Jest w najnowszej ekranizacji „Na zachodzie bez zmian” scena, w której zabłąkany artyleryjski pocisk eksploduje w pobliżu maszerujących na front żołnierzy. Nieopierzeni rekruci reagują panicznie, prowadzący ich oficer złorzeczy, po czym dodaje:
– Kajzer oczekuje od was, iż przeżyjecie w okopach sześć tygodni – cynizm tych słów nijak nie przystaje do wyobrażeń o szybkiej zwycięskiej wojnie, którymi dotąd karmiono poborowych.
Te sześć tygodni nie jest literacko-filmową fikcją. To efekt kalkulacji niemieckich sztabowców – swoisty kompromis między realiami brutalnych zmagań, a możliwościami machiny administracyjno-szkoleniowej, przygotowującej kolejne „wsady” armatniego mięsa. Następne i następne…
42 dni to znacznie więcej niż dwanaście – a tyle wynosi w tej chwili średnia przeżywalność „mobika”. Żołnierza armii rosyjskiej, wcielonego podczas zakończonej rzekomo „częściowej mobilizacji”. Minister szojgu zameldował niedawno putinowi, iż 300-tysięczny próg udało się osiągnąć i iż nie ma już potrzeby powoływania nowych mężczyzn. Być może istotnie „złowiono” te 300 tys. osób, co nie zmienia faktu, iż łapanki przez cały czas trwają, choć nie są już tak spektakularne. Niewykluczone, iż cel rosyjskiego MON był ambitniejszy. Znajomy relacjonował mi na bieżąco „przygody” rosyjskiego kolegi, który z unijnego kraju musiał wrócić do ojczyzny po nowy paszport. Odebrał go w Wołgogradzie, „po partyzancku”, korzystając ze znajomości w urzędzie – po czym BlaBlaCarem (z dala od transportu publicznego, gdzie „wyłapują”…) – przedostał się pod granicę z Finlandią. A wszystko to działo się już po deklaracji szojgu.
Raportując putinowi sukcesy mobilizacji, szef rosyjskiego MON przyznał, iż niemal 90 tys. „mobików” trafiło już na front. Reszta zaś się szkoli.
W tych publicznych deklaracjach nie padło ani jedno zdanie poświęcone stratom pośród świeżo powołanych. Tymczasem mamy tu do czynienia z prawdziwą hekatombą. Wspomniane dwanaście dni to wyliczenie niezależnych rosyjskich dziennikarzy. Ukraińcy z kolei – ostrożniejsi w szacowaniu rosyjskich strat niż Amerykanie czy Brytyjczycy (to trwała tendencja, obserwowalna od wczesnego lata) – podają, iż w październiku zabito aż 13 tys. rosjan. Średnio po 450 dziennie, najwięcej dziewięciuset. Armia rosyjska pozbyła się zatem ekwiwalentu jednej dywizji. Dla lepszego zobrazowania skali dramatu – to tak, jakby Polska straciła w tym czasie jedną trzecią swoich wojsk lądowych (operacyjnych).
Większość poległych agresorów to właśnie „mobiki”. Rzucane do walki bez należytego przeszkolenia. „Rekordzista” – spośród ujawnionych i znanych przypadków – w piątek otrzymał kartę powołania, w poniedziałek był już na froncie. Dwa dni później oddał się do niewoli – dlatego przeżył. Wielu jego kolegów, rzucanych do łatania linii obronnych bądź też – jak na doniecczyźnie – do „nierokujących”, lokalnych operacji zaczepnych, tyle szczęścia nie miało.
„Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale tracimy teraz dziesięć razy mniej ludzi”, pisze mi znajomy, oficer ukraińskiej armii. „Czasem nachodzą mnie wątpliwości, bo to wygląda jak polowanie”.
