Od zmierzchu do świtu. Rozdział XVI: W oparach zbrodni. Rozdział XVII: Przeciw swastyce

przegladdziennikarski.pl 1 tydzień temu

Z nastaniem wiosny na teren Kielecczyzny zaczęły napływać ogromne masy wojska, które przerastały wielokrotnie widziane tu zgrupowania niemieckie we wrześniu 1939 roku. W powiecie koneckim w Baryczy rozbudowano olbrzymi poligon, gdzie stacjonowała między innymi kompania 954 Sicherungsbataillon Wehrmachtu, przeznaczona do walki z partyzantami oraz pododdziały Ostlegionu. Wokół Buska wybudowano strzelnice do strzelań artyleryjskich i rzutu granatem. Nieustanne ruchy wojsk, loty samolotów, strzelania artyleryjskie i czołgowe – wskazywały na to, iż Niemcy do czegoś się przygotowują.

Na wszystkich szlakach kolejowych pojawiła się nagle ogromna ilość pociągów, które nie zatrzymując się na stacjach, jeden za drugim na pełnej parze pędziły na wschód. Zasłonięte okna osobowych przedziałów kryły pełne wagony wojska, a na platformach choć szczelnie okrytych plandekami dyskretnie odciskały się lufy dział i czołgów. Koło naszego domu codziennie w spiekocie i kurzu, przewalały się potężne kolumny wojsk zmechanizowanych, czołgów i artylerii. Nad ranem zaś i wieczorami nad samymi dachami, w tym samym kierunku, na wschód, przez szereg dni przelatywały eskadry wojskowych samolotów.

Pod wieczór, któregoś czerwcowego dnia, ojciec mój z moim starszym bratem, Jędrkiem, siedzieli na ławeczce w ogrodzie i obserwowali te przelatujące maszyny. Wokół panował absolutny spokój, a gorące słońce pogodnie świeciło nad zachodem. W powietrzu czuć było zapach dojrzewających czereśni i malin. Nad domem przelatywało kilka kluczy ciężkich samolotów. By lepiej je widzieć, Jędrek wstał z ławki i, oparłszy nogę na leżącym pniu drzewa, patrzył na przelatujące maszyny. Tato pokręcił lekko głową, a w przygnębionych jego oczach błysnęły zagadkowe iskierki.

– No pohulają sobie sami z sobą – odezwał się zdejmując nogę z kolana i wyciągając z kieszeni spodni papierosy.

– Co tatuś ma na myśli? – zapytał Jędrek zwracając się do ojca.

Tato zapalił papierosa, po chwili wypuścił dym i podniósł głowę w stronę syna. – Będzie nowa wojna – odparł krótko. – Starcie nieuniknione, mój synu – potwierdził po chwili ojciec.

– Sądzi tatuś?…

Zaczął i zawahał się – ta przyjaźń między Hitlerem a Stalinem tak by się miała skończyć?

– Jaka tam przyjaźń? – zareplikował natychmiast ojciec. By przyjaźń była trwała musi opierać się na uczciwych racjach, a nie na sile i krzywdzie innych. Ale wszyscy dyktatorzy nie liczą się z prawem, dla nich istnieje tylko siła i to im wystarcza. Kim jest Hitler to już się przekonałeś… A Stalin?… dochodzą przecież wieści, co działo się przez te dwa lata na zajętych przez sowietów polskich ziemiach. Tak Hitler jak i Stalin są krwiożerczymi tyranami… Umilkł na chwilę zemocjonowany, a potem już spokojniej ciągnął dalej: – Tam gdzie morduje się bez sądu tysiące ludzi, burzy kościoły, pali książki, gdzie gwałci się elementarne prawa człowieka, tam nigdy nie może być dobrze.

Lipiec 1941 roku odciskał się podwójnie wojennym piętnem na ulicach miasta i okolic. Poza przedłużającymi się miesiącami okupacji dochodziły tu dalekie pogłoski walki, jaką toczyły postępujące gwałtownie przez Ukrainę i Białoruś niemieckie zagony pancerne. Gadzinówki i hitlerowska propaganda podawały coraz to nowe informacje o nieustannych zwycięstwach Wehrmachtu, zdjęcia wziętych do niewoli żołnierzy radzieckich.

W całym okupowanym kraju nieprzyjaciel teraz tak drastycznie nasilił terror, iż chwilami wydawało się jakoby zamierzał uczynić ze wschodniej Europy bezludną pustynię. Najpierw wymordował i spalił miliony Żydów, potem sukcesywnie wytracił wszystkich Cyganów, a w końcu z jeszcze większą zaciekłością zabrał się do tępienia rdzennej polskiej ludności. Łapanki, aresztowania i mordy trwały bez przerwy, rosły i pęczniały obozy zagłady. Wróg był przebiegły i uderzał celnie. W pierwszej kolejności niszczył ludzi światłych i młodych. Przed narodem stanęło widmo biologicznej zagłady.

