Jakie wnioski dla Polski płyną z zamieszania wokół 28-punktowej umowy w sprawie Ukrainy?
polska-zbrojna.pl 4 godzin temu
„Śpieszmy się poznawać amerykańskie propozycje pokojowe, tak gwałtownie się zmieniają” – ta parafraza chyba najlepiej oddaje istotę wydarzeń z ostatnich dni. pozostało analogia z dyplomacją USA postrzeganą jako teatr, w którym aktorzy zmieniają maski szybciej, niż widzowie zdążą zrozumieć fabułę. Faktem jest, iż tajemniczy dokument z 28 punktami, zmienne deklaracje Donalda Trumpa oraz dziwaczna, ocierająca się o wywiadowczy skandal rola Steve’a Witkoffa, wywołują dysonans poznawczy u najbardziej wytrawnych analityków. Ale wydarzenia te mają też pewną wartość poznawczą – bo choć realnie nie przybliżają nas do pokoju, to odsłaniają waszyngtońskie mechanizmy władzy. Co z nich wynika, także dla Polski?
Zacznijmy od nieszczęsnej 28-punktowej umowy. Według przecieków miała ona obejmować propozycje dotyczące zawieszenia broni, statusu okupowanych terytoriów, stopniowego znoszenia sankcji wobec Rosji oraz mechanizmów gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. Problem w tym, iż dokument nie został przedstawiony sojusznikom USA, choć nakładał na nich konkretne zobowiązania, nie był też oficjalnie zaprezentowany jako stanowisko Waszyngtonu. Umowa przez kilka dni funkcjonowała w przestrzeni medialnej jako przedziwny artefakt – wszyscy o niej pisali, ale nikt tak naprawdę jej nie widział. Tymczasem Donald Trump „dołożył do pieca”, wyznaczając Kijowowi ultimatum na przyjęcie dokumentu. Jego niejasny status oraz domniemanie, iż zawierał bardzo niekorzystne dla Ukrainy zapisy, w połączeniu z deklaracją Trumpa wywołały falę oburzenia u europejskich sojuszników Ameryki. Media grzmiały o „zdradzie” i „kolejnym Monachium”, piętnując Waszyngton za chęć dogadania się z Moskwą, ponad głowami Europejczyków i kosztem Ukraińców.
Rozbrajanie bomby
I na to wszystko „wjechał” jeszcze Steve Witkoff, biznesmen i doradca prezydenta USA, jego specjalny negocjator. Witkoff już wcześniej spotykał się zarówno z przedstawicielami Kremla, jak i z ukraińskimi władzami. Rzecz w tym, iż jego doświadczenie dyplomatyczne jest znikome, a formalne związki z Departamentem Stanu – żadne. Co pewnie nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie ujawnione przez Bloomberga nagrania z rozmów specjalnego wysłannika z przedstawicielami Kremla. Wynika z nich, iż Witkoff bardzo zaangażował się w działania na rzecz zakończenia wojny w Ukrainie – w sposób, który drastycznie premiuje Rosję. Jej dobro leży na sercu amerykańskiemu negocjatorowi na tyle mocno, iż doradzał Rosjanom, jak należy podejść Trumpa, by przekonać go do moskiewskich racji. Gdy piszę te słowa, Witkoffa nie spotkały jeszcze żadne konsekwencje z tytułu takiego zaangażowania, przez media i część polityków za oceanem definiowanego w kategoriach państwowej zdrady.
REKLAMA
Spotkanie prezydenta USA Donalda Trumpa (z prawej) i prezydenta Rosji Władimira Putina (z lewej) w Anchorage na Alasce, 15 sierpnia 2025 roku.
Jak na to wszystko zareagowała Ukraina? Kijów niemal z miejsca zabrał się do rozbrajania 28-punktowej „bomby”. Przystał na konsultacje z Amerykanami, twardo obstając przy narracji, według której Ukraina nie może być przedmiotem negocjacji między Waszyngtonem a Moskwą, ale musi pozostać ich podmiotem. Tym samym tropem – podkreślając także własną sprawczość – poszła Europa, gwałtownie wypracowując swoje propozycje warunków zakończenia wojny i późniejszego pokoju.
