Od zmierzchu do świtu. Rozdział XXX: Tak było… we wspomnieniach Stefana Kuzy „Kowadło”. Rozdział XXXI: Bitwa o Skalbmierz

przegladdziennikarski.pl 1 dzień temu

Buszczanin, przed wojną członek Związku Strzeleckiego. Jako młody 19 letni chłopiec w lipcu 1939 roku przyjęty do Pułkowej Szkoły Pilotażu przy 2. pułku lotniczym w Krakowie. Piętnastego września miał stawić się w pułku. Niestety, wybuch wojny przekreślił jego plany. Po zajęciu Polski przez Niemców, we wrześniu 1939 roku, uznany za ukrywającego się żołnierza, postawiony pod drzewem na podwórzu swoich rodziców, miał być rozstrzelany. Wokół panowała przerażająca cisza, raz po raz przerywana jego świszczącym oddechem. Dopiero krzyk niemieckich zbirów wyrwał go z zadumy, przerywając kłębiące się myśli o życiu i śmierci, o… bólu, który często jest nieodłącznym towarzyszem w takiej sytuacji. Stał… wtulony w ogromne drzewo włoskiego orzecha nie mając już siły, by utrzymać ręce nad głową, nie mogąc dłonią otrzeć płynących z oczu łez.

Po ponad półgodzinnym staniu podniesionymi do góry rękami, na muszce karabinu, na błagalną prośbę matki został zwolniony.

W grudniu 1939 roku został przyjęty do Służby Zwycięstwa Polski, zaprzysiężony przez Józefa Dudzikowskiego. Pierwsze zadanie wykonywał wraz z bratem Henrykiem: zbieranie i magazynowanie porzuconej i ukrytej broni przez wycofujące się wojsko polskie przed najeźdźcą w kampanii wrześniowej.

Wiosna 1942 roku pozytywnie nastrajała młodego Stefana. Budząca się przyroda do życia, promienie słońca na błękitnym niebie, lekki wietrzyk pieszczący ciało, śpiewające ptaki wywoływały entuzjazm. Stefan był zakochany w pięknej Ewie. Wiosna wzmagała miłość i sprawiała, iż czuł się pełen życia. Dzięki tej porze roku patrzył na świat z optymizmem i obdarzał ukochaną jeszcze większym uczuciem niż dotychczas.

Aż tu pewnego wiosennego dnia został z ulicy zabrany przez żandarmerię i przymusowo wcielony do Baudienstu . Świat Stefanowi się zawalił.

Do pracy przy budowie dróg i kopaniu rowów wychodzili bez względu na pogodę pod silną eskortą żandarmerii. Oświadczono im, iż w przypadku ucieczki będzie otwarty ogień bez ostrzeżenia. Wyżywienie było głodowe: czarna kawa, czarny chleb, a na obiad zupa z brukwi.

Na usilne prośby matki i wpływowych znajomych zwolniony z Baudienstu w listopadzie zawarł ślub z Ewą Śledź. Ewa już od lutego była zaprzysiężona jako członek Armii Krajowej. Przyjęła pseudonim „Sójka”.

W 1943 roku Stefan Kuza „Kowadło” otworzył warsztat krawiecki przy ulicy Stopnickiej 15. Położenie warsztatu było sprzyjające, żeby w jego mieszkaniu założyć skrzynkę kontaktową AK, gdyż wykonując zawód krawca musiał spotykać się z licznymi klientami bez wzbudzania większych podejrzeń.

Ulica Stopnicka to centrum handlowo – usługowe w Busku, tutaj przewijało się więcej ludzi, jak po innych ulicach. W parterowych lokalach zniszczonych domów pojawiły się szyldy: apteka, fryzjer, sklep spożywczy, piekarnia, szewc, rymarz, krawiec. W zniszczonej kamienicy, w której był zakład stolarski, na jednym z odsłoniętych pięter jakaś kobieta wieszała na sznurku pranie. Na ulicy widać było wozy i wózki dwukółki z dobytkiem, a raczej tym, co z niego zostało. Kilkuosobowy kondukt pogrzebowy szedł za spoczywającą na wozie trumną. Słychać było stukot końskich kopyt. Pod ścianą jednego z domów, na chodniku, siedziała matka, trzymając na rękach śpiącą kilkuletnią córkę. Obok trwał handel owocami. Starsza kobieta sprzedawała kwiaty, ktoś inny – chleb. Wśród wielu przechodniów ulicą szło dwóch chłopców, może dziesięcioletnich. Jeden z nich Józiu podpierał się na drewnianej kuli – miał podkurcz prawej nogi w kolanie. W wolnym ręku niósł bochenek chleba.

Bezpośrednim przełożonym Stefana w AK był porucznik Kazimierz Kubicki „Lew”, adiutant komendanta obwodu majora Wacława Ćmakowskiego „Srogiego”. Do jego obowiązków należało przyjmowanie meldunków z całego obwodu i przekazywanie ich Kazimierzowi Kubickiemu. W mieszkaniu odbywał się kolportaż prasy podziemnej, powielany przez Ludwika Kułagę „Kamień”. Gazetki odbierali łącznicy z podobwodów Busko, Stopnica, Nowy Korczyn, Chmielnik i Szydłów.

Pewnego letniego dnia, miało miejsce następujące wydarzenie. Mój najstarszy brat Jędrek Chruśliński „Chaber” dostał polecenie odebrania przesyłki z gazetkami konspiracyjnymi oraz kilku granatów od Kuzy i dostarczenie wszystkiego do podobwodu w Stopnicy. Jędrek zgodnie ze swoją „mołojecką naturą” podejmuje ryzyko samotnej wyprawy. Bierze rower, dwa plecaki i tuż przed południem dociera do Szczaworyża i tu na drodze przed kościołem natknął się na dwóch policjantów „granatowych”, zajętych rozmową z księdzem siedzącym na bryczce. Podejrzliwe taksowanie rowerzysty i jego bagażu i gdy „Chaber” chciał jak najszybciej przemknąć obok tej przeszkody, zabłąkany psiak wpadł mu w przednie koło. Jędrek upadł na ziemię, przednie koło scentrowane, a policjanci zanoszą się rechotliwym śmiechem. Ubawiło to ich znakomicie, bo nie przeszkodzili Jędrkowi w prowizorycznym naprawieniu koła i nie zatrzymali go, gdy ruszył w dalszą drogę. Od Szczaworyża pchał rower po tłuczniowej drodze, by po trzech godzinach wyczerpującego wysiłku dotrzeć do Stopnicy. W „skrzynce odbiorczej” euforia zapanowała ogromna. Naprawiono rower, którym „Chaber” powrócił do Buska.

