Od zmierzchu do świtu. Rozdział XVI: Sabotaż i dywersja orężem walki. Rozdział XV: Pamiętamy

przegladdziennikarski.pl 3 tygodni temu

Narastający z dnia na dzień terror hitlerowców stawiał przed konspiratorami coraz trudniejsze zadania. Od stycznia 1941 roku wprowadzono w GG przymus posiadania tak zwanych kart pracy. Wystawiały je arbeitsamty, niemieckie urzędy pracy, na podstawie zaświadczenia z gminy lub starostwa. Kto takiej karty nie miał, narażony był w każdej chwili na wywiezienie do Niemiec, a przy legitymowaniu przez żandarmerię, lub policję stawał się automatycznie podejrzanym. Żydom, których zaczęto masowo umieszczać w gettach, kart pracy w ogóle nie wydawano. Karta pracy obok kenkarty – okupacyjnego dowodu z odciskiem palca i fotografią – stanowiła podstawowy dokument legalizacyjny.

W całym okupowanym kraju nieprzyjaciel drastycznie nasilił terror, z coraz większą zaciekłością zabrał się do tępienia rdzennej polskiej ludności. Łapanki, aresztowania i mordy trwały bez przerwy, rosły i pęczniały obozy zagłady. Wróg był przebiegły i uderzał celnie. W pierwszej kolejności niszczył ludzi światłych i młodych. Przed narodem stanęło widmo całkowitej biologicznej zagłady. Wieś obciążono wysokimi kontyngentami, miasta głodowały na kartkowych racjach chleba. Tylko wódki nie żałowano, przymykając oko na pleniące się jak zaraza bimbrownie.

W odpowiedzi na terror okupanta w początkowym okresie okupacji był sabotaż, który stanowił podstawową formę walki przeciwko Niemcom. Te działania sabotażowe były na ogół samorzutne, często doraźne. Z biegiem czasu trzeba było je ująć w ramy zorganizowane, wyznaczyć cele i zadania. Przy opracowaniu zadań kładziono nacisk na unikanie sytuacji mogących wywołać represje wobec ludności ze strony wroga.

– Są jednak pewne formy sabotażu w chwili obecnej nie tylko dopuszczalne, ale choćby nakazane. Każdy z nas musi wziąć czynny udział w akcji „małego” sabotażu. Sabotażu, który nie narazi nikogo na szkody, a jednocześnie utrudni wybitnie codzienne życie okupanta” – apelował major Wacław Ćmakowski „Srogi”, Komendant Obwodu ZWZ Busko. Jako przykłady takich działań „Srogi” podał między innymi: spowolnioną i niesolidną pracę na rzecz okupanta, niedbałe wykonywanie niemieckich zarządzeń, anonimowe donosy do Gestapo na volksdeutschów, stosowanie represji wobec osób wysługujących się okupantowi, przyklejanie na słupach reklamowych antyniemieckich wierszy i dowcipów, wprowadzanie w błąd Niemców pytających o drogę.

Zosia Kozłowska „Kłos” siedziała na ławce w parku zdrojowym w pobliżu kina. Od zachodu pełzły kłębiaste, granatowe chmury, wielkie, postrzępione, nasycone wilgocią. Spomiędzy liści docierały do jej uszu jakby szepty i szmery. To pierwsze, rzadkie krople deszczu.

– „Dobrze, iż będzie padało, bo ludzie nie będą się włóczyć na spacerach” – mówiła Zosia do siebie.

Brała udział w akcji, która miała przerwać chodzenie buskiej publiczności do kina, gdyż w kinach wyświetlano stale propagandowe dodatki niemieckie i czysty ich dochód szedł do kas propagandy niemieckiej. Jurek Budzyński „Synek” ubezpieczał koleżankę. Stał w mroku przy ścianie budynku, z głową pochyloną tak, iż mało co było widać pomiędzy kapturem a kołnierzem; stał i słuchał szumu srebrzystych kropel deszczu.

– Teraz! Krzyknął nagle Jurek do Zosi.

Spojrzała w niebo.

– Chodź gwałtownie za mną! – zawołał Jurek . – To tylko kilka kroków. To jedyny moment, żeby wykonać zadanie. Spróbowała przyspieszyć kroku, ale zżerający ją niepokój paraliżował jej ruchy, powłóczyła nogami, choć wiedziała, iż czas dla niej to życie lub śmierć.

Miała na murze kina wypisać kredą złośliwy slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Napis musi być czytelny, każdą literę należy pisać równo, starannie i bez pośpiechu. A Zosi trzęsą się ręce i przez głowę przebiegają jej różne myśli. Spojrzała w niebo, ujrzała burzę, która rozlewała się między chmurami niczym plama czarnej krwi, rozpościerając płaszcz ciemności nad dachem parku. Serce przyspiesza uderzenia, ale dłoni nie wolno przyspieszyć ruchów kredy. Napisała kilka pierwszych liter, wtem ubezpieczający ją kolega wysyła sygnał, iż ktoś się zbliża. Impuls wypływający wprost z wnętrza woła: Zosiu, odrzuć od siebie kredę i uciekaj – ale dłoń powoli i równo kreśli koniec ostatniego słowa, potem również z opanowaniem kładzie kredę do kieszeni. Bez paniki i spokojnie ruszyła w kierunku wyjścia z parku. Zwyciężyła sama siebie.

Zosia Kozłowska, została zaprzysiężona przez Srogiego

8 marca 1941 roku, przybrała pseudonim „Kłos” i została powołana na łączniczkę Komendanta.

W swoich wspomnieniach napisanych w Kanadzie, tak napisała: (…) „Kiedyś wraz z koleżanką przepisywałam na maszynie teksty do gazetki podziemnej. Miało to miejsce u nas w domu. Byłyśmy ubezpieczone w ten sposób, iż dwóch chłopców: Jasiu lat 8 i Kazio lat 6 Chruślińscy siedzieli na skarpie rowu w pobliżu swojego domu (dom stał na górze) i obserwowali, czy Niemcy nie idą od strony miasta. Oczywiście nie wiedzieli, dlaczego to robią. Dwa domy niżej koło furtki wejściowej do naszego obejścia stała moja niania i na dany przez nich znak wołała naszego psa. Wtedy wiedziałyśmy, iż grozi niebezpieczeństwo”. (…)

Przepisane teksty do gazetki Zosia Kozłowska wraz z koleżanką Lidką Musiałówną odnosiły do wyznaczonego punktu w mieście. Matka Zosi, pani Wanda Kozłowska przenosiła często tajne gazetki i ulotki w kapeluszu na głowie. Zwijała je w ruloniki i wkładała w specjalnie wszytą podszewkę kapelusza. Takie kapelusze wykonywała pani Anyż, modystka mieszkająca w Busku.

Artykuły i informacje do gazetek pisał i redagował na podstawie wiadomości pochodzących z nasłuchów radia „Londyn” profesor Józef Lisak „Robak” oraz nauczyciel Michał Bąkowski „Borsuk”.

W tym czasie Zosia Kozłowska „Kłos” pracowała w Spółdzielni Rolniczo – Handlowej w Busku w magazynie numer 2 jako pomoc biurowa. Pracował tam również, jej kolega szkolny Jurek Limonienko. Kierownikiem magazynu był Volksdeutsch Albert Roks.