Naród zalany własną krwią początkowo oniemiał, ale wnet zerwał się do niesłychanego wysiłku. Ludzie stanęli do walki i woleli ginąć na miejscu niż umierać w obozach. Zalążki samoobrony zaczęły rozrastać się w duże oddziały. Ale nie było czym walczyć. Wychodzili więc naprzeciw żandarmom, rozbrajali miejscowych Niemców, urządzali zasadzki i rosła ilość broni. A gdy jej było już wystarczająco szli niszczyć posterunki, zrywali mosty, wysadzali w powietrze transporty, otwierali bramy więzień. Piekielny wróg nie dawał jednak za wygraną. Stosował zbiorową odpowiedzialność , mordował dzieci i starców, pacyfikował, realizował taktykę spalonej ziemi. Po nocach gęsto wznosiły się ku niebu łuny palonych wsi. Wówczas w lasy uchodziły całe rodziny, a choćby osady, powstawały liczne bunkry i reduty. W zagajnikach, na skrajach lasów, nad brzegami jezior przybywało gwałtownie bezimiennych grobów, ale walka trwała przez cały czas i wróg krwawił także obficie. Ludzie stawiali coraz twardszy opór i z wiarą powtarzali przepowiednię Wernyhory: „Gdy czarny orzeł na wschód się obróci. Krzyżackie szerząc swoje obyczaje. Ze złamanym skrzydłem powróci”.

Wiosna 1941 roku zeszła akowcom obwodu na intensywnej działalności werbunkowej, agitacyjnej, gromadzeniu broni, drukowaniu i rozpowszechnianiu ulotek i gazetki. Zbiornica Jajczarska „Społem” w Busku i inne placówki jajczarskie na terenie powiatu stanowiły punkty kontaktowe, w których zakonspirowane były „skrzynki” dla tajnej poczty. Najważniejszy punkt rozdzielczy mieścił się w głównym magazynie. Zatrudnieni tam pracownicy pełnili funkcje kolporterów i łączników. W oddziale tym pracował Jan Morycz „Sęk”, znany na tym terenie działacz i konspirator, zajmujący się wówczas kolportażem, łącznością i zbieraniem informacji. „Sęk” aresztowany został 12 października 1943 roku. W kilka tygodni później już nie żył.

Gestapowcy tuż przed świtem podkradli się pod dom w którym mieszkał „Sęk”. Gęstym kordonem otoczyli zabudowania. Drzwi otworzyła matka. Odepchnęli ją i wpadli do środka.

– Gdzie syn?

– Nie wiem.

– Pewnie na kawalerkę poszedł, jak to młody.

Kilku pobiegło do stajni, inni do stodoły… I tam zastali śpiącego w sianie twardym nadrannym snem. Janek tej nocy niemal do rana pracował przy odbijaniu kolejnego numeru „W Jedności Siła”, do którego materiały przygotowywali Józef Lisak „Robak” i Marcin Kurzeja, a dostarczała je Zosia Kozłowska „Kłos”, lub Maria Ozdoba „Maryśka”. Ręce Janka, ubranie i twarz nosiły charakterystyczne ślady farby, zachowały jeszcze zapach denaturatu…

– Gdzie masz radio? Gdzie jest powielacz?

Te pytania zadał Jankowi tłumacz. Ten udając zdziwienie, bez słowa wzruszył ramionami. Również bez słowa stojący obok gestapowiec uderzył Janka pięścią w twarz z taką siłą i wprawą, iż chłopak upadł jak rażony piorunem na klepisko stodoły. Kiedy usiłował się podnieść, podkuty but zderzył się z jego ustami. Krew płynęła czerwoną strużką… Tłumacz z gestapowcem powtarzali kolejny raz tą samą scenę: dwa pytania i bicie. Tak okrutnie znęcano się nad Jankiem, licząc prawdopodobnie na to, iż „Sęk” nie wytrzyma i zacznie mówić. A on milczał. Tymczasem rewizja trwała. Gestapowcy zwietrzyli, iż są na dobrym tropie i opukiwali każdą belkę, wyrzucali z sąsieków słomę, przewracali gnój, rozwalili kurnik, rozbili psią budę, z piwnicy zaczęli wyrzucać ziemniaki. I tam dopiero znaleźli więcej niż się spodziewali… Chodziło im prawdopodobnie o radio. Powielacz odkryli przypadkowo.

Gestapowską budą przewieziono go do Buska. Pierwszy z samochodu wysiadł Janek.

