Wywołany do tablicy
Hodowcy karpi mają w zwyczaju wpuszczanie do stawów hodowlanych z karpiami szczupaka – drapieżnika – w celu pobudzenia do żeru i odświeżenia ekosystemu. Tak samo Pan redaktor Henryk Martenka, jeden z moich ulubionych redaktorów, zmusza do wysiłku intelektualnego czytelników i chwała Mu za to. To On wywołał mnie, myśliwego, do tablicy. Politycy zrobili czarną robotę, polaryzacja jest widoczna na każdym kroku. I to jest, według mnie, obrzydliwe.
Nie wiem, co się stało, iż mamy jako myśliwi tak negatywną opinię w społeczeństwie. Nasi adwersarze spłycają temat, opierając się wyłącznie na jednym argumencie – zabijaniu. Nie jest prawdą, iż zabijamy dla przyjemności, nasza rola w ekosystemie, który został tak mocno naruszony, jest bardzo ważna. Aby tę tezę obronić, przytoczę argumenty dla mnie bardzo istotne, które nie są poruszane na forum publicznym. Zacznijmy hipotetycznie – od dzisiaj myśliwi nie polują. Co się dzieje? Zwierzęta zaczynają rozmnażać się w tempie wykładniczym i następuje swoista apokalipsa – głodne zwierzęta wychodzą na pola, bo w lesie brakuje pokarmu, zaczynają niszczyć uprawy ku rozgoryczeniu rolników. w tej chwili koła łowieckie niekiedy cały swój budżet oddają rolnikom w formie odszkodowań za zniszczone uprawy, bo to my, dzierżawcy obwodów łowieckich, płacimy za szkody łowieckie.
Kto wtedy będzie tę populację regulował? Wojska Obrony Terytorialnej? (…) Nie wszyscy wiedzą, jak wygląda sprawa pozyskiwania zwierzyny przez myśliwego. Jest ona ściśle regulowana. Lasy Państwowe, które są właścicielem terenu, ustalają nam, myśliwym, limity odstrzałów na poszczególne gatunki zwierząt. Zależy im, aby nieogrodzony drzewostan miał się jak najlepiej, stąd bardzo wysokie limity odstrzałów, z którymi często się nie zgadzamy. Można by powiedzieć: To nie strzelajcie. I co się wtedy dzieje? Płacimy wysokie kary pieniężne za niewykonanie planu. A co, jak nie zapłacimy kary? Wtedy zabierają nam obwód łowiecki, bo wiedzą, iż przyjdą inni, którzy nie będą mieli skrupułów w zabijaniu dla wykonania limitu. Tematem zastępczym jest to, iż Sejm, zamiast zajmować się bardzo ważnymi sprawami dla nas wszystkich, obradował nad tym, czy skierować myśliwych na badania. Państwo nie potrafi w sposób skuteczny wyeliminować tych, którzy notorycznie łamią prawo w swoich ryczących maszynach i zabijają Bogu ducha winnych ludzi na drogach. 1881 – tylu zginęło w roku ubiegłym, a podczas polowań zginęły cztery osoby. To są fakty.
Drugim bardzo ważnym tematem, który dotyczy naszej przyrody, jest równowaga w przyrodzie. W piramidzie pokarmowej my, ludzie, jesteśmy drapieżnikiem szczytowym. Oczywiście wilk, niedźwiedź i ryś też powodują zmiany w populacji roślinożerców, ale one nie myślą o przyszłości i gdy na terenie, na którym żyją, zjedzą wszystko, co się porusza, przenoszą się dalej. Biocenoza staje się martwa, co obserwujemy w Bieszczadach. Następnym regulującym elementem w biocenozie są krukowate. W państwach ościennych są one utrzymywane na pewnym poziomie, u nas od bardzo długiego czasu nie wolno na nie polować.
Nie może być tak, iż na 50 ha lasu są trzy gniazda kruków – przecież one muszą coś jeść. Dlatego likwidują młode zwierzęta, poczynając od zajęcy, a kończąc na koźlakach sarny. Dla wielu ekologów ten element może być nieoczywisty, ale serdecznie zapraszam na obserwacje w terenie, bo widok rozszarpywania koźlaka przez kruka jest bardzo poruszający, nie są to przyjemne obrazki. Ale o tym trzeba mówić.
Żeby była jasność, jestem za różnorodnością w przyrodzie, drapieżniki z wilkiem na czele powinny być, ale w rozsądnych ilościach. One są nieodłączną częścią naszej przyrody. Jest wiele rzeczy nierozwiązanych w kwestiach myślistwa i ochrony przyrody. O tym trzeba mówić, trzeba wyzbyć się wzajemnych wrogich postaw i usiąść wspólnie do stołu, by te problemy rozwiązać. Mówię tu o myśliwych, ekologach i Polskim Związku Łowieckim. Często przebywam w lesie, obserwując i ciesząc się bogactwem naszej przyrody. Dla mnie najgorszą sytuacją i, myślę, dla moich kolegów ekologów też, jest to, iż las staje się coraz częściej cichy, a cichy las to las martwy. JAN MIKOŁAJ ZUBEK
Ile bazi Izabeli?
Z tak zwaną służbą zdrowia ma do czynienia każdy. Była obecna już przy narodzinach. No, chyba iż urodził się gdzieś w samolocie, ale wtedy też – jak uczy doświadczenie – jakiś lekarz na pokładzie się znalazł. Potem jako dzieciak przyjmował szczepionki, był ważony, mierzony, sporządzano jego bilans zdrowia. Są tacy, którzy ze służbą zdrowia nie stykali się przez lata w okresie młodzieńczym, a choćby dorosłego życia, bo byli – lub przynajmniej tak sądzili – zdrowi.
Im jednak człowiek starszy, tym prawdopodobieństwo skorzystania z opieki lekarskiej rośnie. Społeczeństwo, nie tylko nasze, się starzeje – także dzięki postępowi medycyny – więc oczekujących pomocy ze strony służby zdrowia jest coraz więcej. To prosty powód, dla którego dostanie się do lekarza jest coraz trudniejsze. Każdy może w tym miejscu przywołać swoje, a zwłaszcza złe, wspomnienia kontaktów ze służbą zdrowia. Więc i ja sobie pozwolę, zaczynając od tych najgorszych. Na pewne specjalistyczne badanie czekam już prawie pięć lat.
Kiedy dzwonię do przychodni, jestem odsyłana tekstem, iż zostanę powiadomiona, gdy nadejdzie moja kolejka. Wiem, iż plagą są nieodwołane wizyty, staram się więc stawiać na każdą wyznaczoną. Ostatnio spotkała mnie jednak niezbyt miła sytuacja. Kiedy zgłosiłam się do recepcji przychodni rehabilitacyjnej, miła pani poinformowała mnie, iż to pomyłka, bo mojej wizyty „nie ma w systemie”. Powiedziałam, iż w takim razie znajdę kartkę, na której pani własnoręcznie mi ten termin zapisała, wtedy ona – równie uprzejmie – odpowiedziała, bym tę kartkę pokazała. Kiedy jednak, po uwieńczonych sukcesem, a trwających kilka dni poszukiwaniach, kartkę pokazałam, pani – przyznając nawet, iż ona to pisała – wzruszyła ramionami i powiedziała, iż być może to znalazłam gdzieś, bo przecież mojego nazwiska na niej nie ma. Ręce mi opadły do podłogi, jak to się popularnie mówi. Przecież, na litość boską, ktoś musiał być na ten termin zapisany, a jeżeli nie ja, to ktoś „wskoczył” na moje miejsce. choćby złożenie reklamacji nic nie dało (…).
Formowanie rządu po wyborach 15 października 2023 r. trwało długo. Także za sprawą prezydenta, który dał poprzedniej ekipie jeszcze dwa tygodnie, by ukradli więcej, obsadzili możliwe stołki, pozamiatali szwindle i uzgodnili między sobą zeznania dla prokuratury. Nie było wielką tajemnicą, iż najtrudniejszym resortem do obsadzenia było Ministerstwo Zdrowia. No, może jeszcze rolnictwo uchodziło za obszar, w którym cokolwiek by się zrobiło, i tak będą traktory na szosach. Pani Izabela Leszczyna podjęła się arcytrudnego zadania objęcia resortu zdrowia. Stało się to w sytuacji, gdy jej poprzednicy już czekali tylko na wyroki albo czekają na procesy. Kiedy dziś patrzę na tę dzielną kobietę i porównuję do działań poprzedników, chylę czoła przed panią minister (ministerką, może ministrą?). jeżeli nie wszystko nam wychodzi w kontaktach ze służbą zdrowia, to częściej jest winą pań z opisanego przeze mnie przypadku, aniżeli centralnego urzędu i kobiety piastującej ministerialną funkcję, która w mojej opinii naprawdę się stara. A iż za chwilę wiosna, polskich róż jeszcze w ogrodach nie ma, ale są na drzewach bazie, więc na ręce Pani Minister, w podziękowaniu za włożony trud, składam wiązankę bazi. Dużą wiązankę. ELA
Pacjentka 2025
Przepraszam, ale muszę trochę ponarzekać. Chciałabym podzielić się z czytelnikami ANGORY doświadczeniami z pobytu w szpitalu w Warszawie, gdzie przeprowadzono u mnie niewielki, planowy zabieg ginekologiczny.