Była środa, dzień targowy i długa kolejka rolników oddających kontyngenty. Do pomocy przy wypisywaniu kwitów przysłano Longina Struzikiewicza, który przyniósł listę z nazwiskami rolników, którzy wspomagają biedne rodziny akowskie i rodziny, których członkowie siedzieli w obozach koncentracyjnych i więzieniach. Listę otrzymał od Michała Bąkowskiego członka Komendy Obwodu AK, z poleceniem wypisywania im „lewych”- fikcyjnych kwitów za oddanie kontyngentu zbożowego. Była to jedna z form „małego sabotażu”. Wykorzystując nieobecność kierownika, która miała trwać dłużej niż zwykle, zaczęli obydwoje wypisywać „lewe” kwity, kiedy niespodziewanie pojawił się Roks w mundurze Volksdeutscha z rewolwerem u pasa, co czynił bardzo rzadko. Zosia nerwowym ruchem wrzuciła kwitariusz do szuflady biurka i usiadła obok. Roks zauważył, iż coś jest nie w porządku. Zażądał kwitariusz i stwierdził, iż wypisane kwity za oddane zboże, są fikcyjne. Wyciągnął rewolwer z kabury, zaczął nim wymachiwać i krzyczeć po niemiecku: „Ich melde das sorort dem Gestapo! Das ist eine Sabotage. Und wird bestraft mit Arbeitslager oder sogar Gefängis”.

Wówczas Jurek Limonienko wyjął z kieszeni siódemkę i krzyknął – szefie zamieńmy się! Roks zrobił się buraczkowy i wrzasnął – „schowaj pan to do jasnej cholery!” Rewolwer swój schował natychmiast do kabury i uciekł z biura. Zosia wpadła w panikę, ale Jurek miał rację. Twierdził – „Roks musi wiedzieć, iż nie może podskakiwać, bo może się to dla niego źle skończyć.” I rzeczywiście wszystko pozostało po staremu, jakby się nic nie stało.

Praca na poczcie odbywała się pod ścisłym nadzorem techników i urzędników niemieckich. Na poczcie w Busku – Zdroju działała komórka, która zwracała specjalną uwagę na koperty adresowane do policji czy gestapo, przechwytując pisane do tych władz przeważnie anonimowe donosy, a czasem i budzącą specjalną uwagę korespondencję urzędową. Dzięki uwadze tych ludzi przejęto wiele donosów adresowanych do gestapo, umożliwiając w ten sposób ostrzeżenie zadenuncjowanych osób przed grożącym niebezpieczeństwem.

„Bitwę z łącznością” prowadziła grupa dowodzona przez porucznika Feliksa Rajcę „Kafel”. Grupie tej należy zawdzięczać, iż tu i ówdzie uszkadzano urządzenia telefoniczne i telegraficzne, gdzie indziej zrywano sieć napowietrzną. Tego rodzaju akcja była robotą dorywczą, uzależnioną od szeregu sprzyjających okoliczności.

Tej nocy miały miejsce sprzyjające okoliczności. Czym dłużej Feliks Rajca „Kafel” rozmyślał nad planem i ten plan wyłaniał się już zupełnie realny i opracowany, tym większa opanowała go pewność, poczucie niechybności w działaniu. Przewody telefoniczne przy drodze Busko – Kielce, tej nocy trzeba koniecznie przerwać. Toteż wysłał łącznika do Staszka Kamińskiego „Kamień”, zarządzając zbiórkę sekcji dywersyjnej na godzinę dziesiątą wieczorem. Na przerwanie linii telefonicznej liczył godzinę do dwóch, resztę nocy przeznaczył na domarsz do miejsca akcji i powrót. Tuż przed południem przybiegł łącznik Rajcy „Kafla”. Kamiński wyskoczył z chałupy. Czerwony, zdyszany chłopiec machał rękami, otwierał usta jak ryba, oczy wyłaziły mu na wierzch ze zmęczenia i przejęcia. Wykrzyczał godzinę i miejsce zbiórki.

Na zbiórce w wyznaczonym miejscu zameldowali się wszyscy: Zdzisław Wojas „Trybik”, Józef Woźniak „Orlik”, Stanisław Kamiński „Kamień”, Witold Piwowarczyk „Kłos” i Zdzisław Osiński „Durbin”. euforia i serdeczny uścisk na powitanie. Gdy Kamiński omawiał przydzielone im do wykonania zadanie, zaniemówili z wrażenia…. Twarze skupione, cisza jak w kościele podczas podniesienia. Zdyscyplinowanie i żądza walki były większe od fizycznego i psychicznego zmęczenia, toteż nikt nie szemrał, nikt nie poprosił o zwolnienie z akcji.

Około 22.00 wyruszyli z domu Kamińskiego. gwałtownie przemykają między opłotkami Siesławic i wychodzą na otwartą przestrzeń, byle dalej od zabudowań, skąd dobiegało echo psich poszczekiwań. Dokuczał chłód, łąki pokryły się białą rosą, srebrzyście błyszczały w bladej poświacie wschodzącej ostatniej kwadry księżyca. Ciszę przerywały od czasu do czasu dalekie pomruki lecących na wschód niemieckich bombowców i mocne kołatanie własnego serca. Wreszcie zamajaczył długim garbem nasyp drogi, a z prawej strony kontury wsi Mikułowice. Przywarli płasko do ziemi świdrując na lewo i prawo. Cisza… Na drodze nie widać żadnego ruchu… Czołgają się pojedynczo od krzaczka do krzaczka, od zagłębienia do zagłębienia, coraz bliżej. Po drugiej stronie drogi rysuje się ostro na tle bezchmurnego nieba czarny kontur słupa telegraficznego. Czekają… Druty, biegnące wzdłuż drogi, jękliwie pobrzękują, z dala od czasu do czasu słychać warkot samochodu. Przejedzie… nie przejedzie, wróżył „Kamień” w myślach licząc listki na sterczącym obok rachitycznym krzaczku.

Minęła już północ, podbiegli do słupa. „Kamień” i „Kłos” ubezpieczali zadanie, „Durbin” założył słupołazy i wspinał się po słupie do izolatorów. Przecinane nożycami druty spadały z lekkim dzwonieniem na ziemię. „Trybik” i „Orlik” gwałtownie ściągali do siebie przewód telefoniczny i nawijali go już w biegu na bęben. Przewody telefoniczne spomiędzy dwóch słupów zostały odcięte na długości stu metrów i zakopane do ziemi.

Teraz wyrywają co sił polami w drogę powrotną. Biegną gęsiego po śladzie poprzednika, a znajdujący się na końcu „Trybik” przez kilkaset metrów skrapiał ślady stóp naftą, bo liczyli się z tym, iż Niemcy puszczą psy po ich tropie. Opłotkami i zaułkami wracali do domów.

Po raz pierwszy poznali wówczas smak niepokoju, jaki przeżywa się w czasie akcji. Noc jest wprawdzie sprzymierzeńcem dywersantów, ale w swych mrokach kryć może również niespodzianki.

Odnotowali swój pierwszy bojowy sukces. Łączność między Buskiem a Kielcami została przerwana, a naczelnik poczty w Busku Herr Jagoda obiecywał sprawcom sabotażu, iż zostaną schwytani i wysłani do obozów koncentracyjnych.

