W ubiegłym tygodniu spędziłem kilka dni w Brukseli z grupą polskich dziennikarzy. Wszyscy moi koledzy, których można zaliczyć do medialnego głównego nurtu, gdy tylko pojawiał się temat dezinformacji lub politycznego kursu Europy, wykazywali ogromną troskę o sytuację w Rumunii (było to jeszcze przed kluczową decyzją rumuńskiego sądu w sprawie unieważnienia pierwszej tury wyborów prezydenckich). Nie martwili się jednak o to, czy Rumunom nie ukradnie się ich demokratycznego wyboru, ale tylko o to, żeby nie wygrała „rosyjska dezinformacja”.
Bezprecedensowa decyzja zapadła w piątek i zadziwiająca jest cisza, która wokół niej trwa w większości polskich mediów głównego nurtu. Anulowanie wyniku demokratycznego wyboru to rzecz bezprecedensowa w kraju UE, choć podobne sytuacje już miały miejsce – by wspomnieć powtórzone referendum w Irlandii w sprawie przyjęcia traktatu lizbońskiego (pierwsze z negatywnym wynikiem odbyło się w roku 2008, następne, po wywarciu ogromnej presji na Dublin, w 2009 r.). Przypominam, iż w wyniku pierwszej tury wyborów prezydenckich na prowadzenie wysunął się ekscentryczny Călin Georgescu, zaś drugie miejsce zajęła centroprawicowa Elena Lasconi. Decyzja sądu została podjęta dzień przed głosowaniem w drugiej turze i po tym, jak poprzednio ten sam sąd nie dopatrzył się nieprawidłowości w głosowaniu.
Wbrew temu, co twierdzi główny nurt – jeżeli w ogóle wypowiada się na ten temat – rumuński sąd nie miał żadnych twardych podstaw dla swojej decyzji. Motywacje, o których wiemy, były dwie. Obie równie groteskowe. Pierwsza to twierdzenie, iż Georgescu był nadmiernie faworyzowany na chińskim TikToku, podobno za rosyjskie pieniądze. Takiej wiedzy mieli rumuńskim służbom dostarczyć – uwaga uwaga – Ukraińcy. Druga przyczyna to „informacje” pozyskane od służb, mające wskazywać na podejrzenie nielegalnego finansowania kampanii Georgescu w wysokości miliona euro – i tu oczywiście także doklejany jest trop rosyjski.
Sprawa TikToka brzmi kompletnie niedorzecznie. choćby gdyby Georgescu faktycznie był promowany algorytmami TikToka, nie jest to sam w sobie powód do anulowania wyniku wyborów. Najpierw trzeba by dowieść, iż te filmiki miały przeważający i druzgocący wpływ na sposób głosowania Rumunów. Wątpię, żeby ktokolwiek był w stanie takie dowody przedstawić. W przeciwnym wypadku dojdziemy do wniosku, iż wynik wyborów może zostać zawsze anulowany, jeżeli tylko ktoś pozyska wątpliwą informację, iż jakieś medium społecznościowe promowało „nadmiernie” któregoś z kandydatów. Ta zaś konkretna informacja jest z gruntu wątpliwa, jako iż Kijów ma bez wątpienia interes w tym, aby wyborów w Rumunii nie wygrał kandydat otwarcie sprzeciwiający się dotychczasowemu skrajnie proukraińskiemu i proamerykańskiemu kursowi tego kraju. Czy zresztą pozyskiwanie informacji od Ukraińców w tak kluczowej sprawie to nie jest przykład zewnętrznej interwencji w sprawy rumuńskie? Czy to oznacza, iż polski Sąd Najwyższy powinien uznać nieważność wyborów, gdyby Ukraińcy dostarczyli nam „informacji”, iż TikTok promował intensywnie któregoś z kandydatów?
Druga sprawa jest nie mniej wątpliwa. Służby nie mają w tej sprawie żadnych twardych dowodów ani ustaleń. Mają jedynie „podejrzenia”, oparte na jakichś mglistych doniesieniach. Przypomina to mocno aferę z domniemanymi rosyjskimi wpływami w Parlamencie Europejskim, gdzie także mieliśmy do czynienia głównie z niekonkretnymi sugestiami i podejrzeniami. Do tego dochodzą informacje o „ataku hybrydowym” na infrastrukturę wyborczą, ale nie sposób znaleźć jakichkolwiek informacji, na czym ten atak mianowicie miałby konkretnie polegać i czym skutkować.
Rumuński sąd konstytucyjny jest instytucją całkowicie polityczną. Jego dziewięcioro członków jest powoływanych na dziewięć lat po jednej trzeciej przez prezydenta, senat i izbę poselską. Jedna trzecia (po jednym członku z każdej puli) jest powoływana co kolejne trzy lata.
