Jakie są i będą skutki ukraińskiej operacji „Pajęczyna”?

polska-zbrojna.pl 23 godzin temu

Czy dystans prawie 7 tys. km to dość, by zapewnić najcenniejszym samolotom bezpieczeństwo? Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć, ale Rosjanie innego wyjścia nie mają. Dalej od ukraińskiej granicy swoich bombowców strategicznych schować już nie mogą. Baza Anadyr znajduje się na wschodnim krańcu imperium, w Czukockim Regionie Autonomicznym, „za miedzą” są już tylko Stany Zjednoczone…

W Moskwie wciąż próbują otrząsnąć się po pogromie, jaki rosyjskiemu lotnictwu strategicznemu zafundowały ukraińskie służby specjalne. W ataku z 1 czerwca 2025 roku zniszczono osiem bombowców dalekiego zasięgu Tu-95MS, czyli dwie piąte sprawnych samolotów tego typu. Drony spopieliły również kilka innych maszyn – bombowców średniego zasięgu Tu-22M3 oraz samolotów wczesnego ostrzegania A-50 – ale to utrata „Niedźwiedzi” (jak w nomenklaturze NATO nazywa się Tu-95) boli Rosjan najbardziej, gdyż stanowią one trzon lotniczej części nuklearnej triady. A adekwatnie stanowiły – teraz punkt ciężkości przeniósł się na Tu-160, których siły powietrzne Rosji mają około 20 (plus kilkanaście egzemplarzy nieoperacyjnych, nadających się do modernizacji lub kanibalizacji). I właśnie dwie takie „tutki” zauważono na lotnisku Anadyr.

Baza w miasteczku Anadyr służy Rosjanom do działań w rejonie Arktyki, a bliskość USA czyni ją zapleczem do prowadzenia obserwacji północno-wschodniej flanki NATO. Dotąd wielokrotnie gościła Tu-95, zaprojektowane również do realizacji misji rozpoznawczych, ale wizyty Tu-160 należały do rzadkości. Ich przylotu nie należy zatem interpretować inaczej niż w kontekście ataku z 1 czerwca i chęci ukrycia Blackjacków (kodowa nazwa NATO) przed Ukraińcami. Lotnisko Anadyr doskonale się do tego nadaje, jest bowiem wyspą na bezludziu, a skromną sieć okolicznych dróg łatwo kontrolować (tir z dronami nie powinien się prześliznąć). Zresztą o tym, iż nie są to tylko spekulacje, najlepiej świadczy fakt, iż skupione dotąd głównie w bazie Biełyj Tu-160, rozproszyły się po pięciu różnych lotniskach. Anadyr pozostaje najdalszą destynacją, wszystkie jednak mają tę samą cechę – od Ukrainy dzielą je tysiące kilometrów.

Nadrabianie starych zaniedbań

REKLAMA

Kilka dni po finale operacji „Pajęczyna” media nad Wisłą obwieściły, iż Rosjanie wyciągnęli jeszcze jedną lekcję z pogromu. I iż budują schronohangary, z zamysłem ukrycia najcenniejszych samolotów pod solidnym żelbetowym przykryciem. To nie do końca tak. Zuchwały charakter ukraińskiego ataku rzeczywiście wywołał w Rosji dyskusję o konieczności lepszego zabezpieczenia bombowców. Ale ten sam temat trafił na tapet i w USA, gdzie lotnictwo strategiczne także bazuje „pod chmurką” – i gdzie dotąd nie rozważano na poważnie ryzyka zmasowanego uderzenia małych dronów, sterowanych „zza płotu”. A schronohangary Rosjanie faktycznie budują, na przykład na okupowanym Krymie, czyli w bazach, z których operuje lotnictwo taktyczne, frontowe, gdzie bombowce się choćby nie zbliżają. Te inwestycje realizowane są już od co najmniej roku i są pokłosiem wcześniejszych ukraińskich ataków rakietowo-dronowych („klasycznych”, przeprowadzanych z terytorium Ukrainy).

W tym kontekście warto zwrócić uwagę, iż w czasach sowieckich w Ukrainie – przewidzianej jako zaplecze przyszłej wojny z Sojuszem Północnoatlantyckim – zbudowano mnóstwo lotnisk wyposażonych w schronohangary. W komunistycznej Polsce i innych krajach „demoludu” również powstało ich sporo. ale w głębi Związku Radzieckiego już takich inwestycji nie czyniono, zakładając ograniczony zasięg zachodnich uderzeń. Dziś Rosjanie plują sobie w brody, świadomi, iż wysoka przeżywalność ukraińskich sił powietrznych wynika m.in. z tego, iż ich przeciwnicy mają się gdzie chować. Po rosyjskiej stronie trwa więc nadrabianie zaniedbań, na razie jednak proces ów obejmuje lotniska położone blisko teatru działań. Bombowce – po „Pajęczynie” – pewnie również zyskają „dach nad głową”, ale „na dziś” to pieśń przyszłości.