Ze względów konspiracyjnych Stefan starał się nie zapamiętywać nazwisk, ale zapamiętał Marysię Pytkównę, która pracowała w aptece w Stopnicy i była częstym gościem w jego warsztacie. Odbierała oprócz gazetek, przechowywanych u Kuzy, aparaty radiowe i akumulatory do radioodbiorników, które po naprawie w Szańcu, odbierane były z powrotem i dawane do użytkowników.

Przy odbiorze prasy i akumulatorów z mieszkania Stefana „Kowadło” zdarzyła się ryzykowna sytuacja. Było południe. Ulicą Stopnicką szła Marysia Pytkówna, owładnięta różnymi myślami, jak przez sen dochodził do niej tupot końskich kopyt, chrzęst i stukot kół furmanek, szelesty i podmuchy wiatru, bicie dzwonów na kościelnej dzwonnicy i szmer ludzkich rozmów. Pulsował w nich tajemniczy rytm. Płynęła dyskretna melodia po mistrzowsku uchwycona i uformowana przez muzyka opiewającego akustyczną urodę natury. Zanim zupełnie przycichła, gdzieś w oddali zdążyła jeszcze przemienić się w motyw bliskiego sercu szlagieru lub w echo przygrywającej do tańca kapeli. Wiał lekki wiaterek. Miasto wydawało się pogrążone w nostalgii. Jednak to tylko pozory. Na chodniku słychać było stukot własnych obcasów. Wyłoniła się powoli z zaułku; była ładną młodą kobietą, o krągłych kształtach, szła z papierosem w ręku. Pod pachą trzymała teczkę z „przeróżnymi biurowymi papierami”. Wyszła z bocznej uliczki. Po chwili zatrzymała się przed starym parterowym domem. Puka do drzwi i z przyzwyczajenia naciska klamkę i wchodzi do warsztatu krawieckiego „Kowadła”, a tam – siedzi dwóch Niemców, oczekujących na przymiarkę. W lot zrozumiała sytuację, spytała czy może w krótkim terminie uszyć płaszcz? Po uzgodnieniu terminu, podziękowała i wyszła. Po przesyłkę przyszła po dwóch godzinach.

Stefan Kuza „Kowadło” i jego żona Ewa „Sójka” byli żołnierzami plutonu dywersyjnego, którego dowódcą był porucznik Zbigniew Karaś „Krąż”. W ich mieszkaniu przechowywana była broń palna, granaty… Dostawcą był Stefan Kubicki. O ilości dostaw może świadczyć fakt, iż pewnej niedzieli przywiózł on do warsztatu krawieckiego Kuzy pełną furmankę uzbrojenia i amunicji. Często sprzęt wojskowy przechowywany był w skrytce na Nadolu, w stodole u rodziców Stefana.

W kwietniu 1943 roku „Kowadło” i jego żona „Sójka”, przenosili broń od rodziców Kuzy z Nadola do swojego mieszkania. Wybrali drogę na skróty. Ścieżką przez ukwiecone łąki, tuż obok kwitnących sadów. Wiosna była w pełni – drzewa zielone, promienie słońca oświetlały na Nadolu dachy domów, a uroku dodawał szmaragdowa barwa tafli stawów. Wiosna jawiła się jako ogromna siła mogąca wlać w ludzkie serce miłość, nadzieję, entuzjazm i optymizm.

Żona Stefana miała za paskiem w spódnicy jeden pistolet i dwa granaty. „Kowadło” pistolet i trzy granaty. Na ścieżce biegnącej przez łąki natknęli się na patrol żandarmerii. Stefan kazał żonie, żeby go wyprzedziła, a sam, udając, iż wpadło mu coś do buta, zatrzymał się wytrzepując „to coś” z buta. Niemcy jednak ich nie legitymowali. Udało się tym razem!

W mieszkaniu Stefana Kuzy bardzo często przebywał szef Kedywu porucznik Feliks Rajca „Kafel”. Spotykał się tu z ludźmi z terenu.

Podczas takich spotkań, a zwłaszcza w godzinach nocnych, mieli dużo czasu w rozmowy, poruszając w nich wiele tematów, wśród których najważniejszym była sprawa odzyskania wolności. I chociaż wszyscy chcieli przyczynić się do realizacji tego celu poprzez osobiste zaangażowanie, to jednak nikt nie mógł wyobrazić sobie politycznego kształtu wyzwolonej Polski. Porucznik Feliks Rajca „Kafel” jako oficer młodszy posiadał niczym nie zachwianą wiarę w apolityczność armii, a w konkretnych warunkach działalność konspiracyjną traktował jako dalszy ciąg swej służby, zgodnie z żołnierską przysięgą, od której nikt go nie zwolnił. Średnie pokolenie oddziału pochodziło w większości z warstw urzędniczych, rzemieślniczych oraz robotniczych i wyznawało poglądy wywodzące się programów politycznych Polskiego Stronnictwa Demokratycznego i Stronnictwa Pracy. Opowiadali się oni przeciwko tendencjom totalitarnym i nacjonalistycznym. W kwestii spojrzenia na człowieka odrzucali zarówno totalitaryzm, jak i skrajny liberalizm jako prowadzące odpowiednio do niewoli i anarchii. Młodych podchorążych rezerwy wychowano wprawdzie w szkołach w duchu programowej ideologii, ale byli oni zbyt młodzi na to, by wykształcić w sobie własne przekonania polityczne, a ponadto wrześniowa katastrofa zrodziła w nich nieufność do wszystkiego, co stanowić mogło kontynuację przeszłości. Młodzież w wieku przedpoborowym z różnych środowisk – mieszczańskich, robotniczych czy inteligenckich – nie zaznała jeszcze smaku samodzielnego życia, a w konspiracji szukała bądź romantycznych przygód, bądź chciała kontynuować tradycje powstań z 1830 roku i 1863 roku.

Członkowie oddziału AK stanowili więc konglomerat różnych stylów życia, wywodzili się z różnych środowisk, z całym bagażem wad i zalet różnych mających swe źródło w tradycyjnych dla tych środowisk postawach, zwyczajach i przekonaniach. Łączącą wszystkich „racją stanu” była fascynacja osobą generała Władysława Sikorskiego oraz wojsko polskie na Zachodzie, którego był Naczelnym Wodzem.

Przez mieszkanie „Kowadła” w czasie okupacji przewinęli się wszyscy najważniejsi akowcy obwodu.