– Weiter! Los, los! – popędzał gestapowiec. Drugi stoi na chodniku z automatem przewieszonym przez piersi i trzyma na smyczy szczerzącego zęby wilczura. Gestapowiec przyrżnął „Sękowi” na odlew rękojeścią pistoletu. Pies warczy i wyrywa się do skoku. Janek w głowie ma kompletną pustkę. Jakiś gestapowiec o wyglądzie goryla chwyta go za kołnierz marynarki i kolanem strąca go po schodach do piwnicy. Jasna żarówka oślepia oczy. Gestapowiec otwiera drzwi i wpycha Janka do celi. Suchy trzask zasuwy. Ciemność. Janek siedzi przez chwilę nieruchomo pod ścianą. Wzrok powoli oswaja się z ciemnością. Jest sam. Światło z korytarza przebija się do celi cieniutką strużką pod drzwiami. Usiadł skulony w kącie, reagował na każdy dźwięk, szmer, na kroki. Zdawało mu się, iż już idą po niego. Czuje ogromne pragnienie. Zasycha mu w ustach, spieczony gorączką język ledwie porusza się między zębami… Trzasnęły drzwi na korytarzu. Słychać kroki. Raz, dwa trzy, cztery, pięć , sześć, siedem, osiem, dziewięć… Minęły jego cele. Wracają. Znowu trzaśnięcie drzwiami. Znużona głowa opada na pierś.

– … los, los weiter!

Nie to nie sen. Reflektor ostrą smugą bije po oczach.

W drzwiach rozkraczony wrzeszczący klawisz. Tuż za korytarzową kratą aresztu czekał na niego ten sam tłumacz, który był przy jego aresztowaniu. Został zaprowadzony do pomieszczenia przesłuchań.

Stanął na środku pokoju. Na szczytowej ścianie ogromna czarna swastyka na czerwonym tle i portret Hitlera. Biurko pokryte zielonym suknem, na nim skórzany pejcz.

Wszedł gestapowiec. – Średniego wzrostu, szczupły brunet w binoklach, nic osobliwego. Oczy szare bez wyrazu ślizgały się po Janku. Tuż za nim tłumacz. Gestapowiec zapalił papierosa i z rewolwerem w ręku zbliża się do Janka… pozostała mu w mózgu jedna, jedyna myśl „Boże dodaj mi siły…”

Pada pytanie: – Czy się przyznajesz?

Janek przełknął ślinę i nie poznając swego głosu wydusił:

– Nie… Nie wiem, o co chodzi… Ja… ja jestem niewinny.

Gestapowiec słuchał odpowiedzi stojąc przy oknie. Potem powoli zdusił niedopałek w doniczce z kwiatem i powoli się odwrócił:

– Ja, ja!

– Do jakiej organizacji należysz?

– Nie należę do żadnej organizacji.

– Trzask uderzenia w głowę czymś tępym, szum w uszach i ból w kręgosłupie. Drugie pytanie: – Kto jest twoim dowódcą?

– Wer, Wer!? – Dojrzał tylko zamglone oczy zboczeńca i nowe uderzenie z drugiej strony głowy powaliło go na kolana.

Teraz nastąpiła chwilowa przerwa, – po czym nastąpił akt drugi. Lekcja „gimnastyki”. Degenerat ten znał tylko dwie komendy: chodzenie „żabką” i padanie na twardą, betonową posadzkę korytarza. Nic dziwnego, iż Janek zdarł kolana i łokcie do krwi. Z powodu przejmującego bólu w kręgosłupie po kilku komendach, „Sęk” był całkowicie wykończony. Zwalił się na podłogę i nie mogąc wstać nie bał się już ani kopnięcia, ani groźby gestapowskiego rewolweru. Oprawcy sięgnęli po pejcze. Chłostali Janka po całym ciele, potem czuł jeszcze kopnięcia, wreszcie stracił przytomność. Dopiero wtedy gestapowiec przerwał sadystyczną zabawę i kazał Janka zawlec do celi.

Kiedy ocknął się, ktoś pochylał się nad nim i mokrą szmatą ocierał mu twarz. Zorientował się, iż jest w celi, ale już nie sam. Obok byli jacyś mężczyźni. Przez tydzień nie wzywano go na przesłuchanie. Ślady pobicia powoli znikały. Najbardziej dręczył Janka brak wiadomości z domu. Niepokoił się o matkę, brata, drżał na myśl, iż coś złego mogło się przytrafić rodzinie.

Kiedy ponownie wezwano go na przesłuchanie, szedł przygotowany na najgorsze. Znany już gestapowiec w długim spokojnym monologu usiłował go przekonać, iż wszelki opór z jego strony jest bezcelowy, bo oni i tak wszystko wiedzą, chcą się tylko przekonać, czy stać go na lojalną postawę wobec władzy niemieckiej. Upierając się i milcząc nikomu nie pomoże, a sobie zaszkodzi. Na biurku leżał egzemplarz „W Jedności Siła”. Janek przez cały czas zaprzeczał, jakoby kiedykolwiek taką gazetkę widział. Gestapowiec uśmiechnął się ironicznie i kazał tłumaczowi odczytać fragment jakichś zeznań. Wynikało z nich, iż to właśnie Janek jest tym, który powiela gazetkę i ją przez łączników kolportuje.

– Jak widzisz, wiemy wszystko. Czy przyznajesz się do postawionych przestępstw przeciwko Rzeszy Niemieckiej?

– Jestem niewinny.