Jednym z głównych zadań Małego Sabotażu było oddziaływanie na własne społeczeństwo, przywoływanie do porządku kanalii, uczenie ludzi o małym wyrobieniu obywatelskim rozumu, upowszechnianie haseł walki cywilnej. Publikowano nazwiska kolaborantów i volksdeutschów. Na zdrajców i donosicieli Sądy Specjalne wydawały wyroki śmierci, które wykonywano w majestacie prawa podziemnej Rzeczypospolitej. Kobietom, które zapomniały o godności Polki, strzyżono włosy na zero.

Komendant Policji Granatowej w Busku (…) Szarek, przez swojego syna Władysława „Iskrzycki’, działającego aktywnie w konspiracji, przekazał wywiadowczą informację, ustaloną przez policję o Polkach, które utrzymują bliskie kontakty z Niemcami. Władek powiadomił o tym profesora Józefa Lisaka „Robak”. Wiadomość zawierała między innym, iż w wyniku tych kontaktów, wielu Niemców zgłasza zachorowalność na chorobę weneryczną.

Profesor Lisak uznał, iż fakt ten należy wykorzystać do walki z Niemcami. Kontakty Polek miały demoralizujący wpływ na buskie społeczeństwo i mogły Niemcom ułatwiać pracę wywiadowczą.

W rozmowie z komendantem policji ustalono: Komendant Szarek spowoduje, iż władze niemieckie doprowadzą konkretne kobiety, które „zadają” się zbyt blisko z Niemcami na badania lekarskie. W tej spektakularnej akcji brali udział polscy policjanci: Wacław Proksa, Stefanowicz i Tracz.

W słoneczny czerwcowy poranek policja doprowadziła wszystkie wytypowane panie na posterunek policji w Busku, który znajdował się tam, gdzie jest teraz przystanek autobusowy. Kobiety ustawiono w kolumnie dwójkowej i poprowadzono pod eskortą policji do gabinetu lekarskiego w zakładzie zdrojowym, odległym o ponad kilometr. Była to niecodzienna parada kobiet przez Rynek i reprezentacyjną aleją prowadzącą do Zdroju.

W czasie przemarszu kobiety starały się nie patrzeć na przechodniów i unikać ich wzroku. Wiedziały przecie, iż każdy przechodzący mężczyzna… Tym bardziej, iż wśród pań z tak zwanego towarzystwa znajdowały się również kobiety „lekkiego” prowadzenia. Spod powiek widziały jedynie spękane, zniszczone płytki chodnikowe, tłuczniową nawierzchnię ulicy z jej wybojami. Profile kamienic osrebrzone od słońca porankowego. I drzewa kasztanowca, które pięły się szumnie w nieskończoność i ich cienie wysmukłe, cienie ruchome i żywe! Wszystko to łączyło się, jak brzęczenie podków ze stukotem kół, jak koleiny dróg i ruch wozu, jak łopoczące serca strwożonego człowieka. W powietrzu niosła się daleko wieść, iż ulicą porusza się wolno kolumna kobiet. Niektórzy mieszkańcy powychodzili z domów i przyglądali się orszakowi.

Była to ważna lekcja, by ostrzec i zniechęcić kobiety przed utrzymywaniem „towarzyskich” kontaktów z Niemcami. Wszystkie one zostały zdekonspirowane. Buszczanie dobrze odczytali i przyjęli to sensacyjne wydarzenie.

W konspiracyjnej walce z Niemcami niemały udział mieli funkcjonariusze Polskiej Policji Państwowej, nazywani Policją „Granatową”. Niemieckie władze okupacyjne przewidziały wykorzystanie polskiej policji do pomocy w zabezpieczeniu porządku publicznego przed kradzieżami i rozbojem kryminalnym. Tymczasem w Obwodzie AK Busko „Bór” wielu policjantów poświęciło się jednocześnie z narażeniem własnego życia i swojej rodziny pracy konspiracyjnej, szczególnie wywiadowczej. Do nich należeli policjanci: Bąk, Kieroń, Witold Leszczyński, Osiński, Wacław Proksa, Szarek.

Po tej akcji Feliks Rajca „Kafel” nie pozwolił zbyt długo na rozmyślania o wpływie wrzeszczących histerycznie kobiet na wyniki powyższej akcji. Korzystając z pogodnych dni wrześniowych małymi grupkami udawali się do Mikułowskiego lasu, gdzie przyswajali przeróżne strzeleckie sprawności. Porucznik Jerzy Dobrołęcki „Sędzia” demonstrował szkolonym partyzantom wszelkie możliwe sytuacje z bogatego repertuaru wyszkolenia ogniowego, a oni go naśladowali. Po kilku dniach szło im to coraz lepiej i niedługo niemałą satysfakcję sprawiało, gdy na usłyszany za plecami okrzyk „Halt!” lub „Hände hoch!” wykonywali błyskawiczny obrót do tyłu, z gwałtownie wyciągniętym pistoletem w lewej lub prawej dłoni. Składali się do strzału z marszu lub z biegu, na błysk światła, szelest w krzakach czy jakiś nagle zauważony ruch, z pozycji stojącej, klęczącej i leżąc z ugiętego kolana lub spod pachy. Nie było naturalnie takich warunków, jak w koszarach, niemniej zdołali osiągnąć zadowalający poziom. Największym mankamentem tego szkolenia była ograniczona ilość amunicji przeznaczonej na ćwiczebne strzelania. Te ograniczone możliwości sprawiały, iż szkolenie takie nie było masowe i obejmowano nim tylko ludzi specjalnie wyselekcjonowanych spośród tych, którzy wyróżniali się lepszą kondycją fizyczną, odporni psychicznie oraz decydowali się bezwarunkowo na ten charakter walki.

We wrześniu 1943 r. Komenda Obwodu AK „Hiacynt” poleciła przeprowadzić na terenie całego powiatu buskiego akcję, mającą na celu masowe zniszczenie lub zamalowanie smołą wszystkich napisów niemieckich na drogowskazach, tablicach orientacyjnych, szyldach, a także na wagonach kolejowych i samochodach. Jej celem było wprowadzenie dezorganizacji w przerzutach zaopatrzenia wojsk wermachtu. W Busku – Zdroju drogowskazy usunięto między innymi z ulicy Pińczowskiej oraz z wlotu na rynek od strony Chmielnika. Usunięte części schowano w grobowcu na starym cmentarzu przy kościółku św. Leonarda.

Tego dnia słońce wciąż grzało prawie jak w lecie. Na błękitnym i czystym niebie prawie nie było chmur. Słońce jak złota kula swoimi promieniami wszystkich równo obdzielało. Był to czas pachnący jabłkami i jarzębiną, zwiastujący rychłą jesień. Zdzisław Osiński, „Durbin” oraz Zdzisław Wojas „Trybik” na rozkaz porucznika Zbigniewa Karasia „Krąża” mieli wziąć udział w kolejnej akcji sabotażowej.

Była sobota, tuż przed południem, na ulicach miasta był najmniejszy ruch. Zadaniem ich było: nakleić dwa duże plakaty o wydźwięku antyniemieckim na słupach ogłoszeniowych w dwóch wyznaczonych punktach miasta. Zdzisiek Osiński „Durbin” poszedł na wyznaczony punkt. Słup ogłoszeniowy stał w fatalnym miejscu, tuż na wprost Starostwa Powiatowego, w alei Mickiewicza. Poza tym u styku ruchliwych ulic, gdzie zawsze jest dużo przechodniów i sporo Niemców. Zdzisiek chwilę się zastanowił. Przecież nikomu na myśl nie przyjdzie, iż przyklejam coś antyniemieckiego. Osłaniał go Zdzisław Wojas „Trybik”.