Jednym z zadań „Kowadła” było rozpoznanie przyszłych akcji oddziału; informowanie o obiekcie zamachu i rozpoznanie terenu, na którym przyjdzie im działać.

Odprawę patrolu zarządzono w trybie alarmowym w mieszkaniu Stefana Kuzy „Kowadło”. Akcja miała polegać narekwizycji pieniędzy ze Spółdzielni Handlowo – Rolniczej; w punkcie wydawania alkoholu, przy ulicy Stopnickiej i w młynie w Busku. Gdy dowiedzieli się o zleconym zadaniu, zapanowało milczenie, twarze skupione. Na dowódcę patrolu major „Srogi” wyznaczył porucznika Jana Koreptę „Nik”. Po omówienia ogólnego planu działania „Nik” przydziela zadania szczegółowe każdemu żołnierzowi patrolu. Żołnierzami drużyny, biorącej udział w akcji byli: Jan Strzelecki, Antoni Szewczyk „Pszczoła”, Stefan Kuza „Kowadło” Witold Stępień „Dzik” i Wacław Kowalczyk „Czarny”.

Po przeszło dziesięciu dniach trwania w ostrym pogotowiu i daremnego wyczekiwania, z uczuciem niewysłowionej ulgi przyjęli rozkaz wykonania akcji „Rekwizycja”. Akcja musi być wykonana między godziną 22.00 dnia 3 października a godziną 3 dnia 4 października.

Wieczór był ciepły. Powietrze aromatyczne. Noc wychodziła zza lasu Widuchowskiego na wschodzie. Stanęła nad ziemią ponura, olbrzymia… Obu ramionami z wysiłkiem ściągnęła z góry w dół czarną kurtynę, ciężką, zimną.

– No, chłopcy! – zachęcał „Nik” drużynę do szybszego marszu i mknęli dalej w mrok nocy.

Oczy przyzwyczajają się do ciemności i coraz lepiej odróżniają teren. Są już w mieście, przeszli przez Targowie. Po przejściu wąską uliczką, skręcili na wschód. Spotyka ich ujadanie wybiegających naprzeciw psów, ale zaraz odskakują na strony i milczą.

– Chciało mi się bardzo zaśpiewać piosenkę – wspomina Kuza – ale hamowałem w sobie to pragnienie. Piersi rozpierała duma i chęć czynu. Byłem jakby pijany.

Nareszcie jesteśmy na miejscu. Idziemy powoli przez duże podwórko. Niewidzialne w ciemności gałęzie drzew biją po twarzy. Osłaniają więc głowę rękami i nisko się schylają.

Czterech partyzantów „Nik” wyznacza do ochrony na zewnątrz budynku. Idzie tylko z Antosiem Szewczykiem. „Pszczoła”, ten otwiera drzwi i nie świecąc latarką wchodzi do pomieszczeń biurowych. Korepta „Nik” przymyka za sobą drzwi. Są w małym pomieszczeniu kasjera.

„Pszczoła” sprytnie otwiera kasę pancerną. „Nik” ma zawieszoną przez ramię sporą skórzaną torbę. Siada na krześle, oświetla wnętrze szafy latarką. „Pszczoła” wyjmuje z kasy pieniądze i wkłada do torby. Wychodzą na podwórze. Dowódca ochrony melduje, iż wszystko w porządku.

Ruszają w ciemność. Idą krok za krokiem, rozglądają się dookoła. Słyszą z boku jakieś szmery. Potem odróżniają kroki idących ludzi. „Nik” uważnie patrzy w tamtym kierunku. Wsadza rękę do kieszeni, trzyma dłonią rozgrzaną od ciała kolbę rewolweru. A kroki zbliżają się w ich kierunku coraz bardziej. Ktoś zakasłał. Wydaje się, iż są już przy nich.

Nagle stukot wojskowych butów ustaje i słyszą wyraźnie głos, mówiący po niemiecku:

– Nikogo tu nie ma?

Po kilku sekundach odzywa się drugi chrapliwy głos:

– To u ciebie w głowie coś się chyba odzywa.

Po chwili znów rozlegają się kroki. Szurgają po ulicy długo, ciężko – zaczynają się oddalać. Po kilku minutach ogarnia ich zupełna cisza. Patrol „Nika” wyrusza dalej w mrok nocy, wykonać kolejne zadanie.

Święta Wielkanocne w 1944 roku wypadały 9 kwietnia. W tym wyjątkowym czasie obrzędy religijne, tradycja i świat przyrody splatają się w jedno; wierni duchowo przygotowują się do obrzędów zmartwychwstania Jezusa.

W domu Ewy i Stefana Kuzów już w Wielki Piątek barwiono jeden z ważniejszych symboli świąt Wielkiej Nocy – jajka. Następnego dnia wszyscy, całą rodziną poszli do kościoła. Śniadanie wielkanocne było chwilą refleksji, spotkania z rodziną i najbliższymi, zaczynało się od składania sobie życzeń, dzieląc się jajkiem, bowiem jajka były pierwszą potrawą spożywaną tego dnia. W tym trudnym czasie cieszono się choćby tym, iż odradza się i rozkwita natura – symbol nadejścia lepszego jutra. Poszukiwaniem sensu walki z okupantem hitlerowskim. Nadzieją, która była zawsze potrzebna.

Zepsuty zegar nie chodził od kilku miesięcy, ale z pewnością był już późny wieczór – Niedziela Wielkanocna. Dzieci już spały. Pani Ewa Kuza „Sójka” zasypiała przy stole czytając książkę. Na łóżku leżał jeszcze ubrany mąż, Stefan „Kowadło” i co chwilę pochrapywał. Nagle Ewa odłożyła książkę. Zdawało się jej, iż usłyszała jakieś szmery na zewnątrz. Odsłoniła troszkę firankę i popatrzyła w okno:

– Ktoś kręci się koło domu – powiedziała ściszonym podnieconym głosem.

Stefan podniósł głowę i nasłuchiwał.

Po chwili uszu Ewy doszło znów jakieś szuranie za oknem.

– Ktoś łazi koło ściany – powtórzyła wyraźniej – słyszysz?

Stefan nic nie słyszał. Wstał z łóżka. Zdjął lampę naftową z futryny, podkręcił ogień, podpalił papierosa i chciał ją znowu powiesić, gdy nagle ktoś delikatnie zapukał w okno od ulicy.

Ewa zerwała się od stołu i skoczyła do pieca.

– A widzisz! – mówiła wystraszona.

Stefan postawił lampę na stole, skręcił bardziej płomień i odwróciwszy się ponownie do okna od ulicy nasłuchiwał, ale znów była cisza.

