Niczym algorytm niszczący nasze dusze: Kultura w rękach lewicowych "elit"

pch24.pl 1 rok temu

Jak twierdził Sándor Márai, kultura jest dla Amerykanów niejako wyrzutem sumienia, ponieważ staje na przeszkodzie rozpasanej konsumpcji. Jak to się stało, iż taki styl życia został narzucony całemu światu, a wielcy luminarze kultury popularnej chcą pociągać za sznurki naszych umysłów, abyśmy przemienili się w… Potwory Życiowej Pustki. O nich opowiada film dokumentalny Pokolenie dobrobytu.

Dlaczego w kolejnych krajach świata ogranicza się prawo do korzystania z TikToka? Pomijając politykę Waszyngtonu wobec Chin: ponieważ w organizmach politycznych upadłego Zachodu istnieje jeszcze – jak się wydaje – przynajmniej śladowa ilość instynktu samozachowawczego.

Jak działają algorytmy TikToka? Mówi się, iż w Chinach podpowiadają dzieciom i młodzieży materiały edukacyjne, dotyczące rozwoju osobistego czy po prostu hobby. Natomiast poza Chinami – ich celem jest prowadzenie umysłów do jak najgłupszych treści. o ile jest to prawda, to czyniłoby TikToka narzędziem nie tylko do pozyskiwania danych, ale także prowadzenia wojny kulturowej poprzez ogłupianie.

Przykład ten doskonale obrazuje, czym jest kultura w rękach lewicowych „elit”. Jest jak te algorytmy – ma nas prowadzić ku słodko-gorzkiemu zapomnieniu o tym, jak wygląda normalny świat (gdzie słodycz to pokusa, a gorycz to zmęczenie bezowocnym poszukiwaniem satysfakcji, gdyż poza jego adekwatnym źródłem, nie jesteśmy w stanie znaleźć szczęścia na tej ziemi.

Aby zrozumieć naturę porewolucyjnego świata, trzeba zająć się nie tylko tym, co jest, ale też tym, czego nie ma… Otóż, usiadłem niedawno do samotnego lunchu i pomyślałem, iż poszukam czegoś wartościowego do obejrzenia. Jakiegoś filmu dokumentalnego, z którego dowiedziałbym się czegoś o świecie. Jako iż na czas Wielkiego Postu skasowałem wszystkie subskrypcje, to pozostał mi jedynie Amazon (platforma Prime Video), który oferuje tani abonament na rok, podobny do Allegro Smart.

Przejrzałem kilkaset filmów dokumentalnych i uświadomiłem sobie (mając też w pamięci produkcje i promowane pozycje na Netflixie czy HBO – o telewizorze nie wspominając, bo tego na oczy nie widziałem od dwudziestu lat), iż to wszystko nastawione jest wyłącznie na rozrywkę i to bynajmniej nie wysokiego lotu. Dokładnie tak, jak w chińskich algorytmach!

Obok różnych głupot, śladowej ilości filmów przyrodniczych i garstki biograficznych (ale głównie o celebrytach), obok morderstw, zaglądania bogaczom na jachty i nie wiadomo czego jeszcze, co chwilę wyskakiwały gęby i „porno-rubensowskie” kształty „Kardashianek”… Matko, co mnie obchodzą jakieś zwyrodniałe baby? – pomyślałem.

Pornograficzna „kultura” już choćby nie wstydzi się faktu, iż w centrum zainteresowania nie są osoby, która mają coś interesującego do powiedzenia, ale takie, u których określone części ciała określonym językiem przemawiają do ukształtowanych w określony sposób niższych władz naszego jestestwa…

Wreszcie znalazłem coś, co wydało mi się interesujące – Generation Wealth („Pokolenie dobrobytu”), film, który okazał się niezwykle szczerą, osobistą opowieścią autorki, a jednocześnie zniesmaczającym swą odrażającą bezwstydnością uchwyceniem owego „pre-apokaliptycznego” krajobrazu cywilizacji kopiącej dołki na dnie własnego upadku, w którym żyjemy. Jest to jednocześnie dobry przyczynek do refleksji na temat tego, jak „kultura” konsumpcji zamienia się ostatecznie w bicz, który człowiek sam na siebie ukręcił.

Reżyserka Lauren Greenfield sama przyznaje, iż przygotowując trzydzieści lat temu materiał o dekadencji bogatych dzieciaków z Los Angeles, nie wiedziała, czego szuka, ale potem dopiero zobaczyła, jaki jest związek pomiędzy latami 90. a dzisiejszym momentem upadku kultury, który przypomina koniec świata, jak mówi jeden z uczonych w filmie.

