„Herman Göring” dostaje po łapach

polska-zbrojna.pl 3 miesięcy temu

Po tym, jak Sowieci uchwycili przyczółek na Wiśle pod Magnuszewem, w sierpniu 1944 roku doszło pod Studziankami do zaciętego boju między doborowymi jednostkami niemieckimi i sowieckimi. Istotną rolę odegrała wówczas polska 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte.

T-34 z polskiego 1 Pułku Pancernego w czasie przeprawy pod Smoleńskiem,1943. Fot. z archiwum P. Korczyńskiego

Sławna z bitwy stalingradzkiej 8 Armia Gwardyjska generała Wasilija Czujkowa 1 sierpnia 1944 roku sforsowała Wisłę w rejonie Magnuszewa, czym kompletnie zaskoczyła nieprzyjaciela, i uchwyciła przyczółek. Niemcy zajęci likwidowaniem desantów polskiej 1 Armii pod Dęblinem i Puławami mieli tu niewielkie siły, na domiar złego dla nich, tego dnia w Warszawie wybuchło powstanie. Gwardziści mieli więc czas, by umocnić się na przyczółku między ujściami Pilicy i Radomki i następnie, przeciąwszy szosę Magnuszew–Mniszew, ruszyć dalej. Niemieccy dowódcy, dla których akurat wielka bitwa pancerna pod Warszawą kończyła się zwycięstwem, wpadli w konsternację. Nagle powstało zagrożenie, iż mogą stracić Warszawę od zachodu lub północy.

W nocy z 3 na 4 sierpnia dowódca Grupy Armii „Środek” feldmarszałek Walhter Model rozkazał w trybie natychmiastowym wyruszyć spod Warszawy części oddziałów 19 Dywizji Pancernej i Dywizji Spadochronowo-Pancernej „Hermann Göring”. Nie było to proste zadanie, gdyż pod Wołominem i Okuniewem wciąż walczono z sowiecką 2 Armią Pancerną, a na dodatek w Warszawie trwało powstanie. Kiedy pierwsze oddziały 19 Dywizji Pancernej dotarły nad ranem 4 sierpnia do przyczółku, ten już miał 24 km szerokości i do 14 km głębokości. Tym razem jednak pojawienie się niemieckich czołgów było zaskoczeniem dla Sowietów. Niedługo do pancerniaków 19 Dywizji Pancernej dołączyli strzelcy spadochronowi dywizji „Hermann Göring” (była to jednostka pancerna Luftwaffe przerzucona na front wschodni z Włoch) i grenadierzy 45 Dywizji Grenadierów. Zaczęły się tytaniczne boje między elitą obu totalitarnych armii, a w ich epicentrum znalazła się wieś Studzianki.

REKLAMA

1 Brygada zostaje „strażą pożarną”

Kiedy 9 sierpnia potężny niemiecki kontratak przerwał obronę 4 Korpusu Gwardii generała Wasilija Głazunowa pod Studziankami, marszałek Konstanty Rokossowski wysłał mu na pomoc polską 1 Brygadę Pancerną im. Bohaterów Westerplatte. To dla większości czołgistów generała Jana Mierzycana był jej chrzest bojowy. Dla większości, bo 1 Pułk brygady w październiku 1943 roku wziął udział w krwawej jatce pod Lenino, gdzie większość jego czołgów potopiła się w bagnach rzeki Mierei. Warto wspomnieć, iż generał Mierzycan, tak jak Czujkow, weteran Stalingradu, sowiecki oficer z racji polskiego pochodzenia oddelegowany do armii Berlinga, wyróżniał się jednak na tle innych „pełniących obowiązki Polaka” czerwonoarmistów. Do polskiego wojska przyszedł bowiem na własną prośbę, po polsku mówił płynnie i podkreślał swe pochodzenie, był też szczerze lubiany przez żołnierzy.