Po pewnym jednak czasie jeszcze raz mocniej zapukano w to samo okno. Stefan z Ewą niemo spojrzeli na siebie.

W mieszkaniu powstało podniecenie.

– Kto tam?! – zawołał szorstko Stefan.

Ten ktoś poruszył się i spokojnym głosem powiedział:

– Stefan otwórz – to ja Michał „Kaczmarek”, mówił ściszonym głosem.

Stefan otworzył drzwi i zaprosił do środka. Okazało się, iż to Michał Lasak wraz ze swoim patrolem przyszedł po odbiór broni, która była przechowywana przez Stefana i Ewę Kuzów. Wyposażona w broń drużyna po pewnym czasie wyszła z mieszkania na akcję odbicia więźniów z aresztu w Busku.

W drużynie Lasaka byli: Piotr Pałys „Kruk”, Hieronim Stężowski „Rybiarz”, Adam Kozioł „Tarzan”, Jerzy Trybulski „Figaro”, Jan Grochowski „Śmietana” i Mieczysław Gałat.

Akcja miała być przeprowadzona przy współudziale Wiktora Kieronia, policjanta „granatowego”, który miał otworzyć drzwi dyżurki, w celu podania przyniesionego poczęstunku świątecznego.

Każdy z partyzantów miał wyznaczone zadanie. Lasak miał podać koszyk z żywnością, a Pałys wyposażony w łom po obezwładnieniu policjantów miał z pozostałymi wyważać drzwi. Akcja spaliła na panewce, gdyż Wiktora Kieronia nie było tego dnia w dyżurce, a pełniący służbę policjant „granatowy”, domyśliwszy się celu „odwiedzin”, zagroził wezwaniem żandarmerii niemieckiej.

Wiosną 1944 roku Komendant Obwodu Busko major Wacław Ćmakowski wydał rozkaz likwidacji zastępcy Sipo, Oberscharfürera Maksa Petersa, szefa Sondergerichtu, który osobiście torturował i rozstrzeliwał aresztowanych Polaków.

Zadanie obserwowania Petersa powierzono braciom Jopowiczom: Teodorowi „Znicz” i Zdzisławowi „Stal”. Łącznikami ich byli: Marian Wojnakowski „Wodnik”, Tadeusz Krzysztofik „Kra” i Stefan Kuza „Kowadło”. Grupa likwidacyjna oczekiwała na sygnał od pierwszych dni czerwca.

Na zapleczu warsztatu krawieckiego Stefana Kuzy przy ulicy Stopnickiej 15 każdego dnia od rana przebywała w pełnej gotowości do wykonania zadania grupa likwidacyjna pod dowództwem Michała Lasaka „Kaczmarka”. W jej skład wchodzili: Piotr Pałys „Kruk”, Hieronim Stężowski „Rybiarz”, Jan Grochowski „Śmietana”. Na nocleg partyzanci udawali się do Łagiewnik, lub na Nadole do rodziców Stefana.

Dopiero 11 lipca doszło do wykonania egzekucji. Celny strzał Piotra Pałysa w głowę Niemca i natychmiastowa poprawka Jana Grochowskiego położyły trupem gestapowca.

(Patrz rozdział: Zamach na Hansa Petersa). Tego dnia miasto zamarło całkowicie, nie widać było przysłowiowej żywej duszy. Wieczorem mężczyźni opuścili domy rodzinne gromadząc się w pobliskich wioskach. Niemcy aresztowali tylko kilka osób i po wylegitymowaniu zwolnili je do domów.

Szef Gestapo Fischer nie zdecydował się na represje, być może lękając się losu Petersa.

Opór społeczeństwa polskiego w czasie okupacji niemieckiej wyrażał się nie tylko w walce bieżącej i przygotowaniach do powstania zbrojnego w szeregach Armii Krajowej. Przybrał również powszechniejszą formę walki cywilnej, za którą – tak jak za każdy sprzeciw wobec okupanta – groziły najwyższe kary, stosowane z bezwzględną konsekwencją od pierwszych tygodni okupacji. Stefan i Ewa Kuzowie, mimo groźby śmierci swojej, dzieci i najbliższych, podjęli ryzyko walki w ramach Armii Krajowej. Byli wzorem dla innych do naśladowania.

Rozdział XXXI

Bitwa o Skalbmierz

W końcu lipca 1944 oddziały Armii Krajowej opanowały przejściowo rejon Pińczów- Kazimierza Wielka-Miechów, tworząc tam tak zwaną Republikę Partyzancką (Republikę Pińczowską).

Wolność! W tych dniach wolności mieszkańcy Skalbmierza podczas spotkań, dzielą się wrażeniami. Siedzą w knajpce i cukierni, dokąd chcą. Godzina policyjna nie obowiązuje. Nie ma zakazu zamykania bram i gaszenia świateł. Nie słychać za oknami policyjnych bud, pędzących przez ulicę z przejmującym wyciem syren. Czarne zbiry z trupimi czaszkami i piszczelami na hełmach i kołnierzach nie wtargną niespodziewanie z okrzykiem: „Hände hoch!” Nie obstąpią ludzi nagle zielone czy stalowe płaszcze i hełmy, nie zajrzą w szeroko rozwarte oczy lufy pistoletów. Nie przerazi nowy afisz z nazwiskami skazanych, rozstrzelanych, powieszonych, lub wziętych jako zakładników.

To jest dopiero przedsmak wolności. Powoli cichł gwar i szept ludnych uliczek, zaułków i placyków miasta. Milkły głośniki i dźwięki instrumentów, gasły światła w oknach kamieniczek i domów.

Cisza letniego wieczoru. Czasem przejdzie przez wąskie i senne uliczki patrol partyzancki, przemknie łączniczka, gubiąc odgłosy swoich kroków.

Przez otwarte okna słychać bicie staroświeckich zegarów. Ich metaliczne dźwięki spływają w granatową noc. Echo tych dźwięków jest pełne głębokiej powagi lub wielkiej radości, smutku, czy tęsknoty, niepewności i oczekiwania.

Mury pokryte hasłami i afiszami. Na afiszu młody partyzant we wzniesionych rękach krzepko dzierży biało – czerwony sztandar i karabin. Napis brzmi: „Do broni w szeregach AK”.

Kościół pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela otwarty na rozcież, jak w wielkie dni świąt. Pusto w nim i głucho. Strzeliste łuki nawy na próżno starają się rozproszyć mroki. Obraz w głównym ołtarzu przedstawia Zwiastowanie. W kościele jest osiem barokowych i rokokowych ołtarzy bocznych. Belka tęczowa z dwustronnego krzyża, po bokach figury Matki Bożej Bolesnej i świętego Jana. Stelle po obu stronach prezbiterium przedstawiają sceny z życia świętego Jana Chrzciciela.