Niemiec lekko zeskoczył z biurka, podszedł do bocznych drzwi, uchylił je, rzucił parę zdań, po czym wrócił na swoje miejsce. Do pomieszczenia weszło dwóch gestapowców. Podeszli do Janka i brutalnie zdarli z niego koszulę. Bronił się zaciskając ręce na piersi, kiedy rozbierali go do naga.

– Dla kogo powielałeś gazetki?

– Nic nie wiem, ja nic nie wiem. – Nagim ciałem Janka, poprzecinanym granatowymi pręgami pejcza, wstrząsnął gwałtowny dreszcz.

– Do jakie organizacji należysz? Kto jest twoim przełożonym?

– Nie wiem! Nie wiem! Nie wiem! Ja nic nie wiem! Oprawcy znów sięgnęli po pejcze.

W końcu przesłuchanie przerwano i po kilku dniach z piwnic gestapo wzięto Janka do Lasu Wełeckiego na rozstrzelanie. W celi w której osadzony był Janek współwięźniowie znaleźli gryps od Janka: „Idę na śmierć, powiedzcie mamie i wszystkim, iż sumienie mam czyste nikogo nie zdradziłem – Janek Morycz”

W tym czasie, gdy naród zmagał się w morderczej walce z okupantem, niezdławiony do końca zdeprawowany margines, nie czując nad sobą nadzoru, zaczął znowu coraz śmielej i zuchwalej podnosić głowę. Gwałty i rabunki spokojnej ludności stawały się codziennym zjawiskiem. Niemal każdej nocy święciło swe tryumfy bezprawie i anarchia.

Plebania w Chotlu Czerwonym była także celem takich napadów, znajdowała się bowiem daleko od zabudowań wsi. Było to jesienią. Wiatr już wiał zimniejszy i ostrzejszy, przypominając, iż wrzesień to już historia. Po wyczerpującej długiej pracy pola odpoczywały. Złote sady już zaprezentowały swoje plony właścicielom. Wszędzie czuło się chłodny powiew jesieni; żółte i czerwone liście, spadające z drzew, zakrywały wszystkie drogi i ścieżki.

Wieczorem na błękitnym i czystym niebie prawie nie było chmur. W jakimś czasie po zgaszeniu naftowej lampy, do drzwi i okien plebanii zaczęto na sposób gestapo gwałtownie walić, żądając natychmiastowego wpuszczenia. Wszyscy zamroczeni pierwszym snem zerwali się półprzytomni z łóżek, sądząc, iż to najście Niemców. Sparaliżowani strachem stanęli bez ruchu. Po chwili z pościeli zerwał się Tadek Smogór, siostrzeniec księdza Misiorowskiego i chwyciwszy spodnie zaczął je pośpiesznie naciągać. Również ksiądz proboszcz błyskawicznie się ubrał i przyszedł do kuchni. Tymczasem drzwi i okna trzęsły się ciągle od silnych uderzeń, a wokół domu głośno było od tupotu butów i dzikich wulgarnych przekleństw i gróźb. Noc była jasna, księżyc rozświetlał przestrzeń przed plebanią i wyraźnie z domu widziano lśniącą, migocącą siekierę, którą walono w futrynę. Wśród przekleństw rozpoznano ochrypły z wysiłku głos F. Był to znany bandzior z pobliskiej wsi Las Chochołowski. Przez dłuższą chwilę wszyscy w milczeniu patrzyli na siebie. Kilka dni wcześniej F. był na plebanii bez żadnego istotnego interesu. Bandyta krzyczał, iż wyważą drzwi, o ile w ciągu najbliższych minut nie zostaną otworzone. Ksiądz rzucił hasło: otworzyć drzwi, niech wejdą!

Po przekręceniu klucza w drzwiach i odsunięcie zasuwy, drzwi z hukiem zostały otwarte.

– Jazda naprzód! – padła komenda.

Do domu wparowało trzech. F. zaświecił latarkę, omiótł strumieniem światła pomieszczenie. Zobaczył księdza siedzącego przy stole, z głową opartą na rękach. Był ubrany tylko w koszulę i spodnie na szelkach. Światło latarki nie zrobiło na nim wrażenia. Bandzior krzyknął na cały głos:

– Wstać! – Wszyscy pod ścianę! A ty proboszczuniu maszeruj po kasę. Był ślub w niedzielę, to i jest kasa.

Szef bandy w masce na twarzy zbliżył się do okna i zabrał leżący tam zegarek i schował go do kieszeni. Potem zapytał, gdzie są schowane pieniądze. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, z ciemności wyszedł drugi mężczyzna, na oczach wszystkich załadował pistolet, i powiedział:

– Liczę do trzech. Jak nie dasz pięćset złotych, to zastrzelę, jak psa.

