Kolejna odsłona „Kresowej Atlantydy”. Z Milatyna do Pępic, czyli jak w Europie przetaczano krew

opolska360.pl 4 godzin temu

Kolejna odsłona „Kresowej Atlantydy”

Przedstawiam pośmiertne życie wsi Milatyn, która, w skali mini, podzieliła los metropolitalnego Lwowa – pisze w otwierającym tę część „Atlantydy” eseju „Pośmiertne życie miast przesiedlonych”. – Milatynianie zostali wywiezieni, a adekwatnie przeszczepieni z ziemi lwowskiej na Dolny Śląsk, do wsi Pępice, która wcześniej nosiła niemiecką nazwę Pampitz. Stanowili maleńką, około 400-osobową grupę, a więc kropelkę w morzu gigantycznej wędrówki obejmującej miliony ludzi różnych narodowości: Niemców, Polaków, Węgrów, Ukraińców, Słowaków czy też Łemków, którzy niepodziewanie wpadli w tryby wielkiej katastrofy historycznej i zostali w 1945 roku wygnani bądź musieli uciekać ze swych rodzinnych stron.

– Casus przeszczepu podlwowskiej wsi do Pępic znam z autopsji wyjątkowo dobrze, bo dawni milatynianie po przesiedleniu byli przez ponad trzydzieści lat i przez cały czas są moimi sąsiadami – dodaje profesor. – Mieszkając wśród nich, poznałem ich mentalność, zdolności integracyjne i codzienne problemy, świadomość historyczną, obyczajowość i kulturę duchową. Dzięki spisaniu ich biografii udało mi się stworzyć swoiste studium socjologiczne przesiedlonej maleńkiej społeczności kresowej – a są tam wątki charakterystyczne dla innych, nieproporcjonalnie większych grup ekspatriantów. Kiedy kupiłem dworek w Pępicach, postanowiłem zapytać, kim są moi sąsiedzi: Durkaczowie, Winiarzowie, Kowalczykowie. Okazało się, wszyscy oni wywodzą się z owego Milatyna. Była to wieś w połowie polska, w połowie ukraińska.

Otwartymi wagonami w deszczu

Początek zagłady polskiego Milatyna przypadł na kwiecień 1945 roku. Mieszkańców spędzono na przykościelny plac i odczytano im rozporządzenie. Dowiedzieli się, iż kto czuje się Polakiem, a nie przyjmie sowieckiego obywatelstwa, musi bezwzględnie opuścić wieś i udać się za San, do Polski w nowych granicach. Bo tu będzie Ukraińska Republika Socjalistyczna jako integralna część Związku Radzieckiego. Wiadomość o tym, iż mają zostawić gospodarstwa i ruszyć w nieznane, na ziemie jeszcze germańskie, podziałała na nich paraliżująco.

Postanowili, iż zgromadzą się wszyscy pod kościołem i zapytają o radę księży. Po burzliwej dyskusji proboszcz Milatyna, ks. Jan Pielach i jego kolega z sąsiedniej parafii Rodatycze Antoni Poznański oświadczyli iż Polacy muszą wyjechać. W przeciwnym razie Sowieci przymuszą ich do wyjazdu lub – co gorsza – banderowcy załatwią tę sprawę po swojemu i ostatecznie.

– Ci prości ludzie zdecydowali się na wyjazd i to wszyscy razem – relacjonuje profesor Nicieja. – Ponad trzydzieści furmanek. Na te wozy wzięli dobytek – pługi, żarna, inne maszyny rolnicze i sprzęty. Starcy, kobiety i dzieci mieli pojechać pociągiem. Okazało się, iż tylko część wagonów miała dachy, większość była odkryta. Najbliższa stacja była w Rodatyczach. Umówili się z maszynistą – dali mu w zamian kilka baniek samogonu – iż pojedzie wolno. Trochę naiwnie sądzili, iż uda się im wozami jechać równolegle z pociągiem. Było to możliwe tylko do najbliższego zerwanego mostu. Ten transport jechał przez trzy tygodnie. Poznałem jeszcze szefa tego taboru, Szczepana Durkacza. Był moim najbliższym sąsiadem, po drugiej stronie ulicy. W 1994 roku spisałem jego relację. Zmarł rok później w wieku 81 lat.