Młody chłopiec – partyzant – Stach „Kmicic”, z przewieszonym przez pierś zdobycznym MP 40 schmeisserem, wstępuje w progi świątyni z tym samym uczuciem bojaźni, jak w dzieciństwie, kiedy go matka przyprowadziła tu za rękę. Szedł cicho i niepewnie, jakby się bał, by nie obudzić przeszłości.

Płomienie świec kołysały się lekko i kładły się długimi cieniami na ściany, na ciężkie srebrne lichtarze i wota w ołtarzu głównym.

Ukląkł i wpatrywał się w obraz Zwiastowania Najświętszej Marii Panny oplecionej aureolą. Dziękował za miłosierdzie, za łaskę, za ocalenie. Modlił się gorliwie za dusze poległych towarzyszy broni i przyjaciół. „Jak żywi stoicie mi przed oczyma, słyszę wasze głosy, widzę wasze oczy. Wasz cień nie odstępuje mnie”.

Wyszedł ze świątyni. Ogarnęła go przedziwna cisza letniego wieczoru. Żaden głos nie zakłócał jej, choćby powiew wiatru. Wysoko po granatowym niebie płynęły ciemne chmury, przesłaniając na chwilę gwiazdy. Z nieba spadał meteor pozostawiając świetlną smugę. Ciemne chmurki płynęły teraz powoli po drodze usianej gwiazdami.

Myślał o obronie miasta. Wierzył, iż się obroni. Ma przecież wspaniałe tradycje Powstania Styczniowego, troskliwie pielęgnowane i przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Coraz więcej zaczęto mówić o uderzeniu wojsk niemieckich na miasto. Coraz częściej mówiono o walce, o śmierci i zagładzie, coraz częściej zasępiały się twarze. choćby młodzi dziwnie spoważnieli.

Skalbmierz przygotowywał się do obrony. Łańcuch barykad zamknął wyloty ulic; wyrastały coraz to nowe, pełne siły, zuchwałości i romantyzmu, spajały mury domów, obracając miasto w silną fortecę, w którego w sercu nie pojawią się gąsienice czołgów…

Tymczasem wypadki toczyły się szybko. Rankiem 5 sierpnia 1944 roku siedemsetletni Skalbmierz drzemał spokojnie nad niewielką rzeczką Nidzicą. Skupione ciasno wokół zabytkowego gotyckiego kościoła z XV wieku domostwa zdobiły biało – czerwone sztandary, symbol niedawno odzyskanej wolności.

Niemcy przystąpili do jego likwidacji, wysyłając do położonego na terenie Republiki Skalbmierza liczącą około 900 żołnierzy i policjantów ekspedycję karną.

O godzinie 5.30 rano od strony Miechowa uderzyła na Skalbmierz niemiecka kolumna samochodowa w składzie 35 samochodów ciężarowych plus 7 motocykli. Po zajęciu miasta, za kolumną samochodów, nadciągnął tabor konny nieprzyjaciela w składzie około 80 wozów i około 200 żołnierzy na wozach.

Niemcy, których liczba dochodziła do tysiąca, działając przez zaskoczenie mieli zamiar przerzucić część wojska na wschodni skraj miasta, zająć stację kolejową i tory biegnące w tym miejscu po nasypie, uderzyć równocześnie od strony zachodniej i północnej, zamknąć w kleszcze znajdujących się w mieście partyzantów, a potem rozprawić się z miejscową ludnością, której przygotowywano śmierć, miastu zaś – zagładę.

Obrony miasta podjął się 22-osobowy oddział dywersyjno-partyzancki Armii Krajowej pod dowództwem podporucznika Franciszka Pudo, pseudonim „Sokół”. Podeszli na rynek. Tu natknęli się na trzy hitlerowskie samochody. Padła komenda – ognia! Partyzanci rozpoczęli atak. W kilka minut niemiecka załoga jednego z wozów leżała wybita do nogi, inni w popłochu rzucili się do ucieczki.

Wkrótce jednak Niemcy zorientowali się, iż partyzantów jest zaledwie garstka i rozpoczęli kontruderzenie. Ogień wzrastał z minuty na minutę, hitlerowcy nie żałowali amunicji. Po stronie partyzanckiej padli pierwsi zabici i ranni.

Zginął między innymi siedemnastoletni chłopiec z Warszawy, kuzyn „Sokoła” – Zygmunt Zagrodzki. Chłopiec wyskoczył ze „stenem” w ręku zza węgła domu i tu przeszyła go seria z karabinu maszynowego, zatoczył się i padł. Krew popłynęła obficie, tracił przytomność, mówił coś o matce. Nadbiegły sanitariuszki, ale nic nie mogły poradzić… Zygmunt nie żył. Wieczorem, gdy pierwsze gwiazdy wyszły na wyblakłe niebo, wniesiono ciało do kościoła. Trumna położona na katafalku jaśniała w blasku świec. Po mszy świętej ciało przeniesiono na cmentarz parafialny. Świeżo wykopana ziemia jaśniała w blasku świec. Gromadka partyzantów i ludności cywilnej otoczyła trumnę. Wraz z księdzem odmówili modlitwy, które poprzedzają złożenie zmarłego do grobu. Ktoś powiedział kilka słów na pożegnanie, złożono trumnę do ziemi, zaintonowano „Jeszcze Polska nie zginęła” i zasypano grób.

Cmentarz był pusty i srebrny od blasku księżyca, wymieciony z kurzu ciepłymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego piasku, kipiały na nim jasnym listowiem. Zdawało się, iż te drzewa z patosem wywołują wicher, wzburzając swe korony, ażeby w nienaturalnych przegięciach ukazać wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu.

Koledzy, wieczorem grób otoczyli wianuszkiem. Śpiewali partyzanckie piosenki półgłosem! – Śpiewali cicho, echo zanadto niosło w dal choćby te przytłumione głosy. Słowa piosenki, patetyczne i wzniosłe – dziś straciły blask i wyrazistość, pokryły się patyną przeszłości, stały się dalekie, jak tamta wojna – ale dla nich miały wówczas wielkie znaczenie.

Na zakończenie Władek Wojtasik z gazetki konspiracyjnej „Odwet” deklamował utwór „Elegia o chłopcu polskim”. Wiersz, w którym Krzysztof Kamil Baczyński pokazuje dramat całego Pokolenia Kolumbów.