Kto znał plebanię, gdzie proboszczowi wypadło żyć, wiedział. Ze wszystkich stron plebanię otaczała pustka, wilgoć sączyła się ze sczerniałego dachu i ciekła po zapleśniałych ścianach. W czasie ulewy czy zadymki śnieżnej wichura wdzierała się przez nieszczelne okna, a pole uprawne nie dawało dość chleba dla zaspokojenia potrzeb dnia codziennego.

Proboszcz ksiądz Kazimierz Misiorowski był starszym, niewysokim, smukłym i przystojnym mężczyzną. Wyprężył się, zrobił się jakby wyższy. Gdyby w tym momencie włożyć mu hełm na głowę, dać miecz i zbroję, mógłby śmiało stanowić model posągu Aresa: przykład bohaterstwa i prawdziwej odwagi, męstwa, siły i ducha bojowego, potrafiący na przeciwnika zesłać lęk i tchórzostwo. Miał głębokie, przenikliwe spojrzenie, silnie zarysowany krągły podbródek wodza. Wszystko w nim było wyraziste, przesycone żarem. Nagle skumulowało się w nim napięcie. Fala krwi zabarwiła policzki gniewnym rumieńcem. Stanął w obliczu człowieka, który grozi mu śmiercią.

– Pieniędzy nie dam! Bo ich nie mam! – wykrzyczał pełnym głosem. Ślub był, ale nowożeńcy nie mieli z czego zapłacić.

– A teraz strzelaj bandziorze! Krew moja spadnie na ciebie i całą twoją rodzinę!.

– Strzelaj…! Albo się wynoście i to już!

Wszyscy stali jak sparaliżowani, nikt się nie odezwał najcichszym szeptem.

Bandyta opuścił pistolet, schował go za pasek spodni, zrobił w tył zwrot i wszyscy opuścili plebanię.

Ten rodzimy bandytyzm krążył jeszcze długo wokół ścian domów, łomotał do drzwi i okien, obwąchiwał progi, ział siarczystymi epitetami. Ta plaga bandytyzmu nasiliła się do tego stopnia, iż gdy rano wieś wstawała, opowiadano sobie o nocnych najściach .

Armia Krajowa tej anarchii musiała poświęcić trochę uwagi i czasu. Mniej szkodliwych pouczano dyscypliną, bardziej zdemoralizowanych stawiano pod ścianę.

A w całej Europie i poza nią wróg ciągle święcił swoje zbrodnicze tryumfy i malował na murach, drogach i placach znaki V czyli Victorii-zwycięstwa. Imię zaś ich wodza wywoływało w narodach większe przerażenie niż samego szatana. I tak minął znów kolejny rok wojny, pełen niespełnionych nadziei.

Rozdział XVII

Przeciw swastyce

Po szoku jaki wywołało, aresztowanie generała „Grota – Roweckiego, a zwłaszcza po tragicznej śmierci generała Sikorskiego, tematem wprawiającym społeczeństwo w stan podniecenia była z dnia na dzień zmieniająca się sytuacja na frontach zmagań wojennych. Na froncie wschodnim po klęsce stalingradzkiej zagotowało się w „kotle” pod Kurskiem, gdzie w wielkiej bitwie pancernej – jednej z największych bitew tej wojny Niemcy ponieśli ciężką klęskę, a inicjatywę strategiczną ostatecznie przejęła Armia Sowiecka. Na południu po majowej kapitulacji włosko – niemieckiego korpusu w Afryce wojska sprzymierzonych w dniu 10 lipca 1943 roku wylądowały na Sycylii. W dwa tygodnie później marszałek Badoglio obala dyktaturę Mussoliniego obejmując urząd szefa rządu włoskiego i ogłasza zawieszenie broni.

Wydarzenia te stały się impulsem do wzmożenia działań sabotażowo – dywersyjnych. W lasach zaczęły się mnożyć oddziały partyzanckie, a w miastach i miasteczkach nie było dnia, aby nie rozlegały się strzały. Po ulicach krążyły silne patrole policji, przed budynkami zajętymi przez wojsko i okupacyjne urzędy pojawiały się zasieki z drutu kolczastego lub betonowe bunkry, a często przejeżdżające samochody patrolowe żandarmerii groziły przechodniom lufami karabinów maszynowych, w każdej chwili gotowe do otwarcia ognia.

Major Wacław Ćmakowski „Srogi” – komendant Obwodu „Hiacynt”, wydał rozkaz: Wyrok śmierci wydany przez Sąd Specjalny na granatowym policjancie Witkowskim z Chmielnika wykona patrol likwidacyjny Podobwodu Szydłów, który ma doświadczenie w przeprowadzaniu takich akcji.

Witkowski pochodził ze Śląska, dobrze mówił po niemiecku, a choćby lubił popisywać się, kiedy dawał na kimś upust swojej złości. Był polskiego pochodzenia, ale w obecności żandarmów wykazywał się równą im gorliwością. Śledził ludzi konspiracji, o zasłyszanych faktach donosił do gestapo, znęcał się nad Polakami i bezcześcił wszystko, co polskie.