Osiński zdecydowanie podszedł do słupa. Przechodniów w alei mało. Policjant, który patrolował to miejsce, poszedł widocznie gdzieś odpocząć. Świetna sposobność! Bez chwili wahania smaruje słup klejem, jeszcze kilka ruchów, rozwija plakat i przykleja do słupa. Krew uderza do głowy Zdziśka. Ogląda się niespokojnie dookoła i spokojnym, równym krokiem odchodzi. Po dojściu w pobliże Rynku staje zdyszany i nasłuchuje. Serce wali jak młotem, policzki płoną. Nikt na razie niczego nie zauważył. Nasłuchuje uważnie; nic żadnego krzyku, żadnego alarmu, żadnego ruchu. Chyba plakat nie został zauważony? Wobec tego z „Trybikiem” zawracają i ostrożnie, gotowi w każdej chwili do ucieczki wracają do słupa ogłoszeniowego i obchodzą go dookoła. Plakat wisi niezauważony, a policjant po dawnemu patroluje wejście do Starostwa.

Treść plakatu z języka niemieckiego na polski przetłumaczyła Halinka Frankówna, która wraz siostrą Ireną i matką przesiedliły się z Częstochowy do Buska. Z tłumaczenia można się było dowiedzieć, iż gubernator Hans Frank informował wszystkich Niemców zamieszkałych na terenie Generalnego Gubernatorstwa, iż wojska niemieckie, tocząc ciężkie walki na frontach Europy, doznają dotkliwych niepowodzeń i klęsk.

Plakat w języku niemieckim obwieszczał stwierdzenia poparte konkretnymi danymi ilościowymi o ogromnych ofiarach śmiertelnych, o rannych i wziętych do niewoli bolszewickiej i alianckiej. Podano fakty dywanowych i nieustannych bombardowań niemieckich miast i tragicznych skutkach tych nalotów, wymieniono liczby strąconych samolotów niemieckich, zatopionych okrętów, rozbitych czołgów i armat…”.

W godzinach wieczornych w pobliżu kościoła parafialnego przyklejali taki plakat na betonowym słupie. Zdzisiek Wojas „Trybik” starannie smarował klejem plakat, a „Durbin” trzymał kubek z klejem i obserwował, czy nikt nie nadchodzi. W pewnym momencie Osiński zauważył, iż ze strony siedziby gestapo zza kościoła idzie jakaś kobieta. Jest ciemno, słaba widoczność. Nie widząc zagrożenia kontynuują pracę. Nagle słyszą krzyk „Was machst du da?”. Jak się okazuje, nadchodząca kobieta była Niemką i zaczęła wrzeszczeć. Wojas, nie namyślając się długo, zawinął jej pędzlem po twarzy. To był bardzo dobry klej, nagle nastąpiła cisza, przypuszczalnie Niemka długo nie mogła się domyć. Akcja trwała już kilka minut, sytuacja stała się nieprzyjemna, bo jeżeli wrzask kobiety został usłyszany i to podniesie alarm, chłopcy znajdą się w pułapce, mimo to akcji nie przerwano. Po jej skończeniu prysnęli w uliczkę Szewską znajdującą się w pobliżu. Mknęli jak wicher i sobie tylko znanymi przejściami między domami i dziurami w płotach dotarli do domów. Osiński na ulicę Młyńską 18. Dopiero w domu, gdy opadły emocje uświadomił sobie, jak poważnych kłopotów uniknął. Wojas też szczęśliwie dotarł do domu.

Matka Zdzisława Osińskiego jakby wyczuwała, iż jest on w niebezpieczeństwie i wyszła mu naprzeciw do furtki. Niedługo czekała, po chwili pojawił się; weszli do kuchni, usiedli na ławce. Zdzisio to jej najmłodszy z siedmiorga dzieci. Długą chwilę milczeli. Matka patrzyła gdzieś przed siebie. Zdzisio gryząc źdźbło słomy, obserwował ją bacznie: postarzała się wyraźnie, osiwiała, rumianą twarz ściągnęła sieć gęstych zmarszczek. Dłonie, spracowane matczyne dłonie, nerwowo gniotły rąbek nieodłącznego fartuszka. Zdzisio pochylił głowę i przylgnął do nich w długim, pełnym wdzięczności pocałunku. Matka delikatnie uwolniła ręce i ułożywszy głowę syna na podołku, gładziła jego nieposłuszne kędzierzawe włosy, a potem pocałowała w czoło. Zdzisio czuł się w tym momencie tak szczęśliwy i bezpieczny, jak w dalekim dzieciństwie, kiedy to słuchając dziwnych i straszliwych bajek, opowiadanych przez ojca, ogarnięty lękiem, a jednocześnie ciekawy, szukał opieki u matki, tulił głowinę do jej podołka i poddawał się uspakajającej pieszczocie jej rąk.

– Siwiejesz mi synku.

– Babie lato, mamo.

– Babie lato… Ciężko ci pewnie.

– Ciężko, mamo – Zdzisio usiadł i, pragnąc ukryć nadmierne wzruszenie, zaczął energicznie otrzepywać się z kurzu. – Ciężko mamo – powtórzył, tym razem już bez nutki żalu – ale czy mnie jednemu? Już coraz więcej naszych ludzi nie ma dachu nad głową. Ale przecież inaczej nie można.

– Wiem synku, wiem. Wszystko wiem. Ale nie dziw się mnie starej… Boimy się o ciebie…

Pomógł matce podnieść się i długo, długo patrzył za nią, mimo iż jej drobna przygarbiona sylwetka skryła się w drzwiach na podwórko.

Następnego dnia spodziewali się jakiejś reakcji na treść plakatów. Przechodnie mijali słup ogłoszeniowy obojętnie. Dopiero kiedy mój tato zatrzymał się koło tego plakatu, a znał język niemiecki, przetłumaczył stojącym ludziom koło słupa ogłoszeniowego. To plakat dla Niemców, żeby dowiedzieli się, ilu tysięcy zabito ich na tej wojnie, ilu jest rannych, ilu dostało się do niewoli, ile już w Niemczech alianci zburzyli miast… Czyta szwab jeden z drugim, patrzy wokół siebie i ucieka do koszar…

Obydwa afisze zerwano dopiero po 16 godzinach. Miejscowe władze niemieckie nie ośmieliły się ich usunąć wcześniej ze względu na widniejącą na nich odezwę do Niemców podpisaną rzekomo przez Generalnego Gubernatora – dr Hansa Franka.

„No to naprzód chłopcy”. Powiedział donośnym

i poważnym głosem, dowódca sekcji dywersyjnej – Zdzisiek Wojas „Konus”. Na tą komendę wszyscy poderwali się z miejsc. Zebrali się uzbrojeni w pistolety na zbiórce na niemieckiej strzelnicy koło Siesławic. Zadaniem, które do wykonania postawił „Kafel”, było zniszczenia młocarni w majątku pani Borlickiej w Busku. Na kilka dni przed akcją dokonali dyskretnie oględzin przedmiotowego obiektu. Dworska stodoła, w której znajdowała się młocarnia, była solidnie zbudowana. Poprzecznie ułożone bale ścian oraz solidne wrota i ich zamknięcie nie zapowiadały łatwego dostania się do wewnątrz.