Po latach widzimy postacie, które opowiadają o tym, jak od tego czasu zmieniło się ich życie. Ostra latynoska, która wprawdzie była z ubogiej rodziny, ale miała najlepsze piersi w liceum, wyznaje, iż traktuje ten czas jako coś, z czego trzeba się uzdrowić. Ale właśnie to ukształtowało pokolenia liberalnych Amerykanów i to zostało wyeksportowane wraz z masową popkulturą na cały świat…

Film pokazuje też degenerację Amerykańskiego Snu. Kiedyś w cenie były wartość ciężkiej pracy, gospodarność i rozwaga – pomyślność osiągnięta dzięki wierze we własne siły i pogoń za szczęściem, które jest możliwe dzięki dobremu systemowi fiskalnemu oraz słynnych „wolności i sprawiedliwości dla wszystkich”. Teraz – mają wrażenie bohaterowie – wszystko to zastąpiło wyłącznie uganianie się za „fortuną i sławą”. Oczywiście na miarę każdego z uczestników tego kulturowego wyścigu szczurów – dla jednych będzie to lista Forbesa, a dla innych eksplozja lajków i duży „feedback” na Instagramie połączony z kontraktami influencerskimi.

Z drugiej strony jesteśmy kompletnie spornografizowaną kulturą – jak podkreśla wykładowca akademicki Chris Hedges. Materiały archiwalne cofają nas do lat 70. Widzimy wyuzdanie obok ciągle obowiązującego dress codu – czas kontrastów – to ta sama epoka, gdy kobiety w San Francisco tryumfalnie zrzucały biustonosze, podczas gdy tymi samymi ulicami chodził w zawsze schludnym garniturze inspektor Callahan, zwany Brudnym Harrym.

Widzimy nastolatki osiągające szczyt zewnętrznej ohydy i upodlenia, a jednocześnie myśli, iż można być jeszcze ohydniejszym wewnątrz, choć ubranym w piękny bespoke’owy garnitur. Na marginesie zauważę, iż jest to coś, co można zaobserwować w kulturze i dziś. Kontrastu ten powraca wraz z produkcją Netflixa Cobra Kai, gdy porównamy wizerunek młodzieży z serialu i ich zdjęcia w „realu”. Na ekranie wpisują się swoim ubiorem i zachowaniem w obyczajną konwencję jako iż serial stanowi kontynuację kina familijnego Karate Kid. Kontrast pojawia się, gdy aktorzy pojawiają się na premierze lub są „przyłapani” na ulicy. Jest to wręcz bolesne, oglądać, jak postacie krzeszące z siebie tak dużo szlachetności i autentyczności paradują w brzydkich, dziwacznych i wyuzdanych ubraniach i zachowują się z infantylizmem typowym dla współczesnych amerykańskich nastolatków. Tacy są w rzeczywistości – można by powiedzieć. Ale czy to jacy są w rzeczywistości ma cokolwiek wspólnego z prawdą o pięknie ich nieśmiertelnych dusz? Ośmielam się wątpić.

Przemysł pornograficzny jest tu oczywiście bossem wszystkich bossów, działającym w ukryciu, ale trzymającym w szachu przemysł filmowy, rozrywkowy, przestrzeń publiczną, produkcję zabawek i materiałów, które mają sprawiać, iż wszyscy odbiorcy tej anty-kultury od dziecka będą nasiąkać wypaczonym obrazem człowieczeństwa i czynić ze swej rozumnej natury żerowisko grzechów i zepsucia.

Z takim wypaczonym światem mamy do czynienia w dokumencie Lauren Greenfield. Są w nim momenty dramatycznej wręcz szczerości, gdy jedna z tancerek „dla dorosłych” wyznaje: Zaprzedajesz duszę diabłu, parzysz się tak bardzo, iż przestajesz to czuć.

Ciekawym kulturowym casusem jest też zestawienie dwóch środowisk we współczesnej Rosji – oligarchów i prawdziwych potomków arystokratycznych rodów. Przedstawiciel tych drugich opowiada o odrodzonej dziś tradycji balów debiutantek. Kto obcował z rosyjską literaturą, dobrze wie, o co chodzi. Natomiast dziś nie są to już imprezy dla panien z dobrych domów, które wkraczają w życie towarzyskie, ale – jak tłumaczy na ekranie arystokrata – córki nowobogackich, którym Louis Vitton chce sprzedać jak najwięcej torebek. Różnica jest jak pomiędzy prawdziwym życiem a teatrem – wyjaśnia Rosjanin, opowiadając przy tym, jak oligarchowie napełniają swoje półki cennymi książkami i starodrukami, których następnie nie pozwalają choćby dotykać, bo… są za drogie.

Nie mogło oczywiście zabraknąć wątku botoksu i chirurgii plastycznej, co zostało przedstawione w konwencji fizycznej przemiany jako historii Kopciuszka. Ta część filmu wpisuje się w najbardziej serię najbardziej drastycznych scen, ale bardziej przerażająca jest świadomość, iż nie są to sceny wymyślone w jakiejś chorej głowie i wyreżyserowane – ale z życia wzięte. W normalnych czasach takie obrazy zostałyby instynktownie odrzucone przez większość społeczeństwa, a sam film trafiłby na indeks dzieł zakazanych. Dziś po prostu dokumentuje on ludzki upadek w jego najbardziej skrajnych i przyprawiających o mdłości przypadkach.