Na Kremlu wątpliwości nie mają…
—–
Cynizm i brutalność rosyjskiej władzy są mocno historycznie ugruntowane. Pisałem kilka dni temu o tym, iż jako gatunek łagodniejemy, powołując się na amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera. Dowodzi on, iż odsetek ofiar gwałtownej przemocy z wieku na wiek maleje. Wniosek ów wyciąga m.in. z archeologicznych badań kości naszych przodków, które noszą ślady licznych – z biegiem czasu coraz rzadziej – brutalnych razów. Liczby rzeczywiste tego nie oddają, bo ludzka populacja wciąż rośnie, niemniej wojny stają się mniej krwawe. „Szczytowe osiągnięcie” w tej dziedzinie – oba konflikty światowe – pochłonęły 100 mln istnień ludzkich. Gdyby cechowała je brutalność i intensywność wojen plemiennych z pradawnych czasów, zabitych byłoby dużo więcej.
Pinker ma wielu krytyków, jednym z nich jest brytyjski filozof John N. Gray, który ogranicza zasadność tez Amerykanina do wąsko pojętego Zachodu (wspólnoty kulturowej rozłożonej po obu stronach Atlantyku). „Jeśli przemoc zmalała w rozwiniętych społeczeństwach, jednym z powodów może być to, iż została przez Zachód wyeksportowana”, pisze w artykule dla „Guardiana”. Esej Graya pt. „Steven Pinker się myli co do przemocy i wojen” skupia się na kwestii kolonializmu i prowokowanych przez niego wojen „z dala od spokojnej, zasobnej Europy”. Nie czas i miejsce, by się nad tym pochylać – dla mojego wywodu istotna jest inna z generalnych konkluzji: owszem, rozszerzamy granice empatii, zwłaszcza na Zachodzie, ale agresja pozostaje, przybierając tylko inne postaci.
Weźmy Hołodomor – wielki głód w Ukrainie z lat 30., wywołany celową, ludobójczą polityką Stalina. Nie mieliśmy tam do czynienia z gwałtowną przemocą, wojennymi zmaganiami, ale i tak kilka milionów ludzi straciło życie (między 3 a 10; rozpiętość wynika z ukrywania dramatu przez Moskwę i z sowieckiego bałaganiarstwa). Szczątki ofiar tej okrutnej kampanii nie noszą śladów walki. Archeologowie, którzy będą je badać za 200 czy 300 lat, nie znajdą na kościach złamań, pęknięć, zrostów lub przestrzelin. Na tej podstawie nie da się stwierdzić, iż mamy do czynienia ze skutkami zorganizowanej państwowej przemocy. A przecież tak właśnie było…
O czym wspominam, by wykazać, iż „na wschodzie bez zmian”. Od Hołodomoru minął niemal wiek, a stosunek rosyjskiej władzy wobec Ukraińców wciąż cechuje agresja. Mój „ulubiony” prorosyjski aktywista medialny pisze o „boju o ukraińską energetykę”, mając na myśli uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe. Relacjonuje to w sposób sugerujący oczywistą-oczywistość tak prowadzonej wojny, jakby chodziło o zmagania dwóch armii w terenie przemysłowym. To zabieg mający na celu odklejenie od rosyjskich działań etykiety zbrodni wojennej. Dla mnie kulawy i nieskuteczny, ale niektórzy mogą się na to nabrać.
Skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Sparaliżowanie ukraińskiej energetyki – by nie mogła dostarczać prądu, gazu, ciepłej wody – nie przyniesie od razu spektakularnych efektów. Za frazą „pogorszenie warunków życia” kryje się postępujący w czasie dramat. Pozbawieni dostępu do szpitalnej aparatury pacjenci umrą szybko, osoby schorowane, psychicznie podatne na załamania pewnie również. Ale większość narażonych będzie się mierzyć z odroczonymi skutkami zdrowotnymi. Ich kości również nie będą nosić śladów fizycznej wojennej przemocy. Ale będą to szczątki ofiar wojny.
Ofiar rosyjskiej „niereformowalnej” brutalności.
—–
Nz. Ukraińska artyleria na froncie/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки
A jeżeli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie: