Kiedy we wrześniu tego roku kraj obiegły informacje o powodzi, która ogarnęła południowo-zachodnie województwa, Polska zamarła. Ci, którzy pamiętali powódź z 1997 roku nie spodziewali się powtórki. Tymczasem wielka woda po raz kolejny pokazała, iż jest nieprzewidywalnym żywiołem, którego nie należy lekceważyć. Na pomoc powodzianom ruszyli wszyscy. W każdym mieście czy wiosce w Polsce prowadzono zbiórki żywności, rzeczowe i pieniędzy. Ci, którzy mogli, pojechali na miejsce, by wspólnie z powodzianami ratować ich dobytek. Wśród osób działających w centrum wydarzeń znaleźli się również świdniczanie. Jedną z nich był Michał Bojar, który na co dzień służy w 2. Lubelskiej Brygadzie Obrony Terytorialnej im. mjr. Hieronima Dekutowskiego ps. „Zapora” oraz pracuje w Straży Miejskiej w Świdniku.
– Dlaczego dołączyłeś do Wojsk Obrony Terytorialnej?
– To dobre pytanie. Przysięgę złożyłem we wrześniu 2017 roku, ale, szczerze mówiąc, nie pamiętam jakie wtedy kierowały mną przesłanki. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, iż dzięki dołączeniu do WOT wiele się nauczyłem, poznałem ciekawych ludzi i nabrałem innej perspektywy. Jest też oczywiście kwestia finansowa. Dziś wiele osób mówi o wojnie i tym, iż może niedługo wybuchnąć. Dzięki temu, iż dołączyłem do WOT, jestem przeszkolony. Nie boję się tego, co będzie. Jestem obeznany ze sprzętem wojskowym i bronią. Pamiętam, iż kiedy zapisywałem się do WOT, koledzy z poprzedniej pracy śmiali się, iż gdy wybuchnie wojna, pójdę walczyć. Odpowiedziałem, iż kiedy tak się stanie, wszyscy dostaniemy powołanie do wojska. Z tą różnicą, iż ja będę miał swój przydział, będę wiedział, co robić. Nie złapią mnie „z cywila” na krótkie szkolenie, po którym nie wiadomo, co dalej. To przykre, kiedy dziś młode pokolenie mówi, iż jeżeli wybuchnie wojna, to wyjedzie. Gdyby słyszał to mój dziadek, który w czasie II wojny światowej mieszkał w stodole z rodziną, bo jego dom zajęli Niemcy, złapałby się za głowę. Nie uciekasz, gdy napadają twój dom.
– Czy swoją przyszłość wiążesz z wojskiem?
– Mam zamiar zostać w wojsku jak najdłużej, uczyć się, zdobywać nowe doświadczenia. Zachęcam każdego, by zgłosił się do terytorialnej służby wojskowej. Uważam, iż każdy powinien przejść przeszkolenie wojskowe, bo to naprawdę zmienia perspektywę. Szczególnie, jeżeli chodzi o młodzież, która coraz mniej interesuje się historią i wojskiem. Gdy przyjdzie co do czego, ludzie poczują strach, bo nie mają obycia, odpowiedniej wiedzy. Służba ich przed tym uchroni.
– Wasze credo brzmi „Jestem obywatelem, żołnierzem Wojska Polskiego. Żyję tak, by zawsze być gotowym. Jestem pomocnym ramieniem i tarczą dla mojej społeczności (…).” To tylko fragment, jednak doskonale odnosi się do sytuacji, w której znaleźliście się we wrześniu. To właśnie wtedy na terenie południowo-zachodniej Polski zaczęła się powódź. Wojsko Polskie oraz Wojska Obrony Terytorialnej były jednymi z tych jednostek, do których zwrócono się o wsparcie. Jak to jest, rzucić wszystko z dnia na dzień i ruszyć z pomocą?