W składzie sekcji byli: Zdzisiek Osiński „Durbin”, Kacper Florczyk „Grafit”, Witek Nizioł „Kret” i Witek Piwowarczyk „Kłos”. Dowodził Zdzisiek Wojas „Konus”. Ruszyli miarowym, spokojnym krokiem, przecinając na przemian ciepłe i chłodne warstwy powietrza pachnącego wilgotną ziemią. Każdy z nich miał do przezwyciężenia masę drobnych dokuczliwości, przy pomocy których starał się odżegnać czy przesłonić lęk nie dający się sformułować, jest bowiem bez znaczenia, czy ktoś powie, iż się boi, czy nie powie tego. Z precyzją informowali się nawzajem o drobnych przeszkodach terenowych, które napotykali i ostrzegali; „uwaga, kolczaste krzewy”, „rów z wodą”, ” uważajcie, dalej idziemy wąską miedzą”. Wywracali się na tej wąskiej miedzy, podnosili się, kiedy usłyszeli kolejne „naprzód”.

„Konus” był wściekły na siebie, ponieważ uczepił się go fragment pewnej piosenki i wracał natarczywie na kształt napadu czkawki, na którą nic nie można poradzić. Poza tym pistolet, który miał w kieszeni spodni, ciążył i obcierał udo.

Już byli niedaleko, gdy zaczęło się gwałtownie ściemniać. Cienie wydłużały się i chwiały na drodze. Drzewa zaczęły szumieć. Najpierw zgasły gwiazdy, a po chwili księżyc utonął w chmurach.

Zatrzymali się. Na czujce pozostają „Grafit” i „Kłos – padła komenda starszego grupy. – „Grafit” obserwujesz podejście od strony cmentarza, a ty „Kłos” obstawiasz dojście do miejsca akcji, od rynku i skrzyżowania ulic. Miejsca wybierzcie sami. Wiecie najlepiej, którędy mogą przyjść patrole żandarmerii czy policji granatowej, ja z pozostałą trójką podejdziemy do stodoły od strony zachodniej.

Przedostali się przez gęstwinę i uważnie badali dalsze dojście. W dwóch miejscach trawa była wygnieciona, jakby ktoś tędy chodził. „Konus” patrzył na te ślady z niepokojem. Co za licho? Czyżby nocny stróż? Oby tylko nie miał psa? Nie mógł wykluczyć i takiej możliwości. Po rozpoznaniu, iż nie ma nikogo, podeszli do stodoły.

Wrota stodoły w swojej konstrukcji miały poprzeczne wsporniki, po których można było dostać się pod okap i pod okapem wejść do wnętrza. Z szansy tej uczynił użytek „Durbin”, będąc przekonany, iż tylne wrota będą zamknięte tylko na skobel i po ich otwarciu, tamtędy wejdą pozostali. Jednocześnie wiatr szarpnął wrotami, które wydały przeciągły skrzyp, uderzył o gonty dachu, zagwizdał w kominach sąsiednich domów i dął ze wzrastającą siłą. Horyzont co chwila rozświecał się niebieskawym światłem. Dalekie grzmoty wydawały głuchy, buczący odgłos. Ale do burzy nie doszło.

Zdzisiek Osiński od wewnątrz otworzył tylne wrota, przez które weszli pozostali uczestnicy akcji. Czasu było nie wiele. W stodole panowała absolutna ciemność. Nie mając oświetlenia, na pamięć, po omacku zabrali się do roboty. Rozmontowali młocarnie na „czynniki pierwsze”, przecięli pas transmisyjny i przygotowali go do wyniesienia. Wymontowali bęben młócący, odkręcili panewki. Zabrali dwa duże tryby od kieratu. Po wykonaniu zadania pośpiesznie opuścili zabudowania majątku Borlickiej.

Wracali przez pola tą samą drogą do gospodarstwa Wesołowskich, gdzie w stodole mieli nocleg. Przez cały czas lało niemiłosiernie: ludzie wymęczeni, utytłani w błocie, broń zwilgotniała. „Konus” co i rusz przynaglał: – Szybciej, szybciej, nie wystawać mi na otwartym polu. Chłopaki, już za chwilę pachnące siano na nas czeka. Dopadli stodoły, padli w zapolu na przygotowane spanie i zapadli kamiennym snem.

Rano ludziom oczy poweselały, pistolety szmatami pucowali, żartowali. Pani Wesołowska zaprosiła na śniadanie. Do grupy dołączyli Julek Dytkowski „Mały”, i Jurek Budzyński „Synek”. Zameldowali, iż sabotaż w gospodarstwie magistrackim zakończył się powodzeniem. Uczestnikami tej akcji byli: Józef Woźniak „Orlik”, Zygmunt Śledź „Dąb”, Józef Kuc „Jaskółka” i Wacek Zołotajkin „Czekała”.

Feliks Rajca „Kafel”, dziękując dywersantom za wykonanie zadania, powiedział:

– Chłopcy – dziś najważniejsze, iż pierzemy szwaba i na nic się nie oglądamy i mówimy już teraz, jakiej Polski chcemy, kiedy wojna się skończy? Słychać zewsząd, jak społeczność miasta i szerzej pozytywnie ocenia, to co robimy. Może my tu w Buskiem trochę za szeroko poszli, ile u nas w ZWZ jest ludzi zaprzysiężonych, ile broni odkopanej. Teraz trzeba tą siłą mądrze gospodarować, żeby wrogowi jak najwięcej zaszkodzić, a samemu nie stracić więcej niż się musi. I baczyć, żeby ludzi do siebie nie zrażać.

Rozdział XV

Pamiętamy

Powolne były, chociaż krótkie dni zimy 1940/1941 roku. Słońce rodziło się w krwawym wysiłku zórz: ociężałe, ogromne, ledwo zdołało wydźwignąć się nieco nad horyzont, a już je bezwład zimowy ściągał w otchłań zachodu. Ziemia, nienasycona skąpymi barwami dnia, skuta lodem, zasypana śniegiem, martwiała pod opończą gwiazd, bezsilna przeciw dłużyźnie czarno-białych nocy. Jedynie przy piecach kuchennych panował gwar i ruch. Bo też gdzie tylko ludzie pracowali i krzątali się, rozpalano ogień w piecach, by bronił ich przeciwko chwytom bezwzględnego mrozu. Kiedy było czym palić i komu palić. Wypełnione domownikami mieszkania prawdziwie dawały ciepło w dzień, a czerwieniły się podczas długich wieczorów od języków płomieni i żaru bierwion rozpalonych w piecu kuchennym.