Dzień 1 – przyjęcie do szpitala: przyjmuje mnie około 30-letni młody lekarz, proces odbywa się w chłodnej atmosferze, bez cienia uśmiechu, bez sympatycznego słowa, bez ludzkiego gestu. Jak będzie wyglądać jego interakcja z pacjentami za 20 lat? Na sali przed zabiegiem: wpada pani położna i bez słowa przykłada mi termometr do czoła, na moje dzień dobry nie odpowiada. Golenie okolic intymnych – druga pani położna jest całkiem miła, trochę rozmawiamy i po raz pierwszy nie mam poczucia, iż przeszkadzam i robię kłopot.
Dzień 2 – kwalifikacja do zabiegu: Pan Profesor wraz z wianuszkiem pracowników ogląda mnie „tam” i mówi: Tak, wytniemy to. Koniec rozmowy. A przecież w formularzu podpisuję, iż zostałam poinformowana o charakterze zabiegu. Cóż… Zabieg: nic nie pamiętam, i dobrze – tak być powinno. Sala pooperacyjna: jestem podłączona pod monitory, kroplówkami lecą środki przeciwbólowe – aż do wieczora. Wieczorem lekka kolacja: tajemniczo bez widelca, czyli wędlinę i dodatki nakładać trzeba na kanapkę nożem lub nieświeżymi już palcami. Powrót na zwykłą salę: już nikt nie pyta, czy i jak bardzo boli, dostaję plastikowy pojemnik do nocnego zbierania moczu i kartkę do zapisywania wyników. To, czy w łazience po zażyciu środka nasennego widzę podziałkę i mogę odczytać zawartość pojemnika, nikogo nie interesuje.
Dzień 3: przez cały czas nikt nie pyta o samopoczucie, raniutko idę wziąć prysznic, zmyć z siebie trudy zabiegu. Pod prysznicem brak półeczki na żel, więc za każdym razem muszę się nachylać, aby sięgnąć buteleczkę. Czy to łatwy dzień po zabiegu? Nie bardzo. Obchód: 20 osób z odległości ogląda miejsce zabiegu – moje miejsca intymne. Słyszę: Dziś do wypisu. Śniadanie: tajemniczo znowu bez widelca, chociaż sąsiadki z sali, które miały inną dietę, szczęśliwie widelec dostały. Hm… pomagam sobie rękami – nie ma wyjścia. Brak możliwości ustalenia z kimkolwiek godziny wypisu, aby mąż miał szansę dojechać do szpitala. Wyjdzie, jak przyjdzie czas.
A propos: personel szpitala nagminnie i z ochotą używa wobec mnie formy 3-osobowej: Badania ma? Wejdzie tu, usiądzie. Skąd to się wzięło? Wypis: lekarka nie pozwala zadać żadnych pytań: Jak czegoś nie ma w karcie leczenia, to później proszę nas znaleźć i pytać, zdjęcie szwów może być u nas, ale kontrola to już nie u nas, proszę do swojego ginekologa.
Wychodzę: Dziękuję, do widzenia. Powyżej opisane wydarzenia to nie koniec świata, ale to są drobiazgi, które składają się na obraz mojego doświadczenia. W żadnym momencie nie czułam się jak podmiot zdarzeń, ale co najwyżej jak dodatek do systemu – przedmiot zdarzeń. Jakich reform potrzeba, żeby być życzliwszym, zamontować głupią półeczkę pod prysznicem i przekazywać pacjentowi garść najpotrzebniejszych informacji w przyjazny, ludzki sposób? Ja nie mam pomysłu… T.K.
W kurnikach wrze!
Za oceanem zbudził się największy kogut, zatrzepotał skrzydłami, potrząsnął złotą grzywą, a korale stały się jeszcze bardziej kolorowe. Rozejrzał się w koło i stwierdził, iż jego kurnik jest za mały, i zwrócił oczy ku północy, gdzie znaczny kurnik posiada kogut z liściem na ogonie, i skierował do niego propozycję, a adekwatnie żądanie, aby połączyć oba kurniki. Będzie jeden wielki, a jego, koguta z liściem, zrobi może gubernatorem. Kogut z północy odwrócił się ogonem do tego z południa i choćby nie zapiał, tylko jego kurki w mediach zgodnie się wyraziły, iż jest im dobrze tu, gdzie są. Bynajmniej niespeszony naczelny kogut zwrócił wzrok na północne wybrzeże Afryki i postanowił zrobić tam porządek – palestyńskim kogutom kazał się przenieść do kurników piaskowych, a jak nie zechcą, to naśle na nich swe jastrzębie i wytłucze wszystkie jajka, a im powyrywa pióra.
