
4 września 2024 r. wczesny ranek. To właśnie wtedy nastąpił moment, który podzielił życie Jarosława Basylewicza na „przed” i „po”. Potężna kula ognia przebiła niebo nad Lwowem, chwilę później nastąpiła eksplozja, która rozjaśniła stare budynki zachodniej Ukrainy. Potem znów zapadła ciemność. Jarosław usłyszał najgorszą informację: Jewhenija, Jaryna, Darija i Emilija Basylewiczowie nie żyją.
Od początku inwazji Rosja terroryzuje ludność cywilną Ukrainy. ONZ szacuje, iż od lutego 2022 r. liczba ofiar śmiertelnych wśród cywilów wyniosła ponad 14 tys., a liczba rannych — ponad 35 tys. Rzeczywista liczba prawdopodobnie jest jednak znacznie wyższa. Ostatnio Moskwa znacznie zintensyfikowała ataki dzięki dronów bojowych, pocisków manewrujących, hipersonicznych i bomb szybujących.
Choć Ukraińcy przyzwyczaili się już do terroru i śmierci, historia rodziny Basylewiczoów prawdziwie wstrząsnęła całym krajem.
Pokazała ona bowiem, jak niebezpieczne jest życie w Ukrainie — choćby w miejscach położonych z dala od frontu. W miastach, w których przez większość czasu wydaje się panować w miarę normalne życie, za każdym rogiem czai się śmierć. Poprzez takie akty terroru Moskwa próbuje złamać zmęczonych wojną Ukraińców.
W nocy 4 września 2024 r. we Lwowie rozbrzmiały syreny. W kierunku miasta leciały dziesiątki dronów i rakiet. W Ukrainie nie jest to nic niezwykłego — choćby na zachodzie kraju, 800 km za frontem, 70 km od polskiej granicy. Rodzina Basylewiczów chciała przeczekać alarm na klatce schodowej. Zgodnie z teorią, którą przyswoili sobie w ciągu kilku lat wojny Ukraińcy, Basylewiczowie postąpili adekwatnie. Mówi ona, iż jeżeli w pobliżu nie ma schronu, należy ukryć się w miejscu, gdzie są same ściany, bez okien. To powinno zapewnić bezpieczeństwo.
Rosyjski hipersoniczny pocisk Kindżał uderzył jednak właśnie w klatkę schodową. Zabił cztery kobiety z rodziny Basylewiczów i ich trzech sąsiadów. Zachowały się zdjęcia pokazujące budynek po ataku — w miejscu, gdzie kiedyś były schody, pozostała metrowa przepaść.

Dom Basylewiczów po atakuJarosław Basylewicz / Die Welt
Jarosław Basylewicz jako jedyny z rodziny w momencie uderzenia pocisku znajdował się w pomieszczeniu na górze — chciał przynieść wodę. Myślał, iż jeżeli ktoś zginie w ataku, to właśnie on. Stało się inaczej. Tuż po uderzeniu pocisku w budynek był oszołomiony, krwawił i nie widział na jedno oko. Ale przeżył.
„Ludzie nie powinni zwracać na mnie uwagi”
Jest rok 2025, słoneczna sobota późnego lata na starym mieście we Lwowie. Siedzące w kawiarniach pary popijają latte, dzieci biegają z krzykiem między fontannami. Gdyby okna ratusza na parterze nie były zabarykadowane workami z piaskiem, wyglądałoby to na zupełnie normalne środkowoeuropejskie miasto o starym habsburskim obliczu.
Jarosław Basylewicz wita się po niemiecku — nauczył się tego języka w szkole i potrafi prowadzić proste rozmowy. Kiedy przybywa tłumaczka, siada w kawiarni plecami do innych gości. Dopiero teraz zdejmuje okulary przeciwsłoneczne. — Ludzie nie powinni zwracać na mnie uwagi. choćby jeżeli mnie rozpoznali, nie powinni tego okazywać — mówi.
Basylewicz zyskał niechcianą sławę — kamery reporterów uchwyciły, jak tuż po uderzeniu dowiedział się o śmierci swojej rodziny. Jak krwawiący i zagubiony biegł za ratownikami, którzy wynosili ciało jednej z jego córek z budynku. Jak podczas transmitowanej na żywo ceremonii pogrzebowej stał na skraju, ubrany w czarną koszulę, z twarzą pokrytą ranami. Podtrzymywany przez przyjaciela, podczas gdy na jego oczach cztery białe trumny znikały w ziemi, a wraz z nimi — wszystko, co było mu drogie.

