Od zmierzchu do świtu. Rozdział XXXII: Ucieczka z więzienia. Rozdział XXXIII: Pociąg numer 4865

przegladdziennikarski.pl 1 tydzień temu

Po przeprowadzonej akcji oddział partyzancki szedł za taborem, a z nim również i Stanisław Depczyński „Jaskółka”. Teraz dopiero zaczął sobie jaśniej uświadamiać, co działo się przez ostatnią godzinę. W takiej walce jeszcze nigdy nie uczestniczył. Gdzieś oczyma duszy ujrzał bladą twarz matki w jasno oświetlonym oknie.

Po rozbiciu gorzelni oprócz spirytusu zarekwirowano stu kilogramowego tucznika, a na wartowni zdobyto dwa karabiny, dwa pistolety i dziesięć „tłuczków”. Karabiny przydzielono partyzantom bez długiej broni.

Na pierwszym postoju, „Kmicic” zarządził zbiórkę oddziału.

Po złożeniu meldunku, padła komenda:

– „Bocian” i „Kmieć” – wystąp!

– Za zapał do walki, nieugiętość, męstwo, odwagę i hart ducha w walce z hitlerowskim najeźdźcom, w imieniu służby wręczam wam tę zdobytą broń. Wykorzystajcie ją do walki z faszystowskimi Niemcami!

Po odpoczynku oddział ruszył dalej. Pomimo złej drogi cały tabor partyzancki, a za nim oddział gwałtownie oddalał się na wschód. Dotychczas Niemcy nie podjęli pościgu. Jednak tylne ubezpieczenie z jednym erkaemem wycofywało się ostrożnie. Gdy po pewnym czasie zaczęły znikać szarości ustępującej nocy, kontury Morawicy na wschodzie zatliły się i powoli rozpływały pierwsze oznaki przedświtu. Konie parły ze wszystkich sił po wyboistej drodze, do pierwszych zarośli zagajnika było jeszcze około jednego kilometra.

Przejechawszy z pół kilometra skręcili w prawo w przecinający ich drogę dość szeroki dukt leśny. Tu wprawdzie nie było żadnych kolein, ale twarda ilasta ziemia nadawała się bardziej do jazdy obładowanymi wozami. Konie odetchnęły, wyprostowały się i od czasu do czasu zaczęły parskać, gdy spływający im z mokrych łbów pot zalewał nozdrza. Tutaj nastąpiło podzielenie oddziału.

Część partyzantów z taborami prowadzona przez „Przepiórkę” udała się w kierunku zachodnim na przygotowane miejsca ukrycia zdobyczy, część zaś z „Sokołem” zawróciła z powrotem przez las, który dopiero przeszła, w kierunku swoich stron zamieszkania, na północ.

Pomimo swobodnego marszu dążyli jednak, by najszybciej oddalić się od miejsca akcji. W tej sytuacji szczególnie gończe psy niemieckie były niebezpieczne, chociaż starali się zrywać ich trop i przekraczając strumyki kawałkami szli w wodzie. Po kilku godzinach takiego marszu dotarli do kontaktowego punktu w gajówce i rozlokowali się w stodole na wypoczynek.

Siadali akurat do naprędce przyszykowanego jedzenia, które miało zastąpić obiad, gdy wpadła do izby córka gajowego z wiadomością, iż jarzębinowym duktem jadą Niemcy. Równocześnie dał się słyszeć daleki szum licznych motorów. Ta wiadomość błyskawicznie wymiotła wszystkich od stołu. Ledwie partyzanci odskoczyli kilkadziesiąt metrów od gajówki i ukryli się w gęstych chaszczach, domownicy błyskawicznie uprzątnęli ze stołu, gdy cztery trzyosobowe motocykle z żandarmerią skręciwszy z przecinki zatrzymały się przed stojącym na podwórku gajowym, pytając, czy gdzieś nie zauważył bandytów.

