„Argumenty Węgier nie mają nic wspólnego z alternatywną wizją Unii Europejskiej. Służą one wyłącznie obronie interesów Rosji, które reszta państw UE postrzega jako zagrożenie”, mówi w rozmowie z EURACTIV.pl dr Spasimir Domaradzki z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW.
Aleksandra Krzysztoszek, EURACTIV.pl: Zakończyliśmy naszą prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Jakie Pańskim zdaniem były największe osiągnięcia Polski w przewodzeniu pracom Rady?
Dr Spasimir Domaradzki: jeżeli miałbym podsumować prezydencję w kilku słowach, to niewątpliwie kluczowym elementem była szeroko rozumiana koncepcja bezpieczeństwa – uznana zresztą za główny filar polskiej prezydencji. Największe sukcesy dotyczą obszaru obronności i współpracy w ramach Unii Europejskiej – tutaj rzeczywiście udało się zrobić krok naprzód.
Ważne było nie tylko przeforsowanie kolejnych pakietów sankcji wobec Rosji – zwłaszcza siedemnastego, ale także ugruntowanie świadomości wśród państw członkowskich, iż konieczne jest po pierwsze, wyasygnowanie środków, a po drugie, ich uporządkowanie w ramy mechanizmów, które zakładają, iż do 2030 roku aż 800 miliardów euro trafi do przemysłu obronnego.
Nie mniej istotnym elementem jest decyzja o wyłączeniu wydatków na obronność spod unijnych wymagań dotyczących stabilności finansowej. Mamy więc do czynienia z szeregiem konkretnych działań i postulatów, które w istotny sposób usprawniają mechanizmy zwiększania wydatków i wzmacniania fizycznych zdolności obronnych państw członkowskich.
Inną oprócz obronności istotną kwestią, która była zarówno priorytetem, jak i wyzwaniem stojącym przed Polską jako kraju sprawującego prezydencję w Radzie UE, była polityka rozszerzenia. choćby jeżeli polskie założenia były ambitne i nie udało się ich w pełni zrealizować, to nie ulega wątpliwości, iż również na tym polu odnotowano namacalny postęp.
Dotyczy to konkretnych państw kandydujących do UE, takich jak Mołdawia, Albania i Czarnogóra. choćby jeżeli na koniec prezydencji te sukcesy nie są jeszcze w pełni widoczne, to wykonana praca jest na tyle istotna, iż jej owoce powinny być dostrzegalne już podczas kolejnej prezydencji. To pokazuje, iż nie był to czas zmarnowany, ale okres konsekwentnego budowania podstaw pod dalsze działania.
Zarówno w polityce rozszerzenia, jak i w kwestiach obronnych, widoczna stała się też destrukcyjna rola jednego państwa członkowskiego, kierującego się złą wolą. Mam tu na myśli obecny rząd Viktora Orbána. To właśnie przez Węgry nie udało się osiągnąć bardziej namacalnych postępów – chociażby w kontekście Ukrainy czy przeforsowania osiemnastego pakietu sankcji.
Widzimy więc nie tylko brak wspólnoty postrzegania zagrożeń w UE, ale wręcz konsekwentny sabotaż ze strony konkretnego państwa, które traktuje najważniejsze decyzje jako narzędzie do realizowania swoich partykularnych interesów.
Czy Polska mogła coś w tej sprawie zrobić? Widzieliśmy, iż Rada Europejska i Rada UE raczej starały się omijać węgierskie weto. Czy to była dobra strategia? A może należało podjąć próbę porozumienia, wyjścia naprzeciw postulatom Węgier?
Węgierskie oczekiwania są znane – i to właśnie one są przyczyną swoistego „zawieszenia” w relacjach, co zresztą negatywnie wpływa także na stosunki polsko-węgierskie. Problem polega na tym, iż Węgry nieustannie wytyczają nowe „czerwone linie”, które de facto służą zabezpieczaniu rosyjskich interesów w UE – czy to w sferze energetyki, czy w narracjach dotyczących Ukrainy.
To nie są kwestie, w których da się po prostu „dogadać”. Dlatego mówiłem o złej woli – bo te działania są świadomą próbą demontażu unijnej integracji. W szerszej perspektywie mamy tu do czynienia ze zderzeniem dwóch podejść: z jednej strony ideowego zaangażowania w proces integracji, z drugiej – jego kontestacji i odrzucenia wspólnego postrzegania zagrożeń.
W takiej sytuacji Polska miała kilka możliwych dróg działania. Jedną z nich było porzucenie tematów, w których wiadomo było, iż Węgry będą blokować postęp. Drugą – otwarta konfrontacja, czyli próba przeforsowania stanowiska 26 państw wbrew Węgrom.
Trzecią, i moim zdaniem najbardziej racjonalną ścieżką, było działanie konsekwentne i systemowe – przygotowywanie fundamentów pod decyzje, które będzie można wdrożyć, gdy zmieni się sytuacja polityczna w Budapeszcie. Chodziło o to, by mieć gotowe dokumenty, mechanizmy i rozwiązania, które będzie można od razu wykorzystać, gdy pojawi się polityczna wola również po stronie Węgier.