Wacław Ćmakowski „Srogi”, marzł w swoim pokoju na facjatce. Miał co prawda piecyk opalany węglem, ale nie miał węgla. Nie było możliwości zakupu węgla – w domu paliło się tylko pod kuchnią: torfem, chrustem i czym tylko się dało. „Srogi” nazywany przez domowników panem Janem, schodził wówczas na dół. Siadał z nami do kolacji, mama częstowała domowymi przysmakami: placuszkami z czarnej mąki na serwatce, racuchami, miodem w plastrach, pozyskanym od pana Józefa Kozłowskiego, pszczelarza, naszego sąsiada, z marynowanymi grzybkami. Po posiłku w kuchni rozlegały się dźwięki skrzypiec. To Michał Bąkowski wygrywał biesiadne pieśni i wojskowe piosenki legionowe. Kiedy padły pierwsze nuty „My pierwsza brygada”, wszyscy podchwycili melodię i popłynęła wspólnie zaśpiewana patriotyczna piosenka. Nie była to muzyka wysokiego lotu, ale – pojawiały się w niej polskie kwiaty, ptaki, pojawiała się jakaś mgielna melancholia… I smutek, który nie był smutkiem w potocznym rozumieniu tego słowa. To smutek, który wyzwalał refleksję, chwytał tchnienie, choćby i takie, które – jak mgła – przenikała nie tylko przez palce, ale i przez serce, duszę. Wspomnienia nie obywały się bez podsumowań, bez spojrzenia na obecną sytuację.

– Pan Jan „Srogi”, pod wpływem nastroju upominał. – Najważniejsza jest pamięć i prawda o tych, którzy oddali życie w imię wolności Polski i prawda o tym, żeby mówić, iż do napaści na Polskę doszło w wyniku porozumienia, paktu niemiecko-rosyjskiego, iż to Niemcy napadli na Polskę 1 września 1939 roku, następnie Rosjanie 17 września1939 roku. Musimy pamiętać, skąd jesteśmy, skąd się wywodzimy, jakie są nasze korzenie; musimy myśleć o tym w kategoriach naszej przyszłości i przyszłych pokoleń. Były to wieczory, wspólne spotkania rodzinne i sąsiedzkie, których się nie zapomina.

Wiosna tego roku wybuchła nagle, wylała zielenią jak przeogromny potok. Po refleksji nad tym, co działo się wokół, przy wszechobecnym przerażeniu parła zwycięsko ku latu. Zieleń pleniła się bujnie, jakby chcąc zrekompensować Polakom wszelkie dramaty i tragedie okupacji. Przerażający ludzki świat nie miał nad nią żadnej władzy.

Wraz z podmuchami łagodniejszej aury zbliżały się rocznice. Bliskie legionistom, a także żołnierzom, którzy nie mieli okazji przywdziać maciejówek z orzełkiem i siwych mundurów, a także większej części społeczeństwa, które nie Piłsudskiego, ale sanację obwiniało o klęskę.

W dniu 19 marca przypadały imieniny marszałka. Tu i ówdzie przypominano ten dzień. Tu i ówdzie upowszechniano w „Biuletynie Informacyjnym” wspomnienie gen. Roweckiego o Piłsudskim, w którym komendant ZWZ w zakończeniu napisał: „Dziś my, powołani do walki o wolność, żołnierze Polski Podziemnej, pozostawiamy innym wygłaszanie sądów o Marszałku jako polityku. Zwracamy się natomiast myślą i sercem do zwycięskiego Wodza prosząc, by z Wawelskiego Grobu Cień Jego dziełu naszej walki błogosławił”.

W owe czasy w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 – Maja manifestowano poprzez propagowanie kolorów narodowych. Młodzież licealna z Buska robiła to w ten sposób, iż malowała białą i czerwoną kredą barwy narodowe na murach lub też umieszczała w różnych miejscach małe, biało-czerwone chorągiewki. Irka Stradowska „Marta”, Basia Stradowska „Aśka”, Basia Budzyńska, Danka Budzyńska „Dąbrowa”, Basia Liberówna „Grażyna”, „Feniks”, Lodzia Molisakówna „Lodzia”… samorzutnie, bez niczyich instrukcji postanowiły podnieść rodaków na duchu: na kartkach wyrwanych z zeszytu malowały biało-czerwone pasy i napis: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Naklejały to na parkanach i słupach, gdzie się dało. To był ich patriotyczny obowiązek, wykonywany z ogromnym zaangażowaniem. Zadanie to było najeżone trudnościami i ryzykowne wobec skróconej godziny policyjnej i długiego dnia oraz wobec wzmożonej czujności Niemców i ich szpicli.

Wielkim patriotycznym przeżyciem dla mieszkańców Buska był dzień 3 Maja 1941 roku. Ranek w dzień Matki Boskiej Królowej Polski, jakby dla dodania wesela uroczystemu obchodowi, w ten straszny okupacyjny czas, ukazał się jasny i pogodny. Słońce, rozbiwszy gęste mgły, całą okolicę rozświetliło narastającą od wschodu jasnością. Po obu stronach drogi wiodącej do kościoła, ciągnęły się jasnozielone, mokre od rosy strzeliste topole, nie poruszane najmniejszym powiewem. Przejrzyste powietrze wisiało nad ziemią zapowiadając ciepły wiosenny dzień. W górze słychać było śpiew ptaków. Poza tym cisza niemal absolutna i spokój panowały dookoła. W mieście natomiast, szary okupacyjny dzień, patrole policji niemieckiej, ludzie przemykający pod ścianami domów, twarze zabiedzone i zatroskane, przecież to polskie, narodowe i kościelne święto zostało przez Niemców zakazane; w kościele natomiast zapalone były wszystkie lampy na ołtarzach, wonne kadzidła rozchodziły się pod sklepieniami sinymi obłokami, księża odprawiali mszę świętą. Ludzie klęczeli przed obrazem w ołtarzu głównym. Jakżeż na tej modlitwie wszyscy byli pobożni, wszyscy jakby Bogiem i niebem oddychali! Już przed rozpoczęciem mszy kościół był tak nabity, iż jak na brukowanych ulicach kamień leży jeden obok drugiego, tak w kościele głowa była przy głowie. W kościele brzmiały śpiewy i organy, lud modlił się starą pieśnią, rzewną, prostą a wielką, przed tajemnicą ołtarza. Tu wszystko osłaniała tajemnica i słowo kapłana wiodło przez nią na jasne stropy niebios – do Boga. Tu inaczej biły serca, wzdychały piersi, modliły się usta; tu cud otaczał. Chrystus umierał, krew jego lała się na świat i potęga dobrowolnego męczeństwa łamała ziemskie i piekielne moce. Na zakończenie mszy, po udzieleniu wiernym błogosławieństwa Bożego, przez chwilę trwała absolutna cisza, aż w pewnym momencie grupa młodzieży: Jerzy Krąkowski „Krak”, Wacław Zołotajkin „Czekała”, Czesław Stradowski „Koral”, Władysław Szarek „Iskrzycki” i Włodzimierz Jurczyk, zebrani na chórze zaintonowali pieśń „Boże coś Polskę przez tak liczne wieki. Otaczał blaskiem potęgi i chwały…”, pieśń podchwycona przez wiernych rozbrzmiała jak grzmot trąb – dreszcz okropny wstrząsnął wszystkimi. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie. Płacz i wołania rozległy się w tym momencie i trwały jeszcze jakiś czas, ze skargami nieszczęśliwych o pomoc i ratunek w potrzebie i z prośbami o cud, dla więźniów Oświęcimia i Majdanka…, o powrót żołnierzy z niemieckich obozów jenieckich i sowieckich łagrów oraz ludzi wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec; o szybkie zakończenie wojny i okupacji. Nastrój był tak podniosły, iż robił wrażenie, jakoby Matka Boża patrząca z obrazu była w ulotnych biało- niebieskich obłokach. Wtem nastąpiła cisza, a wśród modlących się słychać było szmer zatopionych w modlitwie wiernych. Wśród panującego mroku, te odgłosy miały w sobie coś nadprzyrodzonego! – „Odbierałam je, wspominała moja matka niby szum lasu, co z burzą i błyskawicami rozmawia, to znów poplusk fal morza spokojnego, co od wieków gra pieśń smętną i tajemniczą”. A przecież, w sąsiedztwie kościoła znajdowała się siedziba Gestapo. A tymczasem na europejskim teatrze wojennym zaczęły narastać nowe wielkie erupcje. Dwaj przyjaciele ze wschodu i zachodu w niecałe dwa lata po bachicznej uczcie na trupie Polski, gdy nie mieli się już czym dzielić, chciwie zaczęli zerkać na swoje zdobycze.