W wyniku analizy sytuacji i dokładnego przeglądu możliwości personalnych, podjęto decyzję, iż wyrok wykona Dionizy Kowalik „Zryw”, który zgłosił się na ochotnika. Do patrolu likwidacyjnego weszli: kapral podchorąży Konrad Klamczyński z Szydłowa i kapral Józef Romański „Orsza” z Potoka.

Dionizy Kowalik „Zryw” charakteryzował się tym, iż był zawsze poważny i skupiony, jakby trochę zamyślony, a mimo to czujny i zdecydowany w działaniu. Był wrogiem improwizacji, dlatego też każdą akcję starał się rozpracować w najdrobniejszych szczegółach. Cechował go spokój i opanowanie, a w krytycznych momentach w czasie akcji, gdy napięcie nerwowe osiągało punkt szczytowy, tylko lekka bladość policzków i cedzenie przez zaciśnięte szczęki słów „spokój, tylko spokój panowie” mogły świadczyć o głęboko przeżywanych emocjach. Poza tym był dobrym organizatorem i chyba dobrym psychologiem, umiejętnie rozkładającym zadania i obowiązki podwładnym, co szczególnie znalazło swój wyraz w jego sekcji dywersyjnej.

Chmielnik omdlewał w słonecznej spiekocie. Przechodnie chowali się do cienia, ocierali pot, niby ryby wyrzucone na piasek łapali ustami powietrze. Klamczyński i Romański stali w głębi ulicy udając zainteresowanie wystawą, a w rzeczywistości bacznie obserwowali budynek, w którym mieściła się żandarmeria i policja granatowa. Przed wejściem do budynku spacerował wartownik: automat przewieszony przez szyję, rękawy munduru podwinięte do łokci, hełm zasłaniający czoło. Cicho, sennie, tylko ten monotonny marsz wartownika: tam i z powrotem, tam i z powrotem…

Ulica była prawie pusta. Oczekiwali na Witkowskiego, bowiem wykonanie wyroku poprzedzało bezpośrednie rozpoznanie tych części miasta, które mogły być miejscem planowanej akcji. Korzystając z zaobserwowanego rozkładu dnia Witkowskiego, wspólnie ustalono najodpowiedniejszy czas akcji, środki łączności w mieście, miejsce wyczekiwania na skazanego, sposób przekazania informacji w czasie akcji oraz drogę wycofania się i ubezpieczenia.

Chłopcy dokonali również wnikliwej charakterystyki skazanego i ustalili, iż Witkowski jest bardzo szybki w działaniu – w trudnych sytuacjach nie traci głowy i z niczym się nie liczy. Po nieudanym na niego wcześniej zamachu stał się ostrożny, zamieszkał w budynku policji, chodził z ochroną.

Kowalik „Zryw” na melinie zaraz po obiedzie wziął się za czyszczenie swojego pistoletu, rozwinął natłuszczone szmaty. Colt błyszczał piękną oksydą. Kazek, kolega z konspiracji, widząc to spytał:

– Cóż ty z taką pukawką na akcję się wybierasz?

– Ja nigdy na dystans nie strzelam. Tylko w łeb. A to wystarcza. Ja się niczego nie boję. Od dawna jestem zdecydowany na śmierć. Tylko chcę jak najdrożej oddać swe życie w bezpośredniej walce przeciw tym zdrajcom, gnidom, tym zaprzedańcom do których żywię nienawiść, pogardę, choćby obrzydzenie.

Gospodyni domu, z którego wychodził na akcję, zwróciła się do niego:

– Szkoda mi pana, iż idzie pan, narażony na tysiące nieznanych niebezpieczeństw.

– Pragnę panią zapewnić, iż tę formę walki wybrałem świadomie. I może to właśnie najwięcej mnie pociąga, iż nigdy za to, czego dokonam, nie znajdę uznania, nie otrzymam nagrody… Oddam swe życie hojnie i swobodnie. Handlu ani wyrachowania z mej strony nie ma.

Uzbrojeni w browning, colta bębenkowego, parabellum, po dwa granaty manualne na „głowę” oraz kb przystosowany do przenoszenia jako ręczny pakunek szarówką z piątku na sobotę 27 czerwca 1942 roku bojowcy dotarli do Chmielnika w umówione miejsce i z łącznikiem udali się na nocleg do magazynu Zarządu Drogowego w Małym Rynku.

Po bezsennej nocy i dłużących się godzinach, czerwcowego poranka wreszcie otrzymali meldunek:

– Witkowski nadchodzi w towarzystwie drugiego policjanta. „Zryw”, spojrzał na zegarek. Dziesiąta. Wyszedł z ukrycia, ubezpieczali go Klamczyński i Romański. Szedł powoli, w środku Rynku usiadł na ławce i patrzył przed siebie. Chodnikami przemieszczali się przechodnie, to w jedną, to w drugą stronę.