Bój pod Studziankami nie był typowym starciem pancernym, jak ten pod Kurskiem czy choćby wspomniana bitwa pod Warszawą. Czołgi przydzielane do poszczególnych pododdziałów gwardyjskich lub wysyłane jako „straż pożarna”, by „gasić” pożar, czyli przerwać któryś z odcinków obrony, prowadziły walkę podjazdową w leśnych przesiekach i niejednokrotnie szarżowały z zaskoczenia. Tu liczył się refleks, kto kogo pierwszy dostrzeże i ustrzeli. Niemieccy pancerniacy, grenadierzy i spadochroniarze byli ciężkim przeciwnikiem. Od razu potrafili wyłuskać błędy w pancernej sztuce – jak brak rozpoznania przed atakiem czołgów. Przez to właśnie 10 sierpnia niszczyciele czołgów Jagdpanzer IV dosłownie rozstrzelały szarżującą na Studzianki kolumnę 3 kompanii czołgów porucznika Rościsława Tarajmowicza z 1 Pułku Czołgów. W niespełna pół godziny zniszczonych zostało sześć polskich czołgów. Zginął porucznik Tarajmowicz, dowódca plutonu, dwóch dowódców czołgów oraz kilku załogantów. Z całej kompanii ocalały tylko cztery sprawne maszyny.

Polski T-70 forsuje Wisłę na przyczółku magnuszewskim. Zbiory Piotra Korczyńskiego

Numer na wieży: 102!

Walka 1 Brygady Pancernej na przyczółku magnuszewskim to szereg epizodów – bohaterem jednego z nich była załoga czołgu o numerze 102. W prawdziwej historii czołgu 102 w porównaniu z kultowym serialem zgadzały się generalnie dwie rzeczy – 102 jako czołg zwiadu często harcował przed brygadą samotnie, a przez pewien czas był na jej pokładzie owczarek niemiecki o imieniu Szarik. I sprawa najistotniejsza – dowódcą czołgu był porucznik Wacław Feryniec, który już w feralnej bitwie pod Lenino dowiódł, iż ma talent i zadatki na pancernego asa, a przede wszystkim, iż ma frontowe szczęście.

To szczęście objawiło się i pod Studziankami, bo przed wspomnianym feralnym atakiem porucznika Tarajmowicza „sto dwójka” dostała od dowódcy 1 Pułku Czołgów podpułkownika Piotra Czajnikowa inne zadanie. Do Czajnikowa dotarł goniec od dowódcy 142 Pułku Gwardii majora Leonida Gorszanowa z błagalną prośbą, by czołgi wyrwały z niemieckiego kotła w lesie jego bataliony i dowiozły im amunicję do działek przeciwpancernych. Było to niebezpieczne zadanie, choćby dla całej kompanii czołgów, a takiej siły Czajnikow nie miał możliwości wysłać. Jedyne co mógł, to wysłać na rozpoznanie swój zwiad – może uda mu się dotrzeć do któregoś z okrążonych batalionów. Pojechały na to rozpoznanie trzy czołgi – T-34 porucznika Feryńca i dwa T-70 podporucznika Juliana Messinga i chorążego Stefana Siroty. Na ich pancerze siadł pluton pułkowych fizylierów, by w razie czego likwidować z pepesz zasadzki panzerfaustników. Pierwsza jechała „sto dwójka”, za nią dwie lekkie „trumny” – bo pancerz u nich był jak z tektury i żadna z maszyn nie była przeciwnikiem dla niemieckich czołgów czy dział pancernych. Zwiadowcy ujechali kilka kilometrów leśnymi przesiekami i kiedy zbliżyli się do następnej, zobaczyli, iż przecina ją linia okopu. Przystanęli między drzewami, ci z okopów ich nie zauważyli – cały las dudnił od wybuchów i serii. Feryniec, który całą drogę stał w otwartym włazie, spostrzegł, iż tkwiący w okopach żołnierze mają rosyjską broń maszynową – erkaemy Diegtiariowa z charakterystycznymi talerzowymi magazynkami i cekaemy Maxima. Wywnioskował, iż tylu zdobycznych egzemplarzy w jednym miejscu Niemcy nie mogli zgromadzić, co oznacza, iż nadspodziewanie gwałtownie dojechali do gwardzistów!