Po odjeździe Niemców nikt już nie siadał do stołu. Partyzanci wypili po garnuszku mleka, napchali kieszenie chlebem i pojedynczo, ostrożnie opuszczali gościnną gajówkę. Pierwszy odmeldował się” Ryś”, potem „Jaskółka” ze swymi dwoma współtowarzyszami i gwałtownie zniknęli za domem w zielonym sosnowym zagajniku. Odtąd świadomość, iż Niemcy ich poszukują dodawała im energii i pomimo różnych wertepów leśnych przez które musieli przechodzić, drogi ubywało.

Pogoda, jak na listopad, utrzymywała się ładna, ale nieco mglista i słońce schodziło ku ziemi za delikatną woalką, żeby po kilkunastu minutach znaleźć się blisko horyzontu. Od lasu do zabudowań wsi było ponad pół kilometra równego odkrytego terenu. W końcu dotarli do najbliższej stodoły. Przez otwarte wierzeje weszli do wewnątrz. Tu postanowili przeczekać do nocy.

Po kilkugodzinnym wypoczynku wstali. Było gdzieś przed północą. Wyszli ze stodoły. Wszędzie panowała absolutna cisza, zupełnie nie jak podczas okupacji. Nigdzie nie uświadczył ani żywego ducha, żaden pies przy zagrodzie nie odezwał się.

Listopadowa noc, chociaż długa, mijała szybko. Po opuszczeniu stodoły rozstali się i każdy poszedł w swoim kierunku. „Jaskółka” miał ponad dziesięć kilometrów do domu.

Droga była prosta i pusta, noc, jesienna pogodna, a księżyc dla partyzanta świecił zbyt jaskrawo.

Wychodził z opłotków wsi, gdy nagle z oddali zamigotały światła samochodu. Po chwili widział już dobrze trzy niemieckie „budy”, jakimi posługiwała się żandarmeria podczas łapanek. Samochody jechały wolno w dużych odległościach od siebie i pierwszy zbliżał się na jego wysokość. I w tym momencie z samochodów zaczęli wyskakiwać żandarmi, rozsypali się w tyralierę.

Nie było czasu do stracenia. „Jaskółka” wskoczył do rowu i wnet wpadł między drzewa ogrodu. Niskie gałęzie zaczęły bić go po twarzy, gnał jednak, by najszybciej dostać się do najbliższych zabudowań. Dopadając do nich usłyszał za sobą krzyk:

– Halt! Halt! Halt!

Za stodołą był gnojownik, a za nim jakieś gęste zarośla. Gwałtownym susem ominął gnojownik i wpadając w chaszcze poczuł gęstą tarninę. Czuł jednak za sobą pogoń i prędko przepchał się przez zaporę. Potknął się i przewrócił, w tym momencie dopadli go Niemcy.

Po zakończonej łapance trzy pełne „budy” mężczyzn i kobiet przywieziono do więzienia do Kielc.

Dyżurny żandarm spisujący dane osobowe zatrzymanych, wpatrując się w kenkartę, podniesionym głosem pytał:

– Imię i nazwisko? Pseudonim?

– Stanisław Depczyński

– Pseudonim?

– Nie mam pseudonimu.

– Pohulamy sobie z tobą ptaszku! Wyśpiewasz wszystko na naszą melodię. Dokumenty znalezione przy tobie mówią wiele.

– Oddział drugi, cela numer 6 – odprowadzić!

– Następny! – grzmiał jego głos aż szyby dzwoniły. – No ilu tam jeszcze?

Po spisaniu danych personalnych i odebraniu osobistych przedmiotów wszystkich złapanych zaprowadzono do cel więziennych. „Jaskółka” został osadzony w celi numer 6, na oddziale drugim, przeznaczonym dla więźniów politycznych. W ciągu osiemnastu dni w więzieniu, to jest do dnia ucieczki, niejeden osadzony zapoznał się z pałką gumową spadającą na ich głowy.

W nocy spali wszyscy pokotem na ziemi. Celę oświetlał reflektor, stojący przy wejściu. Było ich trzydziestu jeden. „Jaskółkę” najwięcej denerwowała bierność więzionych. Wszyscy złapani nasiąkli jakąś psychiką tłumu – która wtedy wyrażała się w tym, iż cały tłum upodobnił się do stada biernych baranów.

„Jaskółka” nie załamał się psychicznie, nęciła go myśl prosta: wzburzyć umysły, zerwać do czynu tę grupę więźniów. Współtowarzyszowi, który spał obok niego, proponował wspólną akcję ucieczki z więzienia, najlepiej wieczorem: napad na posterunki, przy tym przechodząc do ubikacji „zawadzić” miał o reflektor i zniszczyć go.

Kraty w oknie, drzwi zamknięte, ściany nieme, z korytarza dochodził cichy odgłos stąpania żandarma – milczenie naokoło grobowe. W tej ciszy myśl pracowała ustawicznie, wiła się ona i plątała nici pomysłów, farbowała się krwią serca, wyrywała z otaczającej rzeczywistości, obojętności na rzeczy błahe i zarazem niezłomność, zwłaszcza, kiedy kiełkuje i drąży umysł niepowstrzymany, brawurowy pomysł ucieczki z więzienia.

Była to myśl szaleńcza, wydawała się całkowicie pozbawiona szans. Depczyński, jako były funkcjonariusz policji, znał układ komunikacyjny więzienia i zastanawiał się, czy jest szansa ucieczki z tej kaźni hitlerowskiej. Zdawał sobie bowiem sprawę, iż jego pobyt w więzieniu będzie miał przykre następstwa. Został aresztowany przez gestapo w Morawicy, gdzie znaleziono przy nim kompromitujące go materiały – meldunki z przeprowadzonej obserwacji o ruchach wojsk niemieckich oraz prasę konspiracyjną. Nie lękał się śmierci i bólu, obawiał się jednak, iż pod wpływem strasznych tortur, może wydać swoich konspiracyjnych współtowarzyszy.

Zamierzając ucieczkę, całą uwagę skupił na dokładną obserwację więzienia. Chciał poznać dobrze wewnętrzne przepisy, regulamin i zwyczaje więzienia. Depczyński „Jaskółka” zdawał sobie sprawę, iż w pojedynkę nie potrafi dokonać zaplanowanego czynu. W tym celu zaprzyjaźnił się w celi z współwięźniem Edwardem Radomskim, któremu zwierzył się z zamiaru ucieczki i całkowicie zaufał.

Wspólnie z Radomskim ustalili, iż trzeba zorganizować kilkunastu osobową grupę wtajemniczonych i gotowych na wszystko ludzi, którzy rozbroją strażników, a następnie posiadając już broń w ten sposób zdobytą, otworzą wszystkie cele i bramę wjazdową do więzienia – rozpuszczą wszystkich więźniów.

Do grupy wtajemniczonych zostali wciągnięci z celi nr 6: Sawicki, Strzałkowski, Skibiński, Dłużewski, Korzeniowski, Cendrowski… – razem jedenaście osób. W celi byli też tacy, którzy odmówili współpracy, uważając, iż jest to przedsięwzięcie szalone i nierealne.

Mieli wybór i kto wie, czy nie wybrali tych kilku lub kilkudziesięciu godzin, dni, a może lat życia. Można wrzeszczeć do utraty tchu, iż nie ma wyjścia, i choćby tym wrzaskiem wykrzyczeć sytuację, w której już nie można dokonać wyboru, ale i tak zawsze wybiera się te lub tamte kilkadziesiąt godzin. Bo to było straszne, co działo się tam, w tym kieleckim więzieniu: przeszkadzało robactwo, niewygoda, brud, zimno, paskudne jedzeni, łóżka, na których nie można położyć się w ciągu dnia Brak snu i niemożliwość rozbierania się na noc. Izolacja od wszelkich spotkań, choćby na korytarzu. Ciągłe krzyki i bicie nahajką, przez strażników. Reżim i kontrola więzienna zostały wykorzystane jako podstawy dyscypliny wewnętrznej.