Nagle dostrzegł dwie męskie postaci idące z głębi ulicy. Serce mu drgnęło. Idący zbliżyli się ku niemu. Rozpoznał Witkowskiego w mundurze z dużą swastyką na przedramieniu. Na pasie miał pistolet w futerale. Ochraniający go policjant uzbrojony był w karabin. Głośno rozmawiali. Kowalik ponuro patrzył w ich kierunku. Prawą rękę miał w kieszeni, mocno zaciskając chropowatą rękojeść pistoletu. Odbezpieczył go słysząc lekki, charakterystyczny trzask bezpiecznika.

„Niech tylko zaczepią!” – myślał „Zryw”, czując narastającą w nim falę nienawiści.

Prowokująco mrużył oczy i wysuwając dolną wargę patrzył im w twarze. Przeszli. Obejrzeli się. Policjant ochraniający zatrzymał się. Widocznie chciał coś powiedzieć. Jednak poszli dalej. Zniknęli w ulicy Kieleckiej.

Dochodziła jedenasta. Początek gorącego lata, słońce od paru dni przypiekało niemiłosiernie, a termometry wskazywały około 30 stopni. Mimo to człowieka aż nosiło.

Kowalik wstał. Przez chwilę trwał bez ruchu, potem powoli poszedł w kierunku ulicy Kieleckiej. Stanął u jej wejścia i długo patrzył w ciężkim smutku i zadumie w głąb ulicy…

Witkowski wszedł do fryzjerni. Za nim przyszli tam bojowcy. Uprzedzony o konsekwencji za wszczęcie alarmu policjant z ochrony Witkowskiego, stojący przed zakładem fryzjerskim, gwałtownie się ulotnił bez oglądania się za siebie. Kowalik „Zryw” z Klamczyńskim spokojnie weszli do fryzjera i udając klientów, usiedli obok mężczyzny oczekującego w kolejce do strzyżenia. Witkowski niespokojnie wodził oczami po lustrze, wpatrując się w odbicia osób siedzących za jego plecami.

W momencie ukazania się Romańskiego „Orszy” w drzwiach zakładu, co oznaczało – zaczynać, siedzący bojowcy wstali z pistoletami wyciągniętymi z kieszeni. Policjant to spostrzegł i sięgnął do kabury, ale Colt „Zrywa” wystrzelił dwa śmiertelne pociski, którym dla zapewnienia skuteczności strzałów sekundowały kolejne dwa – z parabellum Klamczyńskiego. Ręka zdrajcy opadła, nie dotykając kolby pistoletu. „Orsza” spokojnie wyszedł na ulicę, by ubezpieczać wycofujących się kolegów. Wycofując się zabrali zabitemu dwa pistolety, zapasowe magazynki z nabojami i portfel z dokumentami. Powrót odbył się ustaloną trasą bez komplikacji, a Niemcy – jak się później okazało – nie zastosowali represji wobec mieszkańców Chmielnika.

Południe przepędziło z pola pracujących ludzi. Porykiwanie bydła zganianego z pastwiska zostawało coraz dalej, aż ucichło zupełnie. Drogą obok ścierniska, a potem ugorem ukwieconym złocistym dziurawcem, przytulającym się do babki piaskowej i kocanki, szedł Edek Bryk „Bornewicz”, dowódca plutonu z grupy bojowej „Wichra”. Powietrze było gorące, ciężko nasiąkłe wilgocią, aż lepiło się do skóry. Był ubrany w stare, połatane i kuse spodnie oraz w cajgową roboczą marynarkę. Niósł zawieszony na rękę koszyk wiklinowy z wiekiem i dwoma uchwytami, jakich używały tamtejsze gospodynie idące na jarmark. Po godzinie marszu doszedł do stacji kolei wąskotorowej w Zborówku. Na peronie oczekiwało kilka osób, pociąg miał już znaczne opóźnienie. „Bornewicz” wyciągnął się na trawie w krzakach niedaleko stacji i zerkał co chwila na przystanek, czy pociąg nie nadjeżdża. W krzakach furgotały ptaki. Kos gwizdał przeciągle i cienko. Na gałęziach leszczyny zieleniły się małe orzeszki. Pachniała trawa i pachniał miętą trawnik.

Był umówiony na akcję. Niecierpliwił się opóźnianiem się pociągu. W głowie miał nieład myśli, coraz to inna dochodziła do świadomości. Akcja miała na celu rozbrajanie podróżujących Niemców. Chciał jak najprędzej wsiąść do wagonu i oddalić się od tego miejsca. Dwie stacje dalej w Sieragach, miał wsiąść z takim samym koszykiem „Żbik”, a jeszcze na następnym przystanku w Sichowie umówiony był „Zawisza”. Ten ostatni miał być bez koszyka, ale z obrzynkiem pod marynarką. Sichów leżał wśród lasów. W budynkach pałacowych Radziwiłłów kwaterowali Niemcy, a w pałacu zamieszkał niemiecki Trauhander, baron von Schweinchen, kuzyn Himmlera i dowódca miejscowego oddziału żandarmerii. Tu do pociągu wsiadali Niemcy, którzy jechali do Szczucina i w drodze powrotnej plądrowali bagaże podróżnych i dokonywali grabieży ich własności.