Dramatyczne opowieści

Opowieści repatriantów były dramatyczne. Stefania Janczurowa jechała pociągiem z dwójką małych dzieci.

„W Bytomiu przeładowano nas wszystkich do otwartych wagonów” – wspominała. – „W tym czasie zaczął padać potworny deszcz i to przez kilka dni. Przemoczeni, zziębnięci, bez parasoli, o których nikt nie słyszał, bez odpowiednich płaszczy ogrzewaliśmy się przy wychudzonych porykujących z głodu krowach. Ja miałam dwoje drobnych dzieci, ale sąsiadka miała siedmioro. A Stefanii Kotarbakowej przyszło urodzić dziecko dosłownie na betonie dworcowego peronu. Jechaliśmy jak Cyganie”.

– Stefania Felsztyńska wspominała wypadek, jaki spotkał jej dziecko – opowiada Stanisław Nicieja.
– Jechała wagonem. Zrobiono w nim powałę z desek, gdzie spały dzieci. Kiedy zdejmowała synka (miał na imię Józek), by go nakarmić, runęła z nim razem na ziemię z blisko dwóch metrów. Chłopiec miał otwarte złamanie nogi. Lekarza nigdzie nie było. W desperacji kobiety same złożyły nóżkę, usztywniły jakimiś deseczkami, owinęły kawałkami podartej koszuli. I… noga zrosła się równo. Józef Felsztyński był po wojnie pracownikiem zakładu energetycznego w Brzegu i po złamaniu nogi nie miał śladu.

Profesor Nicieja nie przemilcza w swojej relacji także losu Niemców, którzy musieli swoje Pampitz opuścić i udać się w stronę Hanoweru.

Los mu sprzyjał, bo kilka miesięcy po tym, jak opolski historyk osiedlił się w Pępicach, przyjechał do niego Horst Dierschke. Działacz Ziomkostwa Brzeżan chodził do dawnej pastorówki – a dziś domu profesora – do przedszkola. Nawiązał kontakty z potomkami dawnych mieszkańców Pępic. Na adres profesora zaczęły płynąć listy ze wspomnieniami i zdjęcia.

Ciała zmarłych porzucali przy drodze

– Oni też przeżyli dramat – mówi prof. Niecieja. – To była bardzo bogata wieś. Ich duszpasterz, pastor Richard Scholz był wybitnym historykiem. Ale też był świadkiem bombardowania Festung Brieg, potężnego pożaru zamku i miasta. Widział na własne oczy ucieczkę Niemców, którzy wyjeżdżali, owijając się z powodu zimna pierzynami. Wcześniej mieszkał w pastorówce, która dzisiaj jest moim dworkiem. Opisał historię tego dworku bardzo dokładnie. Znał nazwiska wszystkich pastorów od 1505 roku.

Profesor Nicieja opowiada historię ewangelickiego duchownego. Pastor Scholz ożenił się w 1904 roku z Gertrudą Schwarz. W Pępicach urodziło się troje ich dzieci: Reinhold, Elisabeth i Erika. W czasie I wojny światowej był kapelanem wojskowym w Poznaniu i na Pomorzu. Człowiek wielkiej kultury, napisał m.in. studium o reformacji w Księstwie Brzeskim oraz „Alter Kunst in der Kirche zu Pampitz” – bardzo dobry opis zabytków sztuki sakralnej znajdującej wówczas w pępickiej świątyni.

W 1933 roku Scholz – po 30 latach posługi – utracił ukochaną pastorówkę w Pępicach. Urządzono w niej przedszkole, potem szkołę. A on był zmuszony przenieść się do odległych o 4 kilometry Łukowic. W 1943 przeszedł na emeryturę i wraz z żoną dostał pokój w Heidau (obecnie Gać) pod Oławą. Z tej perspektywy obserwował ucieczkę Niemców przed Armią Czerwoną. Było bardzo zimno. Skostniałe trupy zostawiano po drodze. O kopaniu grobów w zlodowaciałej ziemi nie było mowy.