Oto bohaterka – matka rozmawia z swoim synem. Mówi do syna zmarłego, a w każdym z jej słów nie brakuje czułości: Nie ma bowiem młodości w czasach wojny, nie ma normalnego życia, nie ma „dnia”, wszystko pochłania „ciemna noc”. O tym Baczyński nigdy nie zapominał, dając poetyckie świadectwo dramatu całego pokolenia – jego rówieśników i choćby młodszych, którzy bohatersko walczyli i polegli. Nie mieli bowiem wyjścia – wojna jest złem. Złem największym zwłaszcza dla dorastających młodych ludzi, którzy jednego niemal dnia muszą pogrzebać swą młodość i stanąć do walki.

„Elegia o chłopcu polskim” to jeden z najbardziej znanych wierszy autorstwa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Został on napisany w marcu 1944 roku, a więc w okresie zaogniających się działań wojennych.

Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,

haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,

malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,

wyszywali wisielcami drzew płynące morze

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

Wypadki toczyły się szybko. Niemcy całą siłą uderzyli na partyzantów „Sokoła”, a ci, nie mogąc oprzeć się wciąż nadciągającym na pomoc hitlerowskim oddziałom, wycofali się na cmentarz. Tu jednak także nie utrzymali się zbyt długo. Opuścili więc miasto wycofując się łąkami w kierunku wsi Sielec.

Tymczasem w Skalbmierzu po wkroczeniu Niemców zapanowała niesamowita panika. Część ludzi zdołała się wprawdzie ukryć w polu bądź w sobie tylko znanych kryjówkach i zakamarkach, ale innych hitlerowcy zaczęli w bestialski sposób mordować. Coraz to wybuchały pożary, rozlegały się serie karabinów maszynowych, jęki mordowanych mieszkańców. Zaalarmowało to całą okolicę, sąsiednie wsie i miasteczka. Wszędzie organizowano pomoc dla Skalbmierza, wszędzie szykowano się do walki. Miejscowi bechowcy rozkładali na drogach dojazdowych brony kolcami do góry, by nie mogli tamtędy przejechać Niemcy.

Porucznik „Brzoza II” Franciszek Kozłowski uszykował swój liczący 27 żołnierzy oddział AK i uderzył na stację kolejową. Rozwinięci w tyralierę partyzanci z furią przekroczyli tory kolejowe, opanowali budynek stacyjny i położone w głębi magazyny „Rolnika”. Jednak, choć część broniących się Niemców poległa, znaczna grupa zdołała się wycofać i wzmocniona oddziałami policji rozpoczęła od południowego wschodu okrążenie partyzantów, rażąc ich ogniem broni maszynowej. W tej sytuacji porucznik Kozłowski, który zorientował się, iż Niemców jest dużo więcej, niż miało być według relacji dowódcy batalionu, wydał rozkaz natychmiastowego wycofania się ze stacji, przekroczenia Nidzicy i uderzenia na Niemców od strony Zamościa (północne przedmieście Skalbmierza).

Kolejny atak dzielnego dowódcy „Brzoza II” nie zaskoczył Niemców, wszelkie bowiem ruchy oddziału były dokładnie śledzone. Nierówna walka bohaterskich partyzantów przemieniła się w rzeź. Zginęli ostrzelani z bliska podchorążowie: „Ramzes” – Stanisław Grudzień, „Lewis” – Józef Pajączek i „Jegor” – Edward Różycki, zginęli podoficerowie: „Dobrzański” – Józef Baran i „Zapalniczka” – Adam Kot, poległo wielu strzelców, którzy od początku walki w Skalbmierzu wypełniali z honorem swój żołnierski obowiązek. Poległ również ich dowódca, „Brzoza II” – Franciszek Kozłowski. Tylko nielicznej grupie partyzantów udało się wyrwać z pułapki i ukryć w wiklinie nad brzegiem Nidzicy… Śmierć tych żołnierzy, była normalnym losem żołnierskim. Jak każda śmierć – poruszyła najgłębsze uczucia tych, co pozostali. Stała się rzecz w pewnym sensie zwykła. Jest wojna – trudno. My strzelamy – i do nas strzelają.

Każdemu wydarzeniu towarzyszyła piosenka – piosenki powstawały na leśnych biwakach partyzanckich. To tam leśni poeci dobierali słowa, w czym wydatnie pomagali im koledzy z oddziału. Słowa pieśni dyktowało życie. W godzinie pewnego odpoczynku, w przerwie między strzelaniną, któryś z partyzantów deklamował słowa piosenki. Zapanowała cisza. Władek Wojtasik starając się opanować głos, trzymał kartkę papieru w dłoni i szeptem sinymi wargami deklamował zwrotkę, za zwrotką:

Nie walczymy dla krzyży i sławy

Partyzancka to dola już jest

A na grobie gdzieś krzyżyk koślawy

Czasem mokry od czyichś łez.

Bo gdy karze tak wyrok ponury

Za Ojczyznę daj życie i trud

Nie dostaniesz ty w niebie też bury

Nie na marne Twój zgon i Twój trud.

Święty Piotr nam bramę otworzy

Spyta kto z partyzantki tam jest

Wejdziesz w ogród spokoju i zorzy

Boś jest Polak i walczyłeś fest

Autor nieznany.

Tymczasem natarcie na cmentarz trwało dalej. Nie przerywając ognia, dwa plutony, które znajdowały się na prawym skrzydle, oderwały się od nieprzyjaciela i spróbowały zaatakować Niemców z kierunku Topoli, wzdłuż toru kolejowego. Przeprowadzony atak powiódł się i w połączeniu z frontowym atakiem reszty oddziału zepchnął Niemców do miasta.

Nowa faza bitwy o Skalbmierz ogarnęła wszystkich partyzantów. Nie było w niej pierwszej linii ani tyłów, walczył każdy bez względu na to, gdzie się znajdował i czyich słuchał rozkazów.

Pech chciał, iż na osi partyzanckiego natarcia usadowiła się obsługa niemieckiego cekaemu. Próbowano wypłoszyć Niemców ogniem z pistoletów maszynowych, tak jak to się już wcześniej udało zrobić, ale hitlerowcy nie dawali się. Odpowiedzieli natychmiast ogniem i to tak, iż choćby głowy nie było można podnieść. Poważna część sektora, na który nacierali partyzanci i przez który musieli przejść, była pod ich kontrolą. Pozostawało adekwatnie tylko jedno wyjście: podczołgać się ostrożnie pod samo stanowisko i zarzucić hitlerowców granatami. Niewielkie fałdy i wgłębienia terenu częściowo ułatwiały taką wyprawę. Pytanie tylko, kto odważy się podejść pod lufę cekaemu? Ryzyko było bardzo wielkie. Dowódca bał się wprost wydać takiego rozkazu, ale nie miał innego wyjścia.