Pozory głębokiej przyjaźni

Trudno ocenić, jak długie ręce ma ukraiński wywiad, który w trakcie tej wojny wielokrotnie zaskoczył najlepiej, zdawałoby się, zorientowanych ekspertów. Tak czy inaczej Rosjanie muszą dmuchać na zimne, wszak skutki operacji „Pajęczyna” daleko wykraczają poza obszar wzajemnych (wojennych) relacji Moskwy i Kijowa. Najogólniej rzecz ujmując, Federacja Rosyjska przez cały czas zachowuje dużą zdolność odstraszania, ale w relacji ze swoim głównym przeciwnikiem z „atomowej ligi”, Stanami Zjednoczonymi, weszła w fazę pogłębionej asymetrii, jeżeli idzie o możliwości przenoszenia głowic jądrowych. Nie dość, iż „od zawsze” dysponuje gorszymi samolotami (mierzy się ze skutkami technologicznego zapóźnienia), to teraz fizycznie ma ich mniej niż kilkanaście dni temu (i znacznie mniej niż USA).

Tymczasem skuteczność polityki nuklearnego odstraszania opiera się na możliwości wielokrotnego zdublowania atomowej riposty, o co prościej przy zróżnicowanym arsenale. Można to wyrazić tak: „gdy wróg zniszczy nam okręty, wciąż będziemy mieli naziemne wyrzutnie, kiedy i tych zabraknie, zostaną nam samoloty”. Ów ciąg można układać w dowolnej konfiguracji, istotą tego rozumowania jest zwrócenie uwagi na konieczność dywersyfikacji uzbrojenia. No więc Rosjanie mają teraz mniej opcji – a ugodowa polityka Donalda Trumpa wcale nie gasi ich nieufności wobec Stanów Zjednoczonych. Ba, niedawno ujawnione materiały rosyjskiego wywiadu jednoznacznie wskazują, iż na Kremlu boją się też Chin, mimo realnej współpracy gospodarczej i wojskowej oraz wciąż zachowywanych pozorów głębokiej przyjaźni.

Zdjęcie ilustracyjne - ukraińscy żołnierze przygotowują drony FPV.

Utrata resztek lotnictwa

Wróćmy jednak na grunt rosyjsko-ukraiński. Gdy Rosjanom nie udało się wywalczyć przewagi powietrznej nad Ukrainą, zmuszeni byli atakować ją z oddali, znad terytorium Rosji. Tu-95 dobrze się do tego nadawały, bo dla samolotu i załogi nie ma większego znaczenia, czy podwieszony pocisk niesie głowicę jądrową, czy konwencjonalną. Latały więc bombowce do zadań w „specjalnej operacji wojskowej”, zarazem wciąż pełniąc dyżury w ramach sił strategicznych oraz strategii odstraszania. A chodzi o maszyny w większości 50-letnie, od dawna nieprodukowane, które można modernizować i naprawiać w ograniczonym zakresie. Teoretycznie „tutki” są zdolne do przenoszenia ośmiu pocisków typu Ch-101/Ch-555, ale zwykle – do uderzeń na Ukrainę – brały od trzech do pięciu rakiet. Dlaczego? Dźwiganie samoloty zużywa, a po latach eksploatacji płatowiec mógłby „nadmiernych” obciążeń nie wytrzymać i sam stać się spadającym pociskiem.

O czym wspominam, bo po 1 czerwca Rosjanom jeszcze trudniej będzie skompletować „silną ekipę” do lotniczych uderzeń dalekiego zasięgu. O jednorazowym wystawieniu kilkunastu „Niedźwiedzi” nie ma mowy. No ale – mógłby ktoś zauważyć – są przecież Tu-160. Rosjanie do tej pory używali ich bardzo oszczędnie – te bombowce brały udział w zaledwie trzech misjach wymierzonych w Ukrainę. Czy teraz się to zmieni? Tu-160 również jest niemłodą konstrukcją, ale rosyjski przemysł odtworzył możliwość bardzo ograniczonej produkcji maszyn tego typu (po jednej sztuce rocznie, co odbywa się z wykorzystaniem już istniejących kadłubów). Wielkiej swobody to nie daje i nie znosi ryzyka ukraińskich uderzeń odwetowych, w wyniku których Rosja mogłaby utracić resztki lotnictwa strategicznego.

Co zrobią Ukraińcy?

Patrząc z perspektywy Rosjan, zasadnym byłoby „zejście ze sceny” lotniczego komponentu triady i skupienie się na atakach z wykorzystaniem innych nośników. Co chyba właśnie się dzieje, wszak w ostatnich uderzeniach owszem, wzięło udział kilka samolotów (w tym dwa Tu-160), głównie jednak Rosjanie strzelali pociskami Kalibr, odpalanymi z pokładów okrętów, rakietami balistycznymi, przenoszonymi przez mobilne wyrzutnie, nade wszystko zaś wysłali nad Ukrainę setki dronów kamikadze.

Co poza samym stwierdzeniem faktu może być też pewną wskazówką co do dalszych działań ukraińskich służb specjalnych i armii. Zakładam, iż ich priorytetowym celem będą teraz okręty floty czarnomorskiej (znów…), wyrzutnie Iskanderów oraz fabryki dronów. W tym kontekście interesująca jest informacja zdobyta przez ukraiński wywiad wojskowy HUR, wedle której Rosja przekazała Korei Północnej cały know-how niezbędny do produkcji Szahedów. Można to rozpatrywać w kategoriach wsparcia dla wiernego sojusznika, można także widzieć w tym zapobiegliwość polegającą na przeniesieniu produkcji w bezpieczniejsze miejsce. Do obcego kraju, tysiące kilometrów od granicy z Ukrainą…

Marcin Ogdowski , dziennikarz „Polski Zbrojnej”, korespondent wojenny, autor bloga bezkamuflazu.pl
Idź do oryginalnego materiału