Wszystkich troje członków sądu z nominacji prezydenta pochodzi w tej chwili z nominacji rządzącego od 2014 r. prezydenta Iohannisa, reprezentującego opcję proatlantycką. Kolejnych troje zostało powołanych w kadencji rumuńskiego rządu, którą kończą wybory parlamentarne, przeprowadzone 1 grudnia (podniosły się już głosy, aby ich wynik także anulować). To już daje większość konkretnej opcji politycznej. Tylko ktoś całkowicie naiwny mógłby sądzić, iż decyzja takiego gremium w tej sytuacji nie została podjęta z powodów ściśle politycznych i pod zewnętrznym naciskiem, skoro Rumunia – kraj niesłynący z politycznej przejrzystości czy jakości struktur – jest dla układu strategicznego kluczowa, zaraz obok Polski. Jej kurs ma znaczenie zarówno dla Ukrainy, z którą Rumunia graniczy, jak i dla USA, które są tam silnie obecne politycznie i wojskowo.
Konkurentka Georgescu, pani Lasconi, jasno stwierdza, iż mamy do czynienia z brutalną interwencją w demokratyczny proces. „Ekstremizm zwalcza się poprzez głosowanie, a nie zakulisowe gierki” – stwierdziła. Wszystko niestety wskazuje na to, iż w Rumunii obywatelom pokazano właśnie, iż znacznie od nich więksi gracze pozwalają jedynie na ograniczoną demokrację, w granicach, w jakich dokonuje się wyboru zgodnego z oczekiwaniami Waszyngtonu czy Kijowa. Wskazuje na to również oświadczenie Departamentu Stanu, który oznajmił, iż wierzy w demokratyczne instytucje państwa rumuńskiego. Ha ha ha – można skwitować.
Żeby było jasne – nie oceniam tutaj momentami naprawdę ekscentrycznych, najdelikatniej mówiąc, poglądów politycznych pana Georgescu. Stwierdzam natomiast, iż tylko od Rumunów powinno zależeć, kto będzie ich prezydentem. Zabieg z tropieniem rzekomych rosyjskich wpływów i anulowaniem wyniku wyborów z ich powodu jest wyjątkowo bezczelny, bo to wprost sygnał również do innych państw regionu: nie próbujcie robić zwrotów! Być może analogicznie należało odczytywać zamach na Roberta Ficę, premiera Słowacji, który szczęśliwie przeżył i wrócił do działalności politycznej.
Pytanie brzmi – i brzmi faktycznie dramatycznie: czy mamy (my Polacy, oni – Rumuni, a także inni mieszkańcy Europy Środkowej) wolność wyboru czy też zostaliśmy ubezwłasnowolnieni dzięki – jak to określiła pani Lasconi – zakulisowych gierek wielkich sił? Czy obywatele nie mogą wybrać, jeżeli taką mają ochotę, polityka, który zmieni kurs ich kraju z proatlantyckiego na amerykańskosceptyczny albo choćby po prostu prorosyjski? Możemy taki zwrot oceniać krytycznie – jasna sprawa. Możemy uważać taką decyzję za błędną i potencjalnie dla danego kraju szkodliwą. Ale czy to oznacza, iż demokracja ma zostać zawieszona, jeżeli wyborcy zdecydują w określony sposób?
W przypadku fundamentalnego dla demokracji aktu wyborczego decyzja taka jak rumuńskiego trybunału konstytucyjnego powinna opierać się na niezbitych, absolutnie twardych dowodach na fałszerstwo, nie na krytycznej ocenie wyniku wyborów. W przeciwnym wypadku załatwić można w zasadzie każdego niesłusznego kandydata. Jego wynik wyborczy może być uzyskany w stu procentach uczciwie. Ale wystarczyłoby w takim razie spreparować akcję podbijania algorytmów na jego rzecz w którymś z serwisów społecznościowych, a potem ogłosić, iż stoją za tym Rosjanie – i cyk, mamy pretekst do anulowania wyborów. A to robi się naprawdę skrajnie niebezpieczne. Dzisiaj można powiedzieć, iż rumuńska demokracja jest jedynie fasadowa. Chyba iż Rumuni w powtórzonych wyborach (nie wiadomo na razie, kiedy się odbędą) pokażą wielkim tego świata środkowy palec. O ile wciąż będą to wybory uczciwe. Dzisiaj bowiem agencje podają, iż „nie jest jasne, iż Georgescu będzie mógł wziąć udział w powtórzonych wyborach”.
Łukasz Warzecha