– My ich załatwimy poruczniku – odezwał się Władek Wojtasik, jeden z najbardziej bojowych zwiadowców oddziału do Franciszka Palusa „Bałtyckiego”, dowódcy kompanii AK. – Dwa granaty i po krzyku, zobaczycie…

Z kim chcesz pójść? – zapytał „Bałtycki”, widząc, iż Władek niecierpliwie czeka na jego zgodę.

– Z Władkiem Prostakiem. My z jednej wioski, to morowy chłopak, wykołujemy z nim hitlerowców.

– No cóż, idźcie. W razie czego przykryjemy was ogniem – powiedział „Bałtycki”, żeby bodaj w ten sposób podtrzymać dzielnych chłopców na duchu i niejako usprawiedliwić swoją ryzykowną decyzję.

Zwiadowcy ruszyli od razu. Czołgali się zręcznie wzdłuż polnej drogi, która łukiem prowadziła na tyły niemieckiego stanowiska. Posuwając się ku wyniosłości, za którą stał karabin maszynowy, skradali się cicho, ostrożnie, z wolna, zatrzymując się co chwila. W ruchach ich było coś przerażającego. Na koniec postacie znikły, schroniły się w dolince. Partyzanci oddziału śledzili w napięciu każdy krok swoich kolegów. Dowódca prowadził wzrokiem rozpłaszczone sylwetki, aż do skraju pobliskiego pagórka, a później, gdy skryli się w płytkim rowie, liczył sekundy, nieznośnie długie i męczące, jakby czas stanął w miejscu. Chwilami odnosili wrażenie, iż Niemcy zorientowali się, co im zagraża, iż czekają tylko na odpowiedni moment, by z bliska przywitać odważnych chłopców celną serią. Zbliżywszy się do skraju wykopanego przedpiersia, wychyliły się głowy hitlerowców, najwyraźniej zaciekawionych ciszą, która niespodziewanie zapanowała na polu walki. W tej chwili wiatr przestał wiać, zrobiła się cisza zupełna. Pole walki powoli zasnuwały mgły. Wyglądało, jak za zwiewną zasłoną. Zachodni wiatr gnał po niebie ciemne postrzępione chmury, niósł zapach dymu i spalenizny. Nad okolicą gorzała krwawa łuna…

Nagle rozległ się huk pękającego granatu. Pod wpływem wybuchu partyzanci skoczyli na równe nogi. Czyżby zwiadowcy?

Kłąb kurzu, który wzbił się nad stanowisko cekaemu, był najlepszą odpowiedzią. Udało się! Zobaczyli wszyscy też, jak z boku wyskoczył Władek Prostak i przejechał pepeszą po hitlerowcach, chyba dla zasady, żeby komuś po eksplozji granatu nie zechciało się jeszcze podnieś głowy. Ta seria zabrzmiała jak sygnał: droga wolna, można atakować!

– Naprzód! Hura! – buchnął okrzyk.

Za Naszą Wolność i Waszą

Bracia, chwytamy za miecz

Śmierć, ani trud nas nie straszą

Zwycięski Orle nasz leć.

Godzina pomsty wybija

Za zbrodnie, mękę i krew,

Do broni Jezus Maryja,

Żołnierski wzywa nas zew! (bis)

Zerwali się partyzanci „Bałtyckiego” i porucznika „Orlika” z AK, a także Zygmunta Bieszczanina „Adama”, z oddziału AL. Kapral- Zygmunt Bednarz „Zawierucha, dzielny partyzant z Młodzaw, ze swoją drużyną karabinów maszynowych, wykonując otrzymany rozkaz, uderzył na wschodnie skrzydło nacierających Niemców. To spowodowało, iż wróg jakby się zawahał. Piekielny ogień poszedł na przedpole, niszcząc przyczajonych pod krzakami hitlerowców. Partyzanci parli do przodu bez wytchnienia, skokami, biegiem. Byli pewni, iż żadna siła nie zdoła już powstrzymać tej fali, wartkiej i rozkołysanej. Biegli chłopcy, słychać było dudnienie ich butów i krótkie warknięcia peemów, widać było smagane pociskami plecy uciekających Niemców. W tym ataku wróg kilka miał do powiedzenia. Inicjatywa przeszła w ręce partyzantów.

Podchodząc szybkim atakiem pod pierwsze domy Skalbmierza liczyli już na sukces. Niestety, na lewym skrzydle natarcie porucznika „Orlika”, nie z jego winy, nieoczekiwanie się załamało. Dwa były tego powody.

Jeden, to makabryczny widok pomordowanych na północnym brzegu Nidzicy partyzantów z oddziału „Brzozy II” i ludności cywilnej. Działy się tam dantejskie sceny. Zmieszane głosy wrzeszczały przeraźliwie: „Jezu Chryste! ratuj! Zmiłuj się nad nami” Rozlegał się huk broni maszynowej, czerwone światła rozdzierały jasność dnia. Tupot podkutych żołnierskich butów mieszał się z szczękiem żelaza. Coraz to nowi esesmani z trupimi czaszkami na mundurach wyrastali jakby spod ziemi, siejąc wokół śmierć . Rzekłbyś zawrzał nagle huragan w tej cichej, spokojnej miejscowości. Potem jęki ludzkie zawtórowały wrzaskiem strasznym, wreszcie ucichło wszystko, walka była skończona.

Drugi – lepsze warunki terenowe, jakie mieli tu Niemcy, szczególnie po dojściu partyzantów w pobliże toru kolejowego, który biegnąc po nasypie stanowił wspaniały punkt oporu, tym bardziej iż partyzanci nacierali po równych, odsłoniętych łąkach.

Dowódcy oddziałów partyzanckich zdali sobie sprawę, iż siłami partyzantów nie są w stanie odzyskać miasta. Powstała więc myśl zwrócenia się z prośbą o pomoc do dowódcy kompanii czołgów radzieckich, które chroniły w Wiślicy przeprawy przez Nidę. Prośba została spełniona.

W tej sytuacji dowodzone przez porucznika Romana Moskwę „Wojniłłowicz” oddziały Armii Krajowej, wspierane przez jednostki Batalionów Chłopskich i 38-osobowy oddział Armii Ludowej kapitana Zygmunta Bieszczanina, „Adam” oraz dwa czołgi radzieckiego zwiadu wojskowego z okolic Wiślicy rozpoczęły pospieszną koncentrację wokół miasta, nękając znajdujących się tam Niemców walką podjazdową.