Ludzie zamieniają się w Potwory Życiowej Pustki, zapominając o wszelkim naturalnym czy nadprzyrodzonym rozeznaniu sensu życiowego. Pustka jest wszak niczym, a naszym zadaniem jest przezwyciężenie jej przez akceptację własnych ograniczeń i stworzenie określonego dobra, zbudowanie w sobie cnót. Tam z tej pustki wyrastają potwory, gdyż to właśnie ona staje się fundamentem, a jednocześnie budulcem nowej tożsamości. Duchowy i cielesny mutant – to też byłoby dobre określenie niektórych osób występujących w Generation Wealth.

Ale pojawia się w krajobrazie jedna postać, która wnosi światło. Jest nią niejaki Florian Homm. Niegdyś bezwzględny bankier, multimilioner dążący po trupach do celu i notoryczny rozpustnik, a po odsiadce we włoskim więzieniu – konwertyta, który twierdzi, iż sensem jego dalszego życia jest to, aby ludzie mogli lepiej poznać Matkę Najświętszą.

Florian Homm, kadr z filmu „Generation Wealth”

To on, oprócz głosu rozsądku, wprowadza do filmu wątek ekonomiczny. Mówi o ty, co się stało z Ameryką po porzuceniu standardu złota, wskazując jednocześnie żywotny związek pomiędzy degrengoladą ekonomiczną i kulturową. Oderwanie pieniądza od rzeczywistych aktywów prowadziło do porzucenia dyscypliny fiskalnej, drukowania pieniędzy na potęgę i rozpasanej konsumpcji. Tu nasuwa się inna jeszcze uwaga, z kolei na styku… wojny i mediów społecznościowych. Jak nie dałoby się prowadzić tak długo wojen światowych bez fałszywego pieniądza, tak dziś nie dałoby się kreować wizerunku bez fałszywego zwierciadła, jakim są media społecznościowe…

W latach 70. skończyło się imperium produkcji, a zaczęło imperium konsumpcji, zaznacza Homm. Czy dzisiejsza subkultura „infuencerska” nie jest już tylko paroksyzmem tego zjawiska, gdy można w dwa miesiące stać się praktycznie inną osobą, „ekspertem”, „profesjonalistą”, „ambasadorem” – i przekonać do tego tysiące innych ludzi. Oderwanie ludzkiego wizerunku od prawdziwej wartości (niczym banknotu od sztabki złota) powoduje inwestowanie całej energii w wymuskany „produkt” społecznościowy, który bynajmniej nie musi odzwierciedlać prawdziwej erudycji czy sukcesu osiągniętego przemyślnością, odwagą i ciężką pracą, w toku których kształtuje się ludzki charakter…

Pod koniec autorka wypowiada zdanie, które wiele mówi o pogubieniu współczesnego człowieka: Choć potrafię dekonstruować kulturę w moich pracach, to jestem wciąż podatna na jej wpływ. Po prostu taka jestem i nie potrafiłabym tego zmienić

Z jednej strony można to tłumaczyć tak jak tłumaczył to przytoczony na początku węgierski pisarz. Amerykanie boją się kultury jako czegoś w rodzaju cenzury, która może im przeszkodzić w rozkoszowaniu się bez ograniczeń dobrami materialnymi – konstatował Sándor Márai. I dodawał: We Włoszech żyłem wśród biednych ludzi, czasem ubogich jak żebracy, którzy jednak nigdy nie byli proletariuszami. W Ameryce prawdopodobnie będę żył wśród ludzi bogatych, którzy z nielicznymi wyjątkami wszyscy są proletariuszami.

Z drugiej strony musimy pamiętać, iż cały ten amoralny żywioł zdziecinnienia, egzystencjalnej ignorancji i próżności jest nie tylko rzeką, która płynie własnym nurtem… Oczywiście, jest to rzeka i trudno ją zatrzymać, ale jednocześnie pobudowano wokół niej całe ośrodki przemysłowe, których zadaniem jest stałe pogłębianie i poszerzanie jej koryta, tworzenie coraz to nowych odnóg, dalsze zanieczyszczanie i pociąganie jak największej ilości dusz w jej zdradzieckie nurty.

Ktoś przecież dobiera repertuary, ktoś wykłada pieniądz na nowe produkcje. Oddanie sfery kultury w ręce – najpierw intelektualizującej, a dziś coraz bardziej barbarzyńskiej lewicy – ma swoje konsekwencje i widzimy je na każdym kroku.

Filip Obara

Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura?

Dekonstrukcja po katolicku: „Grease”, miłość Travolty i studium (upadłej) niewinności

Idź do oryginalnego materiału