Tego dnia Wesołowski wstał wcześniej niż zwykle. Chciał wykopać trochę kartofli na polu koło pastwiska. Ubrał się prędko i byle jak. Na dworze świt przecierał się w dzień. Na wschodzie zaróżowiło się, we wsi piały koguty. Ziemia stwardniała i ciężko w niej było robić motyką; chłód ciągnął od spodu, aż zziębły gołe stopy. Za to ziemniaki były piękne, amerykany, jeden w drugi, już o tej wrześniowej porze wielkie i czerwone jak jabłka. Musiał często przerywać robotę, i odpoczywać, bo brakowało mu już oddechu. Wykopał dwa pełne kosze i wyszedł na drogę. Białe smugi jak pajęczyna wisiały nad kartofliskiem. Słońce wyrastało z mgły, na całym wschodzie paliło się krwistą łuną. Wspinało się nad ziemię, zagłębiało i penetrowało ją tysiącem rubinowych języków. Podniósł się lekki wiatr i poruszał gałęziami wierzb rosnących nad rowem. Zaraz, blisko drogi stała stodoła, więc przycupnął przy niej dla odpoczynku. Wyjął woreczek z tytoniem i bibułki, skręcił papierosa – „zakurzę i będę szedł do domu” – powiedział do siebie. Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym i w tym momencie spostrzegł zbliżającą się postać. Idący po wysokiej skarpie rowu wypełnionego wodą trącał od czasu do czasu kolanami wyrosłe wysoko wierzbowe witki. To Józek Woźniak „Orlik” szedł na zbiórkę, wyznaczoną w gościnnych progach Wesołowskich. Józek szedł tego dnia na spotkanie uradowany i podniecony. O tym, iż został przyjęty na konspiracyjny kurs podchorążych postanowił jeszcze nikomu nie mówić. Pozdrowił Wesołowskiego, wziął jedną kobiałkę z ziemniakami i obydwaj poszli do domu. Gdy byli już w pobliżu „Orlik” w kilku susach błyskawicznie przesadził parów i gwałtownie szedł ku domostwu. Gdy dochodził już do zabudowań rozglądał się po okolicy czy czasem ktoś nie obserwuje siedliska.

Usiedli na ławce przed gankiem. Wesołowski siedział jak zwykle rozstawiwszy szeroko uda. Przymknął oczy. Zdawał się drzemać. Tylko palce bosych nóg poruszały się powoli, rozważnie i do rytmu jakimś myślom. Ręka, obrośnięta ciemnym włosem, zwisała bezwładnie. Jego klatka piersiowa podstarzałego mężczyzny pokryta siwą wełną, wyglądająca z rozchełstanej koszuli flanelowej, tkwiła nieruchomo. Józek spojrzał na niego z boku i uśmiechnął się z sympatią, na tego spracowanego człowieka. W powietrzu brzęczały muchy i pszczoły. Wbiegł Cyngiel, szczeknął kilka razy na Józka, obwąchał nogę Wesołowskiego, wskoczył na ławkę i usiłował polizać dłoń gospodarza. – Paszoł! – zasyczał Wesołowski, strącając psa na ziemię. Zamknął oczy, osłonił je dłonią przed słońcem, nad czymś rozmyślał i w pewnej chwili się odezwał.

– Czy „Lew” dostarczy wieczorem obiecane karabiny? Pięć karabinów plus tysiąc sztuk amunicji. Będzie więc razem trzydzieści pięć i jeden ręczny karabin maszynowy – obliczył. – Gdyby zdobyć jeszcze dwa, wówczas mieliby pełne uzbrojenie. Wyobraził sobie tylu uzbrojonych, oddanych ludzi, siłę, którą adekwatnie stworzył sam, bez pomocy organizacji.

Wszyscy wyznaczeni na akcję stawili się na zbiórce. Józef Woźniak „Orlik”, przedstawił szczegółowy plan akcji, którego celem było zniszczenie aparatury do wyświetlania filmów w kinie „Zdrój” w Busku. Zapadła decyzja, iż wkroczenie grupy dywersyjnej do kabiny operatora nastąpi po ostatnim seansie. Celowo wybrano 1 września, rocznicę niemieckiej napaści na Polskę, aby wzmocnić i podnieść ducha ludności i przekonać Niemców, iż podziemie działa rzeczywiście w mieście. Akcja miała jeszcze jeden cel, a mianowicie: wykazanie własnym żołnierzom niskiej wartości moralno-bojowej żandarmerii i partyzanckiej nad nimi wyższości.

Nad światem zapadł już ciemny zmierzch, gdy nadeszła pora wyjścia. Na akcję wychodzili: Józek Woźniak „Orlik”, Jurek Budzyński „Synek”, Tadek Krzysztofik „Kra”, Witek Piwowarczyk „Kłos”. Opuszczanie domu ze względu na domowników, zwłaszcza na panią Wesołowską było zawsze dla grupy dużym przeżyciem. Jakkolwiek najdyskretniej przygotowywali się do wyjścia, widzieli zawsze śledzące ich bezustannie, przerażone jej oczy, które nigdy o nic nie pytały. Kiedy opuszczali podwórko, Wesołowska chwyciła leżące na kredensie pół bochenka chleba, i nóż, i po kromce każdemu ukroiła.

Gdy już mieli zniknąć za węgłem przybudówki „Orlik” obejrzał się i w pustym oknie lekko oświetlonym karbidówką ujrzał jeszcze nieruchomą, bladą twarz pani Wesołowskiej. Prawą rękę miała uniesioną wysoko w geście pożegnania lub czynienia znaku krzyża.

Niemal całą drogę szli przez dobrze znane im spokojne pola, nigdzie nie musieli się zatrzymywać. Zbliżając się do celu już z dala zauważyli ogrodzenie parku. Na firmamencie tylko kilka gwiazd mrugało pomiędzy chmurami. Płytkim rowem biegnącym obok szosy doszli do miejsca, w którym musieli przedostać się do parku przez ogrodzenie. Tu zatrzymali się chwilkę, rzucili okiem wzdłuż przebiegu drogi, po której często bezszelestnie gęsiego jechały na rowerach patrole granatowych lub żandarmów. Teraz jednak wszędzie było pusto i cicho, tylko szczyty drzew poruszane lekkimi podmuchami wiatru chwiejąc się trochę, szumiały nieco tajemniczo.