– Pastor zmarł 15 marca 1945 roku – relacjonuje profesor Nicieja. – Ponieważ w warunkach wojennego chaosu wszystkie deski zużyto na opał, ciało zmarłego włożono do wąskiej jednodrzwiowej szafy i furmanką przewieziono z Heidau do Łukowic. Pochowano go przy kościele, w grobowcu jego poprzednika, pastora Oskara Hamanna.

Kilku pastorów kończyło historię na niemieckim Uniwersytecie Wrocławskim.

– Jeden z nich, Julius Menzel, studiował, gdy profesorem na tej uczelni był słynny niemiecki historyk, pisarz i prawnik Theodor Mommsen – opwiada prof. Nicieja. – W 1902 roku jako pierwszy Niemiec został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. To był taki niemiecki Sienkiewicz. Był Prusakiem. Czcił bardzo Fryderyka II jako zwycięzcę w bitwie pod Małujowicami w 1741 roku. Armia pruska odebrała tam Śląsk Austriakom, a w Małujowicach postawiono na cześć tego wydarzenia pomnik. Mommsen przyjeżdżał pod ten pomnik regularnie. Przy którejś wizycie pastor Menzel zaprosił go na obiad do pępickiej pastorówki. Po latach udało mi się także zaprosić polską noblistkę, Olgę Tokarczuk. W niewielkiej wsi pod Brzegiem było zatem dwoje noblistów.

Autor „Kresowej Atlantydy” podkreśla, iż dzieje Milatyna i Pępic, małych miejscowości – z Kresów i ze Śląska – wpisują się w to, co stało się w 1945 roku w środku Europy. Profesor mówił o tym 1 października 2015 roku w wykładzie w Auli Leopoldyńskiej Uniwersytetu Wrocławskiego do zebranej tam z okazji 70-lecia polskiego Wrocławia podczas wspólnej inauguracji wrocławskich uczelni zacnej publiczności z kilkunastoma rektorami na czele. Jego obszerne fragmenty umieścił we wspomnianym już eseju otwierającym 21. tom.

Niezwykli goście

– o ile przyjmiemy – mówił w pamiętnym wykładzie profesor – iż miasto ze swoimi ulicami, placami, świątyniami budynkami użyteczności publicznej i cmentarzami to korpus zewnętrzny dużego organizmu, a wypełniający te ulice, place, świątynie, dworce i budynki ludzie, to krew ożywiająca ten organizm, to w 1945 roku miastu, które nazywało się wówczas Breslau, przecięto żyły, dokonano gigantycznej transfuzji, wymieniając krew niemiecką na polską.

– To samo stało się 600 km stąd na wschodzie, w polskim mieście Lwów. Miastu Lwów również przecięto żyły, wypompowano krew polską, a w to miejsce wpuszczono krew ukraińską i rosyjską – kontynuuje profesor. – Weszli tam ludzie o innej kulturze, innej obyczajowości i innej religii. (…) Wiąże się to z trudną do wyobrażenia historią XX wieku. Wieku dla wielu przeklętego, którego pierwsza połowa nacechowana była wyjątkowym okrucieństwem w ludzkiej cywilizacji.

Profesor Nicieja podkreśla, iż odkąd zamieszkał w Pępicach, gościli tu licznie ludzie niezwykli. Około 200 osób z „górnej półki” polskiej nauki i kultury. M.in. Jan Nowak-Jeziorański, Wiesław Myśliwski, Ryszard Kapuściński, Janusz Tazbir, Olga Tokarczuk, Kazimierz Kutz, Zdzisław Najder, Henryk Samsonowicz, Tomasz Szarota. Także politycy, a wśród nich prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski.

Rodzina Durkaczów po osiedleniu w Pępicach. Od lewej: Tadeusz, Jan i Szczepan oraz Zofia z Tarczyńskich Durkaczowa i Franciszka Durkaczówna.