Nad Wisłą zareagowaliśmy szczególnie emocjonalnie. Polska obawia się, iż jeżeli USA i Rosja będą negocjować bez udziału sojuszników, bezpieczeństwo regionu może zostać wystawione na ryzyko. W naszej debacie publicznej pojawiły się pytania o to, czy Waszyngton jest gotów „sprzedać” część interesów Europy Wschodniej w zamian za szybkie zakończenie wojny i czy Polska ma wystarczająco silną pozycję, by bronić swoich interesów w tej układance. Z ulgą przyjęliśmy wiadomość, iż skumulowana presja Ukrainy, Europy oraz istotnej części klasy politycznej w Stanach Zjednoczonych (także republikanów) adekwatnie zdjęła kontrowersyjną umowę z agendy. Ba, Trump sam ją zdezawuował, mówiąc, iż nigdy nie była oficjalnym stanowiskiem USA, a jedynie zbiorem zagadnień do negocjacji. Po czym ułaskawił dwa indyki (z okazji Święta Dziękczynienia) i wrócił do swojej ulubionej opowieści o wspaniałej prosperity Ameryki pod jego przywództwem. Kurz opadł, co się wyłoniło?
Nagłe i sprzeczne
Opisane wydarzenia pokazują, iż w amerykańskim systemie politycznym ogromną rolę odgrywa sam prezydent – jego osobiste preferencje, intuicje i gesty. Banał, nic nowego, ale idźmy dalej. Fakt, iż kluczowa rola w rozmowach z Rosjanami przypada w udziale Witkoffowi, a nie zawodowym dyplomatom, jest dowodem na to, iż Donald Trump traktuje politykę zagraniczną jako przestrzeń własnych decyzji, często podejmowanych poza instytucjonalnymi ramami. To nie jest nowość – w historii USA zdarzało się, iż prezydenci korzystali z nieformalnych kanałów komunikacji – ale skala i jawność tego procesu budzi pytania o stabilność systemu. Widzimy tu bowiem zjawisko „dyplomacji równoległej”: oficjalne kanały – Departament Stanu, ambasady, doradcy ds. bezpieczeństwa – funkcjonują obok nieformalnych wysłanników, których mandat jest niejasny. Sprawa 28 punktów dobrze to ilustruje. Marco Rubio, szef amerykańskiej dyplomacji, dowiedział się o umowie z mediów. Potem nie zaprzeczał istnieniu dokumentu, ale też nie nadał mu oficjalnego statusu. Taki stan rzeczy prowadzi do chaosu informacyjnego i osłabia wiarygodność USA w oczach partnerów. Sojusznicy nie wiedzą, czy mają ufać oficjalnym komunikatom, czy raczej śledzić wypowiedzi prezydenta i jego otoczenia.
A ten nie ułatwia sprawy, bo traktuje dyplomację jako element spektaklu politycznego. Jego wypowiedzi – raz obiecujące szybki pokój, innym razem obnażające brak zainteresowania czy wręcz pogardę dla Ukrainy – są częścią gry medialnej. W amerykańskim systemie władzy prezydent ma ogromne prerogatywy, ale jednocześnie jest poddany presji opinii publicznej i własnego elektoratu. To sprawia, iż decyzje są często podporządkowane logice kampanii wyborczej, a nie długofalowej strategii.
Rozproszenie ośrodków decyzyjnych – Biały Dom, Departament Stanu, Pentagon, doradcy prezydenta – prowadzi do sytuacji, w której polityka zagraniczna USA jest niejednoznaczna. W przypadku rozmów z Rosją i Ukrainą widać, iż różne instytucje mają odmienne priorytety, co nie byłoby niczym złym, gdyby nie fakt, iż prezydent Trump nie potrafi (nie chce?) zintegrować ich w spójną całość. Jaki płynie z tego wniosek dla sojuszników, w tym dla Polski? Czas przyjąć założenie, iż decyzje Waszyngtonu mogą być nagłe, sprzeczne i podporządkowane wewnętrznej logice politycznej. Polska polityka musi brać pod uwagę, iż amerykański system jest podatny na personalne decyzje prezydenta. To oznacza, iż nie można opierać całej strategii bezpieczeństwa wyłącznie na gwarancjach Waszyngtonu. Potrzebne są własne zabezpieczenia – silna armia, rozwinięta kooperacja regionalna i aktywna obecność w strukturach europejskich.
Marcin Ogdowski
, dziennikarz „Polski Zbrojnej”, korespondent wojenny, autor bloga bezkamuflazu.pl