– Kiedy pojawiły się informacje o powodzi, akurat byliśmy na dwutygodniowym szkoleniu zintegrowanym. Pamiętam, iż w niedzielę dostaliśmy wiadomość, iż w związku z powodzią i pogarszającą się sytuacją będzie możliwość, by pojechać na miejsce. W poniedziałek, gdzieś około godziny 15:00 przerwano nam zajęcia i poinformowano, iż jedziemy pomagać. Nie wiedzieliśmy tylko o której godzinie zostaniemy wypuszczeni do domu, by się spakować. W WOT jestem już od 7 lat, więc nie było to dla mnie zaskoczeniem. Dla mnie ten wyjazd to coś normalnego, oczywistego. Byłem na polsko-białoruskiej granicy. Cieszyłem się, iż także teraz będę mógł pojechać, pomóc, zrobić coś produktywnego. W końcu to jeden z powodów, dla których jestem w WOT. Wśród naszych żołnierzy znalazło się wielu ludzi gotowych, by nieść pomoc. Każdy cieszył się, iż coś robi i nie narzekał. Nie było czegoś takiego, iż po przyjeździe na miejsce kombinował jak tu się schować. Każdy ciężko pracował fizycznie.
– Ile osób pojechało razem z Tobą?
– Ze Świdnika była ze mną jedna koleżanka, ale ogólnie z naszej brygady pojechało ponad 200 osób. Każdy, kto miał możliwość, jechał. Pierwsi z pomocą ruszyli żołnierze WOT z Dolnego Śląska. Oni byli na miejscu w momencie, gdy stała już woda. My pojechaliśmy do Wrocławia, kiedy miasto czekało na falę kulminacyjną.
– Gdzie stacjonowałeś?
– Na początek pojechaliśmy do Wrocławia, a stamtąd jeździliśmy w różne miejsca. Najdalej byliśmy w Stroniu Śląskim, ale na przykład koledzy z innej kompanii zostali wysłani do Lądka Zdroju. Pokazywali mi zdjęcia, jakich zniszczeń dokonała tam woda. Wszystko było zrujnowane, chociaż w Stroniu było chyba najgorzej. Na pierwszy rzut oka miasto wyglądało jak po wojnie. Pamiętam jedną z ulic. Aplikacja Google Maps pokazywała nam zdjęcie ładnej ulicy ze świeżo wylanym asfaltem, a my zastaliśmy wszystko zdarte do żywego. Tak jakby w tym miejscu nigdy nie znajdował się asfalt, nie było po nim śladu. W tym mieście woda sięgała choćby do 2 metrów, a były takie kamienice, gdzie do 2 pietra w ogóle nie było ścian. Wyglądało to naprawdę poważnie.
– Mieszkamy w województwie, gdzie powódź to na szczęście rzadkość. Taki widok musi być szokujący.
– dla wszystkich jest to szok, bo co innego zobaczyć to na filmach w Internecie, a co innego na własne oczy. Zwłaszcza dla nas, osób, które nie mają do czynienia z takim żywiołem. Na Płaskowyżu Świdnickim nic takiego nam nie grozi, a tam… to jest szok. Kiedy jesteś na miejscu, idziesz ulicą i widzisz sterty śmieci, zalane sklepy, ludzi wynoszących ze swoich domów cały dobytek. Zostają gołe ściany, trzeba zrywać podłogę. Wszystko jest zniszczone, tego nie da się opisać. Filmy w Internecie nie oddają skali zniszczeń. Niestety, choćby tam możesz spotkać znieczulicę. Pamiętam jedną z takich sytuacji. Byliśmy w budynku socjalnym, gdzie pomagaliśmy sprzątać piwnice. Było w nich mnóstwo szlamu, wilgoci, bardzo nieprzyjemne warunki. Ludzie, którym sprzątaliśmy pomieszczenia, byli bardzo życzliwi. Chociaż nie prosiliśmy ich o nic, przynosili nam jedzenie. Nie przyjmowali do wiadomości, iż nie chcemy, iż wolimy, aby zostawili je dla siebie. Nie było możliwości, by im odmówić. Tak zachowywali się ci, którzy stracili wszystko. Po drugiej stronie stał drugi budynek socjalny, tylko położony jakieś 2 metry wyżej, dzięki czemu uchronił się przed powodzią. Ludzie siedzieli na tarasie, przy alkoholu i cieszyli się, iż mają prąd, iż mają wszystko. W ogóle nie pomagali swoim sąsiadom. Pamiętam też historię opowiedzianą przez właściciela sklepu ze sprzętem narciarskim, któremu też pomagaliśmy. Musieliśmy usunąć framugę drzwi. Zrobiliśmy to łomem, który nam wręczył. Gdy zapytaliśmy skąd go ma, okazało się, iż w nocy, po powodzi, ktoś chciał go okraść. Mieszkańcy spłoszyli złodzieja, jednak zostawił po sobie łom. Niektórzy żerują na nieszczęściu innych, także są takie przykre sytuacje.