Jedni grozili…

Profesor dawną pastorówkę w Pępicach na dom i miejsce pracy zamienił w 1993 roku. Jak pisze, na jej widok doznał olśnienia. Do klasycznego dworku brakowało jej tylko portyku z czterema białymi kolumnami.

– Zacząłem remontować dworek, który był ruiną – opowiada profesor. – Przy stodole był zbiornik z obornikiem. Kiedy go usunąłem, zobaczyłem dno wyłożone kamieniami nagrobnymi z niemieckiego cmentarza w Pępicach. Upamiętniały one m.in. dzieci pastora. Powyciągałem je i ustawiłem pod zabytkowym murem kościelnym. Zlikwidowałem stodołę, którą zbudowali repatrianci z Kresów. W niej też kilka takich kamieni znalazłem. Niemcy już wtedy odwiedzali Pępice w celach nostalgicznych. Wzruszali się. Zapalali świece, niektórzy klękali. Opowiadali mi historię pastora Scholza i Pantkego, najbogatszego pępickiego gospodarza i szefa straży pożarnej, którego historię także w mojej książce przywołuję.

– Odwiedzający mnie przyjaciele i znajomi, widząc moje lapidarium, przywozili mi poobijane niemieckie płyty nagrobne – dodaje profesor. – Zaprzyjaźniony ze mną dowódca brzeskiego garnizonu, płk Zdzisław Lubera przywiózł mu z okolic Brzegu i Namysłowa kilkanaście nagrobków, które jego żołnierze znaleźli w czasie prac porządkowych. Mój przyjaciel i lekarz domowy, dr Janusz Stasiak wraz z wędkarzami łowiącymi w Jeziorze Nyskim ofiarował wyciągnięty przez nich z wody słupek kamienny z wykutą datą 1609 i płaskorzeźbą biskupiego pastorału. Był to kamień graniczny nysko-grodkowskiego księstwa biskupiego.

…inni nagrodzili

Działający w dobrej wierze historyk niechcący ściągnął na siebie cały ciąg podejrzeń. Troje wrocławskich historyków sztuki o wątpliwościach, czy lapidarium jest zgodne z prawem, napisało do wojewódzkiego konserwatora zabytków. Ówczesny wojewoda Adam Pęzioł, skierował sprawę do prokuratury. Reporterka TVP Wrocław bez zbędnych wstępów zapytała profesora: Dlaczego pan kradnie niemieckie nagrobki? O pępickim lapidarium rozpisywały się – zwykle w niechętnym tonie – ogólnopolskie gazety.

– Miałem jedyną satysfakcję, iż bronili mnie niemal wszyscy mieszkańcy Pępic. Także znani profesorowie, poeta Tadeusz Różewicz, abp Alfons Nossol i reżyser Adam Hanuszkiewicz – wspomina profesor. – Prokurator Józef Niekrawiec, aby uspokoić atmosferę, wydał nakaz przewiezienia lapidarium w określone miejsca. Większość obiektów trafiła do piwnic Zamku Piastów Śląskich w Brzegu. Po kilku miesiącach prokurator wojewódzki umorzył sprawę z braku znamion czynu zabronionego, a generalny konserwator polecił swoim służbom odebrane mi nagrobki zwrócić. Przywiozłem do lapidarium tylko niektóre, głównie z nazwiskami dawnych niemieckich mieszkańców Pępic. Dla innych straciłem serce. Opisuję w książce szeroko całą tę batalię. Wraz z optymistycznym zakończeniem. W wielu śląskich miejscowościach powstały podobne do mojego lapidaria. I to jest powód do radości. A ja dostałem w 2017 roku w Osnabrueck nagrodę Dolnej Saksonii „Kulturpreis Schlesien” za to, za co – zdaniem niektórych – powinienem siedzieć. To była nagroda pieniężna. Wręczał mi ją Boris Pistorius, obecny minister obrony Niemiec.

Idź do oryginalnego materiału