Około godziny 18.30 liczące już blisko 400 żołnierzy zgrupowanie partyzanckie wykonało natarcie na Skalbmierz. Czołgi posuwały się równo. Nagle z lewego skrzydła nastąpił ostrzał niemieckiego cekaemu, po sekundzie drugi i trzeci. I wtedy nastąpił grzmot, to wystrzelił czołg, gdy grzmot powtórzył się, parkan zza którego strzelali Niemcy rozleciał się na drzazgi.

Nie próżnowali także partyzanci. Nacierali śmiało za czołgami na broniących się Niemców, siejąc w ich szeregach śmierć i spustoszenie. Brali solidny odwet za krew pomordowanych w tym mieście.

Rozpędzeni, biegnąc za czołgami, partyzanci dopadli pierwszych domów i rozsypali się po ogrodach i ciasnych uliczkach Skalbmierza. Hitlerowcy miotali się po podwórzach, przeskakiwali przez płoty i ulice usiłując zorganizować obronę w większych pododdziałach.

W pewnym momencie zza węgła jakiegoś domu nagle wyskoczył wprost na nacierającą drużynę nisko pochylony chłopiec. Był to czternastoletni Władek Kucybała.

– Skąd się tu wziąłeś? – zapytał Zygmunt Bednarz.

Chłopiec wyprostował się dumnie, przyciskając do piersi nowiutkiego „schmeissera”.

– Przyprowadziłem pomoc – powiedział Władek. Miałem ich przyprowadzić najkrótszą drogą i wracać, ale… tu strzelają, więc chciałem wziąć udział w dalszej walce. Zdobyłem automat, udało się…

Po jakimś czasie hitlerowcy zrozumieli, iż dalsza ich walka nie zmieni już ich sytuacji. Gwałtowny i heroiczny atak partyzantów, wspieranych ogniem radzieckich czołgów, przekonał ich, iż tym razem nie mają już żadnych szans. Osaczony wróg widział ratunek w szybkiej ucieczce.

Wielka wyprawa pacyfikacyjna zakończyła się po całodziennej bitwie zupełną klęską wroga. Ocalały od zagłady Skalbmierz przez cały czas tętnił wolnym życiem. Żyła też przez cały czas partyzancka Republika Pińczowska.

Zapadał zmierzch i na chwilę opanowała świat straszliwa cisza. W niebywałym milczeniu zapowiadał się jakowyś kres i koniec wszystkiemu, co dotrwało do tej godziny zmierzchu i jeszcze żyło. W ciszy na dalekiej równinie płonęły spokojnie ciemnopurpurowe pożary. Zapadająca noc otulała je coraz szczelniej, gubiąc, myląc odległości w czarnej przestrzeni. Chwiały się, falowały wielkie ognie i zdawały się sunąć światem jak widma. Unosiły się i opadały, rozpościerały się po ziemi i wypiętrzały się.

Po bitwie i klęsce hitlerowców, w sobotę 5 sierpnia słońce w malowniczy sposób oświetliło niebo nad Skalbmierzem. Podczas zachodu słońca chmury przybrały barwy żółte, pomarańczowe oraz krwistoczerwone. Można było podziwiać widok, jakby na niebie miał zaraz pojawić się ogień. Zjawisko zachwyciło mieszkańców miasta i okolic. Płonące niebo nad Skalbmierzem… interesujące co z tego będzie – komentowali obserwatorzy nieba, którzy zastanawiali się nad tym, co może oznaczać takie zjawisko.

Po zachodzie słońca, ściemniło się. W mieście, na samym dole, przy jezdni było ciemno, wznosiła się mgła, zacierały się krawędzie, krajobraz stawał się niezwykle tajemniczy. Ulicę w ramiona chwytały otaczające je drzewa. Szumiące falowanie wysmukłych topoli wynurzone z objęć miasta witały pokłonem opłacone krwią zwycięstwo. Zmianie uległy kolory, zmieniło się oświetlenie, zaś to, co było dotychczas widoczne, skryło się we mgle. Miasto stało się mrocznie tajemnicze, tak, jakby działały w nim jakieś magiczne moce.

Następnego dnia była niedziela. Po latach przymusowego milczenia odezwała się sygnaturka z wieży kościoła parafialnego. Niosły się w dal jej srebrzyste dźwięki tak miłe mieszkańcom Skalbmierza. Jest to pierwsza niedziela obchodzona na wolności. Tłumy oblegały świątynię pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela. Przed ołtarzem jarzą świece i żyrandole. Kapłan odprawia mszę świętą dla oddziałów partyzanckich. Wszyscy chcą być świadkami tego historycznego momentu, więc tłum zalewa świątynię po brzegi, wypełniając wszystkie luki wokół karnych partyzanckich szeregów.

W czasie mszy partyzanci i mieszkańcy przystępują do Komunii świętej. Sztandary partyzanckie i chorągwie kościelne wznoszą się nad głowami… Boże coś Polskę rozbrzmiewa i płynie z niesłychaną mocą i wiarą ze wszystkich piersi, wezbranych uczuciem, iż zdawałoby się rozsadzi nawy świątyni.

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:

Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie.

Teraz ksiądz kapelan AK, kapitan Stanisław Ryńca, udziela uczestnikom mszy Bożego błogosławieństwa. Po nabożeństwie radosny tłum wylewa się na ulice i przed świątynie. Wzruszenie ogarnia mieszkańców, wielu ociera łzy… Wszędzie widać buńczuczne miny, zawadiackie ruchy i roześmiane twarze. Biało – czerwone opaski z napisem AK lub AL migają na rękawach, orły srebrzą się na hełmach. Każdy z młodych żołnierzy chce zabłysnąć dyskretnie lśniącym Stenem lub Błyskawicą, hartowaną w ogniu konspiracyjnych kuźni bronią, czy choćby Bergmanem, zdobytym w zuchwałej walce. Dziewczęta i chłopcy, ubrani w łaciate, szarozielone panterki, tygrysy, żabki i polowe mundury esesmańskie, przewijają się wszędzie. Noszą je tutaj ze specyficznym szykiem i fantazją.

Życie tłumione przez pięć lat ciężkiej okupacji buchnęło teraz nagle jasnym gejzerem i wzięło wszystkich w niepodzielne władanie. SKALBMIERZ ZACHŁYSNĄŁ SIĘ WOLNOŚCIĄ!

Idź do oryginalnego materiału