politycznej, ale uparcie broni za to swych interesów gospodarczych. Tylko zbudowanie stosunków uczciwej wzajemności uchronić może bowiem metropolię od buntów podbitej ludności, niosących ryzyko utraty zarówno panowania nad danym terytorium, jak i dostępu do rynków zbytu.

Na tym tle polskie ambicje kolonialne, często opierające się na naiwnym mniemaniu, iż będzie można korzystać z niewolniczej pracy tubylców, grabiąc jednocześnie ich bogactwa, zwyczajnie nie odpowiadały realiom współczesności.

Miraże i mrzonki

Zwolennicy posiadania kolonii snuli ambitne wizje osadnictwa na terytoriach zamorskich, co pomóc by miało w rozwiązaniu problemu bezrobocia, niedoboru ziemi i nadmiaru ludności w Polsce. Według socjalistów były to plany nierealistyczne.

„Emigracja wymaga terenów dogodnych o klimacie umiarkowanym” pisano w „Świetle” „W klimacie gorącym nasz chłop i robotnik nie są zdolni do pracy. choćby próby osadnictwa w Afryce Północnej zawiodły, a wychodźstwo w okolice równika jest zupełnie beznadziejne”. Znowu powoływano się na przykład Włoch, które przekonały się, iż własne kolonie wcale nie przyciągają emigracji zarobkowej, która kieruje się raczej do państw na wysokim poziomie gospodarczym. O wiele bardziej prawdopodobne jest, iż zdobycze kolonialne będą nie obszarem osadniczym, a „terenami wyżycia się awanturnictwa wszelkiego rodzaju”.

Wątpliwości budziła też kwestia bezpieczeństwa. Posiadanie kolonii zmusza do rozproszenia swych sił zbrojnych, co znacząco obniża potencjał obronny państwa. Trudno było sobie wyobrazić, by polska armia i flota były w stanie ochronić zamorskie terytoria w wypadku konfliktu zbrojnego. Jak w roku 1936 pisało „Światło”, „doświadczenie wojenne Niemiec wykazało, iż obrona kolonii izolowanych, oddalonych o tysiące kilometrów od państwa macierzystego, jest bardzo kosztowna i beznadziejna”. Dodawano, iż podczas wojny powstanie „pytanie, czy bronić interesów kilku setek lub choćby tysięcy plantatorów kolonialnych, czy 32 milionów obywateli kraju”.

Niezależnie od wskazanych wyżej zastrzeżeń, socjaliści wątpili też w samo powodzenie planów zdobycia obszarów kolonialnych. Diamand pisał w roku 1936, iż „błędne jest mniemanie, iż świat nam da kolonie lub otworzy przed nami szerokie możliwości emigracji tylko dlatego, iż nie chcemy u siebie samych stworzyć warunków spokojnej egzystencji dla ludzi pracujących, iż chcemy się dalej bawić w fanaberie szlacheckie”. W grudniu 1937 roku „Robotnik” wyjaśniał swym czytelnikom, iż wszystko to „miraże” i „mrzonki”, a nie możliwe do zrealizowania koncepcje polityczne.

Socjaliści przeczuwali nadchodzącą dekolonizację i przewidywali, iż wywróci ona dotychczasowy porządek światowy. Diamand pisał, iż nad „białym człowiekiem” zawisa „widmo człowieka zbędnego”, a jego „przewaga nad ludami kolorowymi nie jest już tak bezapelacyjna, jak przed kilkudziesięciu laty”. Ludności kolonii należy zaoferować możliwość uczciwej i swobodnej współpracy, bo kontynuacja polityki ucisku doprowadzić może do konfrontacji, z której to wcale nie Europa wyjdzie zwycięsko, a wyłoniony w jej następstwie system nie będzie uwzględniał interesów dotychczasowych mocarstw. „Pewnego dnia nie kulis, ale biały »sahib« może się okazać człowiekiem zbędnym, którego pracy nikt nie będzie potrzebował, któremu nie pozostanie nic innego jak umierać”.

W upadku systemu kolonialnego upatrywano też kolejną przesłankę przybliżającą agonię ustroju kapitalistycznego. Kres mocarstwowej potęgi Europy skłonić ją miał do obrania nowej drogi rozwoju. Wiktor Alter pisał w roku 1926, iż „bankructwo obecnej polityki kolonialnej obnaży jeszcze bardziej całą zbutwiałość obecnego ustroju. Gdy wyschnie potok złota, płynący do metropolii z ich kolonii, gdy Europa będzie musiała żyć ze swej własnej pracy, powstanie ze zdwojoną siłą zagadnienie przebudowy społecznej, zagadnienie końca kapitalizmu”.

II wojna światowa przyniosła kres polskich ambicji kolonialnych. Uruchomiła też trwający kilkadziesiąt lat proces wyzwalania się państw Afryki, Azji, Ameryki i Oceanii. Wbrew nadziejom socjalistów po epoce rządów kolonialnych nie nastał jednak ustrój gospodarczej sprawiedliwości i międzynarodowego braterstwa.

Idź do oryginalnego materiału