Piaskowe koguty zgodnie zapiały, iż nie mają tyle karmy, aby przyjąć cały kurnik palestyński, ale wielki zaoceaniczny kogut nie bawił się w dyplomację, tylko kazał je przyjąć albo odetnie im dostawy kukurydzy i będzie bryndza, więc piaskowce popiskały cieniutko i wyraziły zgodę na wszystko. Dumny ze swych osiągnięć rozejrzał się po świecie i dojrzał, iż taki mały kogut czerwono upierzony z białym krzyżem na grzbiecie ma duży kurnik na północy, a jest w nim mało kurek, więc zaproponował, iż on ten kurnik kupi. Czerwony kogut z białym krzyżem najpierw się zdenerwował, piał donośnie, iż to napad i on się nie zgadza, ale po naradzie wystąpił z propozycją do wielkiego koguta, iż na sprzedaż się nie zgadza, ale możemy zrobić machniom: ja ci dam kurnik w Grenlandii, a ty mi dasz Kalifornię, a ponieważ Kalifornia jest mniejsza terytorialnie od Grenlandii, to powinieneś coś dorzucić, np. Newadę, a najlepiej Hawaje. Na tę propozycję główny kogut zapiał straszliwie i sprawę postanowił odłożyć na później.
Teraz miał zaprowadzić pokój pomiędzy zwaśnionymi kurnikami, bo kiedyś biało-niebiesko-czerwony kogut napadł na kurnik żółto-niebieskiego i mimo trzyletniego naparzania się daleko było im do zgody. Zadzwonił do koguta trójkolorowego i zaproponował jakiś układ, nie informując koguta żółto-niebieskiego, o czym mowa, więc ten się wkurzył i pojechał do naczelnego koguta, aby wyjaśnić sprawę. Naczelny zaoceaniczny kogut wyjaśnił mu, iż zawrze pokój, z tym iż tereny zajęte przez poszczególne kurniki pozostaną status quo, a za to, iż zawrze pokój, kurnik żółto-niebieski odda mu wszystkie złote jajka. Po namyśle kogut żółto-niebieski wyraził się jasno, iż taki pokój to on ma tam, gdzie jego kury mają jajka, zanim je zniosą.
Na takie działanie wszystkie europejskie koguty zapiały jednym głosem oburzenia. I tylko biało-czerwone koguty po staremu łaszą się do wielkiego koguta, a on udaje, iż bierze to za dobrą monetę. Dobrze wie, iż biało-czerwone koguty wszystkie złote jajka wydają za oceanem w zamian za jastrzębie i inne miotacze piórek. W wielkim światowym kurniku zawrzało, a przyszłość jest mroczna jak w dobrym kryminale. WŁADYSŁAW GÓRNY
Wujek Sam…
Powstanie odrodzonej Polski i Czechosłowacji po pierwszej wojnie światowej było wynikiem kalkulacji aliantów: w jaki sposób trwale osłabić Cesarstwo Niemieckie i Austro-Węgry, a nie, jak to się u nas przedstawia, jako sprawiedliwość dziejowa. Późniejszą konsekwencją takiego przedmiotowego traktowania wyzwolonych państw było Monachium, gdzie Chamberlain oddał Hitlerowi coś, co do niego nie należało. Z kolei w Teheranie celem Roosevelta było utworzenie silnego frontu wschodniego, tak aby odciążyć Zachód od nieuchronnych strat ludzkich i materialnych i zapewnić sobie udział ZSRR w ciężkich walkach z Japonią. Aby to uzyskać, oprócz pomocy materialnej dał Stalinowi placet na zajęcie całej Europy Wschodniej. Stalin w podzięce zgodził się na podział reparacji wojennych w skali 1:1 i tego w Poczdamie nie zmienił, mimo iż straty ludzkie Europy Wschodniej w stosunku do aliantów zachodnich wynosiły 30:1, materialne i włożony wysiłek wojenny 5:1.