Możemy się spierać o to, jak powinna wyglądać przyszłość Unii – czy integracja ma się pogłębiać, czy raczej opierać na suwerenności narodów – ale w przypadku obecnej polityki Orbána mamy do czynienia z czymś zupełnie innym.
Argumenty węgierskiego rządu nie mają nic wspólnego z wizją alternatywnej Unii – są wyłącznie narzędziem do zabezpieczania interesów Rosji, i to w sytuacji, gdy pozostałe 26 państw postrzega te interesy jako zagrożenie. To jest kwestia, która wymaga szczególnej, bardzo daleko idącej ostrożności.
A może blokowanie przez Węgry działań UE w sprawie sankcji na Rosję i postępów w drodze Ukrainy do Unii to kolejny argument za tym, aby zrezygnować z wymogu jednomyślności przy głosowaniu nad polityką zagraniczną?
To byłoby mieczem obosiecznym. Musimy pamiętać, iż bardzo trudno znaleźć w Europie Środkowo-Wschodniej państwa popierające ten pomysł. Kiedyś prowadziliśmy badania, z których wynikało, iż w zasadzie nie ma ani jednego kraju z tego regionu, który byłby gotów poprzeć odejście od jednomyślności. To oznacza, iż co najmniej 14 z 27 państw członkowskich jest temu niechętnych – a to już bardzo dużo.
Nie zmienia to jednak faktu, iż jeżeli nie jesteśmy w stanie wprowadzić fundamentalnych zmian, takich jak odejście od jednomyślności na rzecz głosowania większościowego, to nie znaczy, iż zasada jednomyślności powinna obowiązywać we wszystkich kwestiach. Zwłaszcza jeżeli chodzi o sprawy techniczne, dotyczące wewnętrznego funkcjonowania procesu politycznego w UE, nadużywanie jednomyślności jest przeszkodą.
Każda sprawa może stać się narzędziem blokującym, co spowalnia prace nad technicznymi rozwiązaniami, które mogłyby szybciej doprowadzić do etapu decyzji politycznych. I to właśnie w tych obszarach toczy się dziś dyskusja – pojawiają się konkretne propozycje i podejmowane są kroki, aby ograniczyć liczbę spraw wymagających jednomyślności. Chodzi o to, by zostawić ją wyłącznie dla najważniejszych, ostatecznych decyzji politycznych, a nie dla kwestii proceduralnych czy przygotowawczych.
A więc jak Pan ocenia polską prezydencję w Radzie UE?
Program polskiej prezydencji był bardzo ambitny, a rzeczywistość, w jakiej ją kończymy – przynajmniej w niektórych obszarach – nie do końca odpowiada tym założeniom. Trzeba jednak pamiętać, iż jeszcze nikomu nie udało się w pełni zrealizować swojego programu podczas przewodnictwa w Radzie UE.
W tym kontekście znacznie ważniejszy jest ogromny wysiłek, jaki został włożony w tę prezydencję. I wielokrotnie słyszałem, iż ten wysiłek został doceniony przez dyplomatów z innych państw.
To była prezydencja, w którą włożono bardzo dużo pracy. W wielu obszarach podjęto konkretne działania, a niektóre sprawy rzeczywiście przesunęły się do przodu. Dlatego ogólny bilans oceniam pozytywnie.
Co zostawiamy teraz Duńczykom? Oczywiście ich prezydencja będzie inna, z innymi priorytetami – z tego, co sama zapowiada, wynika, iż Dania chce w większym stopniu postawić na politykę klimatyczną.
Oczywiście. Pamiętajmy, iż Dania – tak jak każde państwo obejmujące prezydencję – ma przywilej ustalania własnych priorytetów. Nie muszą one być tożsame z naszymi. Choć istnieje mechanizm współpracy między kolejnymi prezydencjami – trio, które ma służyć koordynacji i płynnemu przekazywaniu pałeczki – to ostateczna hierarchia tematów zależy już od konkretnego rządu.
W kwestii klimatu spodziewam się wręcz odwrotnego kierunku niż dotychczas – raczej rosnącego oporu ze strony polskich władz, więc w tej sprawie raczej nie nędzie kontynuacji. Już teraz widać jednak, iż zarysowała się koalicja państw, które chcą odłożyć w czasie wejście w życie systemu ETS 2. Ten temat będzie przez cały czas przedmiotem dyskusji i – moim zdaniem – będzie zyskiwał coraz większe znaczenie polityczne.
Jeśli chodzi o inne wymiary – zobaczymy. Duńczycy deklarują poparcie dla polityki rozszerzenia. Pytanie, czy będą ją kontynuować w takim duchu jak Polska. Nam bardzo zależało na możliwie największym zbliżeniu Ukrainy do Unii Europejskiej. Zobaczymy, czy Dania będzie chciała pielęgnować ten kierunek, czy może uzna, iż szybsze sukcesy można odnieść na w relacjach z państwami Bałkanów Zachodnich.
Tym bardziej, iż na tym froncie rozszerzeniowym zaczynają się coraz wyraźniej rysować różnice – są państwa, które robią szybkie postępy, i takie, które mają większe trudności. To może skłaniać Duńczyków do skupienia się na zapowiadających się historiach sukcesu.