Wreszcie pociąg przyjechał, „Bornewicz” wskoczył na schodki i zerknął przez oszklone drzwi do wagonów. Pociąg był przepełniony i jechał z „normalnym” opóźnieniem, co było zwykłą rzeczą na kolei wąskotorowej. Smród i zaduch wypełniały powietrze. W sąsiednim przedziale jechało dwóch Niemców. „Bornewicz”, wszedł do przedziału obok i usiadł w kącie przy oknie. Jego koszyk miał przyciągnąć szabrowników. Na następnym przystanku do przedziału wszedł „Żbik” z podobnym jak jego koszykiem i usiadł naprzeciw niego. Za chwilę w przedziale pojawia się „Zawisza”. Pomimo podekscytowania sytuacją „Bornewicz” był ogromnie zmęczony. Całą noc ze swoim plutonem zdejmowali dzwony kościelne w Zborówku i zakopywali na grzebalnym cmentarzu, gdyż następnego dnia miały być one odstawione do powiatu.

Po chwili do przedziału wchodzi Niemiec. Poprawia pas, automat ma powieszony na szyi, rękawy munduru podwinięte do łokci, hełm zsunięty na czoło, rozgląda się za bagażami. Partyzanci z zainteresowaniem patrzą w okna. Niemiec zwraca się do Edka – „revision” i bierze do rąk koszyk. Odwraca się, stawia na sąsiedniej ławce, opuszcza uchwyty i podnosi wieko.

Partyzanci działają błyskawicznie. Nim Niemiec zanurzył ręce w koszyku, przechodzący „Żbik” zatyka mu ręką usta, a „Bornewicz” przystawia pod łopatki swego Waltera i spokojnym głosem mówi:

– Hände hoch!

Żandarm zawahał się i wyprostował, puścił wieko koszyka i podniósł ręce. Teraz „Bornewicz” wyciąga mu parabellum z kabury i chowa do swojej kieszeni, potem odpina pas z amunicją, wrzuca do koszyka, z którego wyjmuje szalik i kawałek postronka. Knebluje szwabowi usta i wiąże z tyłu ręce. „Żbik” zerka do tyłu, widzi stojące blade i przestraszone pasażerki. Jedna trzyma się za gardło, druga zatyka sobie usta, jak gdyby miała wymiotować. „Żbik” nakazuję im, by usiadły i milczały.

W tym czasie „Bornewicz” wchodzi do następnego przedziału i twarzą w twarz spotyka się z drugim żandarmem, który, nie znalazłszy tam nic dla siebie interesującego, wychodził do kamrata. Ten miał karabin na ramieniu i pistolet przy pasie. Edek błyskawicznie wyciąga dwa pistolety i kieruje w pierś Niemca i ze zgrzytem zębów mówi:

– Hände hoch!

Zdumiony Niemiec jakby się zastanawiał, podnosi jednak ręce na wysokość pasa i przebiera palcami.

„Zawisza” , który był z tyłu żandarma, zdziera mu z ramienia karabin i odpina pistolet z amunicją. Pasem się opasuje, a karabin zarzuca na ramię. Ubezpieczony przez „Bornewicza” ściąga następnie Niemcowi mundur i buty. W drzwiach spotykają „Żbika” z koszykiem i butami pierwszego Niemca. Zbliżał się wieczór. Widać już pierwsze zabudowania Rytwian i kolejka zwalnia prędkość. Partyzanci wyskakują i niedługo rozpływają się jak duchy.

gwałtownie szli; Edek wciąż przyśpieszał kroku. Musieli do północy zabezpieczyć zdobytą broń. Zmęczone, wyblakłe słońce opadało coraz niżej ku ziemi, zalewając rumieńcem skośnych promieni łagodne, czyste tło nieba. Zapaliło wierzchołki drzew i dachy domów. Zasnuło złotem błękitną dal. Otoczyło się bogatym, szkarłatnym pasem, rzuconym niedbale ponad ziemią daleko w lewo i w prawo. Strzeliło purpurą wysoko w górę. Drgnęło… jeszcze… jeszcze i zgasło. Westchnął wiatr. Horyzont odział się żałobnym, ciemnym fioletem… Szarówka zaczęła pracowicie zaciągać niebo pajęczyną mroku.

Las. Cicho posuwali się naprzód. Noc była pogodna, ale ciemna, bezksiężycowa. Między gałęziami drzew przebłyskiwały rozsypane gwiazdy. W ciszy nocnej tylko trzask chrustu pod nogami idących za „Bornewiczem” i pokasływanie , czasem szmer jakiejś rozmowy dolatywały do uszu.

Noc kroczyła po ziemi. Szła, szeroko rozrzucając szare łachmany zmierzchu pokrywając wszystko miękkim, nasyconym wilgocią płaszczem ciemności.

Cisza…

Idź do oryginalnego materiału