– Na czym jeszcze polegała Wasza praca?
– Kiedy przyjechaliśmy do Wrocławia, zaraz po zameldowaniu się i zostawieniu rzeczy, pojechaliśmy podwyższać wały. Miało to o tyle sens, iż zaczęły puszczać i kilka ulic zostało zalanych. Gdyby wojsko nie zaczęło tego robić, zniszczenia na pewno byłyby większe. Pamiętam też Nowy Brzeg. Przed godz. 22:00 dostaliśmy wiadomość, iż zaczęły tam puszczać wały przeciwpowodziowe i woda zaczyna zalewać pola. Spędziliśmy tam wtedy całą noc, przerzucając worki. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wypić w nocy 4 czy 5 kaw. Ledwo ułożyliśmy wszystkie worki i zrobiliśmy chwilę przerwy, a już podjechała ciężarówka z następnymi i tak całą noc. Było tam ze 100 osób, ale to wciąż było za mało. Umacnialiśmy wały także w mniejszych miejscowościach. Wspólnie z nami pracowali ich mieszkańcy. Przychodzili na wały, mimo iż dostawali alerty, by tego nie robić, bo to niebezpieczne. Nie przyglądali się, tylko stawali między żołnierzami i działali razem z nami. W ten sposób walczyli o swój dobytek. Byli też ludzie, którzy dbali o nas. Kiedy mieliśmy przerwę, przyjeżdżała obsługa pizzerii z poczęstunkiem. Inni przynosili kanapki, termosy z ciepłą herbatą. Każdy pomagał na swój sposób.
– Co w tym zadaniu było dla Ciebie najtrudniejsze?
– Ciężko było widzieć to wszystko, słyszeć opowieści o tym, co tam się stało. Ludzie potrzebowali się wyżalić. W Stroniu pewna sympatyczna pani przynosiła nam kanapki. Opowiadała, iż przeżyła wszystkie powodzie, które przeszły od 1997 roku. Mimo siły żywiołu dalej mieszkała w tym samym miejscu. Żartowała „ciekawe kiedy przyjdzie następna fala”. To całe doświadczenie jest bardzo przykre, bo ludzie stracili cały swój dobytek. Mimo tego nie poddają się.
– Dla Ciebie na ten moment pomoc się skończyła. Wojsko jednak zostaje w miejscach dotkniętych powodzią.
– Tak, żołnierze są tam cały czas. Można do nich dołączyć na tydzień albo dłużej, w zależności od tego jakie kto ma możliwości. Na co dzień pracuję w Straży Miejskiej. Aby wziąć udział w kolejnej akcji musiałbym dostać urlop. jeżeli będę miał taką możliwość, chętnie zgłoszę się po raz kolejny. Nie wiem, czy uda mi się to w listopadzie, czy raczej w grudniu, ale bardzo chciałbym pojechać przynajmniej na tydzień. Wiem, iż jest wielu chętnych na ten wyjazd. Ludzie mają świadomość, iż robią coś pożytecznego.
Agata Flisiak