Jarosław Bazylewicz w kondukcie pogrzebowym podczas ceremonii pożegnania członków swojej rodziny, 6 września 2024 r.Global Images Ukraine / Contributor / Getty Images
Jewhenija, jego żona. Poznali się dzięki jej bratu. 43-latka studiowała marketing i pracowała dla europejskich firm, a dodatkowo prowadziła zajęcia jogi, projektowała ubrania oraz biżuterię. Basylewicz wspomina, iż jej „supermocą” było zarządzanie czasem. — Dzieci zawsze o niej mówiły: mama potrafi robić rzeczy, których w tym czasie adekwatnie nie da się zrobić — wspomina.
Jaryna, 21 lat. Na nagraniach wideo, które Basylewicz ma w telefonie, tańczy przed kamerą. Ukończyła studia informatyczne na Politechnice Lwowskiej, pracowała w firmie informatycznej oraz w biurze Europejskiej Stolicy Młodzieży 2025, którą mianowano Lwów.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo
Darija, 18 lat. Dzięki stypendium studiowała kulturoznawstwo na Katolickim Uniwersytecie Lwowskim, brała też lekcje aktorstwa. W okresie dojrzewania zmagała się z napadami lęku, ale z czasem one ustąpiły. W Boże Narodzenie 2023 r., niecały rok przed śmiercią, jej uniwersytet opublikował film, w którym Darija dziękuje w języku angielskim kanadyjskim darczyńcom, którzy sfinansowali jej stypendium. Krótko po ataku miała rozpocząć trzeci semestr.
Emilija, lat 6, grała na pianinie i lubiła pływać. Chodziła do drugiej klasy i już dobrze znała angielski. — Nauczyła się tego języka dzięki filmom animowanym, a choćby przejęła z nich brytyjski akcent — mówi Basylewicz i na chwilę się uśmiecha. Kilka dni po ataku skończyłaby siedem lat.
Jak mówi Basylewicz, byli całkiem normalną rodziną zmagającą się z wyzwaniami codziennego życia. Dzieci zaczynały odkrywać świat. Być może właśnie dlatego ich śmierć wywołała tak wielkie poruszenie.
„Chciałem przekazać to, czego doświadczają Ukraińcy”
Tuż po ataku nieznajomi podchodzili do Basylewicza w restauracji i chcieli płacić za jego posiłki, wiele osób zagadywało do niego na ulicy. Mężczyzna mówi, iż jest wdzięczny za te gesty, ale czasami to wszystko go przerasta. — Niektórzy chcą zdobyć sławę. Ja nigdy tego nie chciałem — mówi. Ma wrażenie, iż w swoim smutku jest nieustannie obserwowany. Budzi podejrzenia, gdy ma lepszy nastrój, a przecież ma do tego prawo. Nie udziela wywiadów ukraińskim mediom, ponieważ po nich rozpoznaje go więcej ludzi.
Zagranicznym mediom jednak opowiada o swojej historii, mimo iż jest to dla niego trudne. W lutym w Monachium, na zaproszenie organizacji pozarządowej, wygłosił przemówienie w języku niemieckim, w którym oskarżył Rosję o chęć zniszczenia Ukrainy „jako narodu kulturowego i wspólnoty wartości”. — Moim pragnieniem było reprezentowanie interesów Ukrainy podczas tej podróży. Chciałem przekazać to, czego doświadczają Ukraińcy, aby kraj otrzymał wsparcie i aby za granicą zrozumiano, co się tutaj dzieje — mówi.
W Berlinie spotkał się z posłami Bundestagu i asystentką Friedricha Merza, w Holandii z ministrem spraw zagranicznych, przeprowadził także rozmowy z politykami w Waszyngtonie. Jego zainteresowanie polityką jednak wygasło. — Nie widzę już sensu — mówi. Bo ludzie w Europie „prawdopodobnie nie do końca zrozumieli, jak poważne może być zagrożenie”. Ale się nie poddaje. — Nie wiem, czy uda mi się coś zmienić, ale robię, co mogę — mówi.
Przy tym zajmuje się codziennymi sprawami. Pomagają mu spotkania z przyjaciółmi. I małe rzeczy. Uczy się angielskiego, chodzi na siłownię. Znowu pracuje — dwie do trzech godzin dziennie, jest współzałożycielem i dyrektorem zarządzającym prywatnej firmy zajmującej się sprzedażą kotłów grzewczych.
„Nie mam choćby siły, by nienawidzić. Czuję raczej pustkę”
Co dalej? Czy po takiej tragedii można jeszcze mieć marzenia?
— Nie planuję niczego — mówi Basylewicz. — Zabijam czas.
Tymczasem wojna przeciwko jego krajowi przez cały czas trwa. I wciąż giną ludzie w rosyjskich nalotach, także na zachodzie Ukrainy. Basylewicz wciąż słyszy syreny — ten sam odgłos, który poprzedził śmierć jego rodziny. — Ale już na nie nie reaguję — mówi. w tej chwili mieszka poza miastem, w miejscowości, na którą rzadko spadają rosyjskie pociski. — Chociaż jaki pocisk mógłby być gorszy od tego z 4 września 2024 r.? — zastanawia się głośno.
— Gdybyśmy tamtej tragicznej nocy zostali w naszych łóżkach, nie skończyłoby się to tak fatalnie — mówi. Teoria, iż na klatce schodowej jest bezpiecznie, okazała się błędna, przynajmniej w tym przypadku.

Jarosław Basylewicz w centrum LwowaFlorian Saedler / Die Welt
Aby nie oszaleć, wcześniej często powoływał się na statystyki. Nie raz zastanawiał się, jakie jest prawdopodobieństwo, iż w mieście liczącym 700 tys. mieszkańców taka tragiczna historia spotka właśnie jego. Wierzył, iż w miarę niskie, iż w tej masie ludzi jest w miarę bezpieczny. Teraz wciąż zastanawia się, dlaczego tej nocy zawiodły wszystkie zasady i pewniki. Wie jednak, iż nie znajdzie odpowiedzi.
Rosja zamieniła świat Jarosława Basyleiwcza w niekończącą się spiralę smutku i apatii. Mimo to mówi, iż nie czuje nienawiści. — Może to zabrzmieć dziwnie, ale prawdopodobnie nie mam choćby siły nienawidzić. Czuję raczej pustkę — mówi.
Jak więc dalej żyć? Czy możliwe pozostało spokojne życie, gdy pozostało się samemu? Jarosław Basylewicz jeszcze tego nie wie. Ale walczy o każdy nowy dzień, tak jak jego kraj. To cicha wojna, która często ginie w cieniu głośnej wojny z czołgami i rakietami. Ale jest to wojna, która będzie przez cały czas zajmować Ukrainę — choćby wtedy, gdy ucichną wystrzały karabinów.