Feryniec wyskoczył z wozu, wyszedł na polanę, zamachał ręką i krzyknął po rosyjsku na powitanie. I tak jak słusznie przypuszczał, otrzymał odpowiedź w tym języku, ale było nią przekleństwo, zaraz po nim seria z pepeszy zwaliła go na ziemię. Tym razem instynkt go zawiódł. Nie przewidział, iż w okopie mogą być tak zwani hiwisi – byli czerwonoarmiści, którzy przeszli na stronę Niemców. Fizylierzy natychmiast otworzyli ogień ze swoich automatów, a pocisk odłamkowy ze „sto dwójki” zmienił ostatecznie okop hiwisów w grób. Okazało się, iż była to zewnętrzna linia okrążenia, obstawiona przez kolaborantów – sprytnie to któryś z niemieckich oficerów wykoncypował. Koledzy wciągnęli Feryńca z powrotem do czołgu – miał przestrzelone obie nogi. Jego załoga i dowódcy obu „siedemdziesiątek” chcieli zawracać, ale porucznik kazał sobie zrobić opatrunek i wyrywać do przodu. Był wściekły, iż on, weteran spod Lenino, który jako jeden z nielicznych wyjechał z bagna Mierei nieuszkodzoną maszyną, dał się tak zwieść i naraził swój zwiad na zatracenie. Wojna potrafi zaskoczyć każdego, ale dobrego żołnierza poznać po tym, iż potrafi się z tego zaskoczenia gwałtownie otrząsnąć, jeżeli je przeżyje. Feryniec potrafił. Porucznik zacisnął z bólu zęby i pojechali dalej.

Czołgi z desantem fizylierów szerokim łukiem okrążyły okop z trupami, strzaskanymi cekaemami i ruszyły z przesieki w las. Tam ostrzelało ich jeszcze działo przeciwpancerne, ale na szczęście niecelnie. Czołgi przegoniły jego obsługę trzema salwami i już bez przeszkód dojechały do gwardzistów. Kilka skrzyń do działek przeciwpancernych, opatrunki i żywność podniosły morale okrążonych, ale najważniejsza była dla nich świadomość, iż kocioł nie jest szczelny, iż mogą mieć nadzieję na pomoc. Droga powrotna była już bez przygód. Porucznika Feryńca odwieziono do punktu sanitarnego – na tym się skończył jego udział w bitwie pod Studziankami, która właśnie wchodziła w fazę decydującą.

Piekło w folwarku

Na pomniku-mauzoleum upamiętniającym bitwę pod Studziankami nieprzypadkowo stanął i stoi po dziś dzień czołg o numerze 217. To była pierwsza maszyna polskiej brygady, która wdarła się do centrum Studzianek i stoczyła bój o folwark, zmieniony przez niemieckich spadochroniarzy w redutę. Jego dowódcą był podporucznik Mateusz Lach, najniższy w całej brygadzie oficer i – podobnie jak w wypadku sienkiewiczowskiego Wołodyjowskiego – „mizerny wygląd” mógł zmylić tych, którzy wchodzili mu w drogę. Był Lach pancernym asem. Kiedy „dwieście siedemnastka” znalazła się na cokole w Studziankach Pancernych, na jej lufie widniało trzynaście białych kresek – tyle zaliczono Lachowi zniszczonych nieprzyjacielskich maszyn.

Czołg-pomnik w Studziankach ustawiony w dwudziestolecie bitwy. Tą maszyną o numerze 217 w bitwie dowodził podporucznik Mateusz Lach. Fot. Piotr Korczyński

Podporucznik Lach nie widział matki i rodzeństwa od czterech lat i brygadowy listonosz przyniósł mu list zaraz po ciężkiej przeprawie przez Wisłę, gdy musieli wyciągać z dna rzeki jeden z zatopionych czołgów plutonu, a przed wejściem do walki, krótko po tym, jak Niemcy rozstrzelali kompanię porucznika Tarajmowicza. Był w brygadzie zwyczaj przejęty z Armii Czerwonej – zanim dostało się list z domu albo od narzeczonej, trzeba było zatańczyć. Musiał więc Lach pod presją swojej załogi i przy jej akompaniamencie wykonać kilka pląsów i kiedy wreszcie chwycił kopertę, okazało się, iż to nie list od jego bliskich, ale od ukraińskich sąsiadów… Obtańcował śmierć matki, brata i siostry – wszystkich zamordowali Niemcy. Z tą wiadomością w kieszeni ruszył do walki. Najpierw wspomogli przetrzebioną kompanię gwardii pod Łękawicą, w transzejach broniło się kilku oficerów ze swymi kancelistami i kucharzami. Od strony Studzianek – Wiatracznego Wzgórza, z drewnianym wiatrakiem na szczycie jak z holenderskich pejzaży – wyjechała kolumna nieprzyjacielskich maszyn z grenadierską obstawą. Lach naliczył jedenaście „czwórek” – PzKpfw IV.