Pod osłoną nocy na skróty, podeszli pod budynek kina. Przez kilka minut obserwują obiekt wtargnięcia. „Synek” i „Kłos”, ubezpieczają akcję. „Orlik” i „Kra” wykonują z ukrycia skok w stronę budynku. Po schodach dostają się do drzwi kabiny operatora. Tadek Krzysztofik „Kra” wyważa je, wchodzą do wnętrza, zrywają portret Hitlera, depczą po nim i z trzaskiem łamią ramę. Demolują kabinę operatora, niszczą aparaturę do wyświetlania filmów. Po zdemolowaniu kabiny i demontażu aparatury, Witek Piwowarczyk „Kłos”, pakuje do worka ważniejsze podzespoły i zabiera ze sobą w celu ich ukrycia.

Po wykonaniu zadania spieszyli się, by najszybciej oddalić się od miejsca akcji. W takiej sytuacji szczególnie gończe psy niemieckie były niebezpieczne. Dlatego starali się zrywać ich trop i przekraczając strumyki kawałkami szli w wodzie. Po godzinie takiego marszu dotarli do kontaktowego punktu w siedlisku Wesołowskich i rozlokowali się w stodole na wypoczynek.

Kino „Zdrój” przez kilka tygodni było nieczynne, tyle bowiem trwało sprowadzenie i zamontowanie nowej aparatury. Aby utrudnić w przyszłości partyzantom wejścia do kabiny, Niemcy nakazali obić drzwi blachą, wprawdzie utrudniało to dostanie się do środka, ale nie uniemożliwiało akcji. Plan został zrealizowany w stu procentach. Szczęściem było to, iż nie wpadł nikt z partyzantów w łapy Niemców. Najlepiej zaświadcza o tym meldunek wysłany do Dowództwa Okręgu Wojskowego w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie napisano: „1 września w nocy kilku bandytów dokonało napadu na kino w Busku”.

Zbliżało się Święto Odrodzenia Państwa Polskiego – 11 Listopada. Uznano, iż wypisywanie na murach, płotach, chodnikach hasła – „Polska zwycięży!” – to za mało. Natychmiast postawili sobie dodatkowe wymagania:

W dniu Święta uwidocznić barwy narodowe w takich wielkościach i w takiej formie, żeby miasto je naprawdę widziało. Uradzono pozyskać, gdzie się tylko da, płótna białego i czerwonego i uszyć szeroką na kilkadziesiąt centymetrów, parometrowej długości flagę. Na fladze wypisać hasło „Polska Zwycięży” i w formie transparentu zawiesić nad ulicą Chmielnicką, przy wjeździe na Rynek. Ale jak to zrobić?

Listopad, zapadał zmierzch. Jesienna, listopadowa mokra mgła falowała, unosiła się i opadała, rozpościerała się po ziemi i wypiętrzała sięgając ku ciemnemu niebu, zawalonemu, od horyzontu po horyzont, jedną bezmierną chmurą. Ulicą Stopnicką podążali: Julek Dytkowski „Mały”i Zdzisiek Zemła „Klarnet”, mieli ze sobą biało – czerwoną flagę z napisem „Polska Zwycięży”. Akcję ubezpieczali Wacek Zołotajkin „Czekała” i Longin Struzikiewicz „Czarny”. Całością dowodził Władek Szarek „Iskrzycki”.

Zbliżali się już do Rynku, kiedy usłyszeli odgłos podkutych butów. Zza zaułku wyszło dwóch Niemców. Tylko dzieliła ich odległość jednego domu, jednej bramy. Chłopcy zatrzymali się przy furtce na posesję Mariana Jureckiego, koło piekarni. W pewnym momencie usłyszeli, skierowane do nich: Komm!. Pomyśleli: „Wpadliśmy jak śliwka w kompot”. Wtem w mgnieniu oka przyszła decyzja: Zakręcili się, zrobili obrót, przykucnęli i skoczyli na podwórko – do płotu. Słyszeli za sobą krzyki: Halt! Halt! Halt !. Nie reagowali, przeskoczyli przez płot na drugie podwórko, potem do sadu sąsiada i stamtąd na ulicę Stawową. Kilkanaście minut odczekali w stodole Jana Molisaka i dopiero wtedy udali się w kierunku miejsca akcji. Wychodząc z ulicy Stawowej na Chmielnicką, drogę przeciął im patrol Wehrmachtu, swoim zachowaniem nie zdradzili napięcia nerwowego, szli dalej przed siebie, choć w chwili tej odbywali podróż „do innego świata”. Po przejściu patrolu ruszyli w dalszą drogę docierając szczęśliwie do miejsca przeznaczenia. Pierwszą fazę opracowanego planu wykonano bez przeszkód. Od tej chwili sprawy zaczęły się komplikować. Miejsce było paskudne, bo graniczyło z Rynkiem i ulicami do niego dochodzącymi, dlatego często nawiedzały je patrole żandarmerii. Logika nakazywała w tych warunkach przerwanie akcji. Ale żądza zawieszenia flagi była silniejsza, a zatem Julek Dytkowski „Mały” i Zdzisiek Zemła „Klarnet”, zgodnie ze swoją wrodzoną odwagą, pewnością siebie i ułańską fantazją, podejmują ryzyko. Chwytają schowaną wcześniej u państwa Kałamagów drabinę, ustawiają przy ścianie. Po zlokalizowaniu miejsca, „Klarnet” już po kilku podejściach stalowym prętem, natrafia na adekwatne miejsce i zawiesza flagę. W czasie tej pracy „Klarnet” spostrzega jakiegoś zapóźnionego przechodnia, który przemyka gwałtownie pod ścianą budynku. Ale ubezpieczenie czuwa. „Iskrzycki” nie przerywa akcji. Mimo obawy, pracę wykonują dalej. Po drugiej stronie ulicy te same czynności wykonuje Julek Dytkowski „Mały”. Mgła gęstniała, otulała wszystko coraz szczelniej, gubiąc, myląc odległości w czarnej przestrzeni. Okazała się wielkim pomocnikiem w wykonywaniu akcji. W ciemności, zatracały się rzeczy najbliższe – szczątek muru, pochyła żerdź od telefonu, strzaskany pień drzewa z jedną jedyną wielopalczastą, nagą gałęzią, która wołała w przestrzeń jak rozwarta dłoń, wzywająca ratunku.

Po wykonaniu akcji, z głębin ciemności wyłonili się dwaj chłopcy dźwigając drabinę na miejsce, z którego ją wzięli i stamtąd wyrwali do domów. Chłopcom, którzy w tamtym czasie mieli piętnaście, szesnaście lat, towarzyszyła myśl: żeby Niemcom nie okazywać strachu i nie dać się złapać na miejscu akcji. Ryzyko było wpisane w ich konspiracyjne życie. Władek Szarek „Iskrzycki”, zameldował „Kaflowi” o pomyślnym wykonaniu zadania. Transparent falował, unosił się i opadał, rozpościerał się nad ulicą, wypiętrzał się, rósł, a wielkie litery hasła „Polska Zwycięży”, zdawały się świecić wizją polskiej niepodległości. Następnego dnia, przed rozwieszoną flagą, stawali na moment ludzie i, chwyciwszy okiem treść, uśmiechali się i szli dalej. Szli jakoś bardziej wyprostowani, jakoś raźniejszym krokiem, mocniej patrząc przed siebie.

Tych pięciu młodych ludzi w podnieceniu zawieszający transparent niewątpliwie nie zdawało sobie sprawy z tego, iż realizują czyn samorzutnej polskiej walki podziemnej i iż robią coś, co dla morale świeżo pokonanego narodu dawało otuchę i nadzieję, iż Polska powróci.

Idź do oryginalnego materiału