Głównymi ofiarami drugiej wojny były Polska, Ukraina i Białoruś, ale z tytułu tego, iż nie miały nic do powiedzenia, praktycznie nie dostały żadnej rekompensaty. Rosja natomiast przez 40 lat wyzyskiwała okupowane państwa, realizując podarowane Zachodowi reparacje. Aktualnie mamy sytuację, gdzie w imię bezpieczeństwa i pokoju światowego w 1994 r. wielcy tego świata naciskali na Ukrainę, aby „dobrowolnie” zrezygnowała z posiadanych 1600 głowic jądrowych. Ukraina świadoma, co znaczy sąsiedztwo z Rosją, chciała je zatrzymać jako gwarancję niezawisłości i nienaruszalności granic. Zachód, w tym UE, cynicznie zagwarantował, iż nic jej nie grozi… W wyniku światowego rozbrojenia m.in. Ukrainy poziom wydatków zbrojeniowych w latach 1991 – 2005 obniżył się mniej więcej o 1 bln dolarów rocznie, co w ciągu 30 lat daje oszczędność rzędu 30 bln dolarów przeznaczonych na niebywały wzrost stopy życiowej, a to daje olbrzymią rezerwę na ewentualne wspomożenie Ukrainy.
Licho nie śpi. Rosja, posiadając około 1,5-milionową armię i olbrzymi potencjał zbrojeniowy, jednocześnie ewentualne zabezpieczenie w formie szantażu atomowego, co kilka lat „wyzwala” swoich obywateli w Czeczeni, Gruzji i, co było solą w oku, w Ukrainie. Dopóki Ukraina była wolna, status Białorusi też był cierniem w bucie Rosji. Innymi słowy, w tej chwili waży się, czy Rosji uda się podwoić swój potencjał wojenny i czy Zachód się obudzi i zatrzyma Rosję z 140 mln ludności podczas toczącej się „równorzędnej” walki ze zdeterminowaną Ukrainą (gdzie obie strony są już mocno zmęczone), czy chce samodzielnie za pięć lat walczyć z liczącym 200 mln ludności imperium, gdzie Ukraińcy i Białorusini zostaną siłą wcieleni do armii rosyjskiej…
Ostoja NATO, czyli USA, korzystając z zamieszania związanego z Ukrainą, chce zrobić deal: Ukraina za Grenlandię!, dając do zrozumienia, iż odtworzenie sto lat temu państw Europy Wschodniej to była tylko zagrywka taktyczna i państwami tymi można swobodnie dysponować według chwilowej potrzeby. A gdyby przy okazji udało się rozwalić UE, to obaj cesarze mogliby sobie podać ręce na trybunie mauzoleum. Urrra! Analizując nasze wielowiekowe sąsiedztwo z Ukrainą oraz biorąc pod uwagę położenie geostrategiczne, jesteśmy skazani na ścisłą współpracę gospodarczą i militarną. Musimy wreszcie uznać, iż Ukraińcy są taką samą narodowością jak Polacy ze swoją historią i osiągami, a nie, jak to przez wieki przedstawiali polscy wielmoże i propaganda rosyjska, zbieraniną starorosjan. Na razie Ukraina ze stratą dla nas wszystkich jest zrobiona przez Wujka Sama w Wujka Frajera i czeka na realną, natychmiastową i wszechstronną pomoc. Gdzie jest ONZ? JERZY SADURSKI
Kasa, głupcze, kasa!
W załączeniu przesyłam do wykorzystania i ku przestrodze innych naiwnych taką historyjkę: zakup w hali Makro w Bydgoszczy (tak jak na załączonym paragonie). Pani kasjerka informuje mnie, iż zakupione kubki papierowe podlegają „opłacie recyklingowej”. Jak trzeba, to trzeba. Kiedy doszło do płacenia – szok. Otóż za 50 szt. papierowych kubeczków jednorazowych zapłaciłem 7,37 złotego. Cały smaczek zakupu to owa „opłata recyklingowa” – ni mniej, ni więcej, tylko dodatkowo 12,50 zł. Czyli prosty rachunek mówi: 1 kubek kosztował mnie ok. 0,15 zł, zaś „opłata recyklingowa” 0,25 zł, czyli jej wartość to prawie 83 proc. wartości papierowego kubka. Jednocześnie kupione piwo w puszkach nie jest obciążone „opłatą recyklingową”, choć wiadomo, iż potrzeba więcej energii, żeby przerobić ponownie metalową puszkę niż na ponowne przetworzenie makulatury. W tym momencie ciśnie się na usta pytanie: Kto na tym interesie zarabia? Ano – na pewno tylko ten, co wykombinował taki cwany myk, bo nie sądzę, żeby taki produkt jak papierowy kubek kiedykolwiek trafił do jakiegokolwiek recyklingu. Nie wierzmy w te wszystkie bajki – chodzi tylko, jak zwykle, o kasę dla cwaniaków, a nie o ochronę środowiska. Serdecznie pozdrawiam ADAM B.