Za matkę, brata i siostrę – trafił dwie maszyny, trzeci raz spudłował, ale kolumnę rozproszyła kanonada innych przyczajonych w okolicy brygadowych czołgów. Tak upłynął podporucznikowi Lachowi i jego załodze 10 sierpnia. Kolejne dni to nieprzerwane podjazdy wokół Studzianek. Podporucznik Lach czuł ból po stracie najbliższych, ale walka działała jak środki uśmierzające. Nie mógł sobie pozwolić, by emocje wzięły górę, by stracił koncentrację dowódcy czołgu, bo to oznaczałoby śmierć dla niego i załogi. W krytycznej sytuacji na reakcję miał słynne piętnaście sekund, to tzw. czas życia, jaki pozostawał czołgistom po zidentyfikowaniu przez nieprzyjaciela pozycji ich wozu…

Aż przyszedł 14 sierpnia – dzień rozstrzygający starcie o Studzianki, dzień, w którym Mateusz Lach poczuł ulgę i jako pierwszy wdarł się swoją „dwieście siedemnastką” do centrum wsi. „Nasze trzy maszyny szły po lewej stronie drogi, a reszta z [porucznikiem Romanem] Kozińcem w prawo. Wspierała nas piechota z batalionu zmotoryzowanego. Widziałem kapitana [Daniela] Kulika podnoszącego żołnierzy… Atak był gwałtowny. I Niemcy, i my prowadziliśmy silny ogień. Plutony dorwały się wreszcie do cegielni”. Piechota nie nadążała za czołgami. Któryś z nich trafił niemiecką „czwórkę”, inny zwalił wystrzałem wysoki komin cegielni, który przez całą bitwę był punktem orientacyjnym. Z cegielni czołgiści chcieli od razu uderzyć na folwark, w jego solidnych murowanych ścianach broniła się bowiem elita Dywizji „Hermann Göring” – Divisions-Kampfschule, dywizyjna szkoła walki, oraz Fallschirm-Panzer-Aufklärungs-Abteilung, spadochronowo-pancerny batalion rozpoznawczy. Porucznik Koziniec wstrzymał jednak swoją kompanię i dał pierwszeństwo szturmu piechocie zmotoryzowanej oraz gwardzistom. Czołgi miały wspierać ich ogniem.

Janusz Przymanowski w reportażu „Studzianki” dał porywający opis ostatnich chwil reduty spadochronowej elity: „W jednej chwili folwark stał się okiem cyklonu, miejscem starcia furii, piekielnym przekładańcem Polaków, Rosjan, Niemców, grenadierów, piechurów, spadochroniarzy i gwardzistów, czołgów i transporterów, stali i kamieni, granatów i kul grzechoczących jak żwir ciskany na blachę. Blask wybuchu, mrok między kamiennymi ścianami, pomarańczowe słońce przez dym i kurz. Granat, skok, seria, cios kolbą, pchnięcie bagnetem, cięcie saperską łopatką. Warkot silników, huk pękających pod uderzeniem ścian, trzask łamanych krokwi, wycie druzgotanych przez gąsienice. Krzyk skaczących przeciwnikowi do gardła, jęk rannych, milczenie zabitych”. „Dwieście siedemnastka” i inne czołgi 2 Pułku Czołgów wystrzelały wówczas po „dwie trzecie jednostki ognia”, czyli ponad sześćdziesiąt pocisków każdy.

Taki to był chrzest bojowy 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. Większość jej załóg była mieszana: między Rosjanami i Ukraińcami oddelegowanymi z Armii Czerwonej znaleźli się, tak jak Feryniec i Lach, Polacy rodem z Kresów. Oni mieli świadomość, iż walczą nie tylko o wolność ojczyzny, ale także o wolność dla swych rodzin pozostających wciąż na nieludzkiej ziemi…

Tekst powstał na podstawie książki: Piotr Korczyński „Piętnaście sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim”, Warszawa 2023.

Piotr Korczyński
Idź do oryginalnego materiału