Z początku to choćby nic się specjalnego nie odczuwa. To jest jak łyk spirytusu, kiedy się sobie powiada: – „wpadłem”, robi się sucho albo wilgotnieje człowiek i na razie przestaje myśleć, tylko wyszukuje wyjścia z sytuacji, jeżeli ma taką możliwość. Z początku bezładnie i źle, ale jeżeli ma czas się opamiętać, to zaczyna mu to iść jako tako. Później, jeżeli jest przez cały czas osaczony, to przychodzi mu do głowy myśl, iż lepiej będzie pozbyć się osaczenia, przerwać je, dopóki można.

Tej chwili nie wybiera się świadomie, leczona sama przychodzi i myśli się wtedy: – „teraz”!

Toteż rozpoczęto pilne przygotowania do zrealizowania powziętej akcji. Straż więzienna składała się z niemieckich żandarmów w starszym wieku i z volksdeutschów oraz z polskich strażników. Jedynie na oddziale II – politycznym, pełniło dodatkowo służbę na zmianę dwóch gestapowców. Jeden z nich to „berlińczyk”, sadysta, okrutnie obchodzący się z więźniami – bił ich „bykowcem”, który zawsze nosił przy sobie. Nazywano go „Księciem”. Drugi był Austriakiem, człowiekiem o pewnych ludzkich cechach.

Stanisław Depczyński „Jaskółka” przedstawił wtajemniczonym plan działania. Uciekać będą w czasie dyżuru „berlińczyka”.

W czasie wyprowadzania więźniów z cel do ubikacji nastąpi obezwładnienie „berlińczyka”, zabranie mu broni i kluczy od cel, a następnie przez szybkie działanie obezwładnienie pozostałych strażników i wyprowadzenie więźniów z cel na zewnątrz więzienia. Termin ucieczki ustalono na wieczór 29 listopada – w rocznicę wybuchu Powstania Listopadowego 1830 roku. Tego wieczoru dyżur na oddziale miał pełnić „Książę”.

W wyznaczonym dniu o godzinie dwudziestej gestapowiec „Książę” rozpoczął wyprowadzać więźniów do ubikacji. Wyprowadzano po dziesięciu więźniów. W ostatniej grupie ustawili się wszyscy spiskujący i jak zwykle popędzając i bijąc bykowcem „berlińczyk” pędził ich do ubikacji, znajdującej się na końcu korytarza.

Po załatwieniu potrzeb fizjologicznych jeden z więźniów uchylił drzwi od ubikacji i zameldował oczekującemu gestapowcowi:

– Fertig! – gotowe!

Słowo to dla wtajemniczonych było jednocześnie hasłem rozpoczęcia akcji. Wtedy „Jaskółka” powiedział:

– No to naprzód chłopcy!

Powiedział to głosem donośnym i poważnym, tak właśnie, jak to sobie wszyscy wyobrażali.

Ruszyli! Z ubikacji do celi więźniowie musieli wracać biegiem, kiedy przebiegali koło gestapowca, ten bił każdego trzymaną w ręku nahajką. Kiedy przebiegali koło niego dwaj więźniowie z opróżnionym kiblem, Stanisław Depczyński niespodziewanie rzucił się na „Księcia” i silnym ciosem w podbrzusze znokautowany gestapowiec padł na podłogę korytarza. Wówczas dopadli go pozostali więźniowie. Wykręcono mu ręce i związano. Ręcznikiem zakneblowano usta, a Depczyński wyciągnął mu z kabury pistolet. Obezwładnionego wniesiono do dyżurki, tam został rozebrany i szczelnie zawinięty w koc. W tym czasie Depczyński „Jaskółka” ubierał się w mundur gestapowca, a pozostali spiskowcy zdobytymi kluczami otwierali cele. Teraz należało działać szybko, zanim Niemcy zorientują się o zamachu.

Dlatego właśnie biegają od celi do celi, otwierają drzwi i ogłaszają, iż więźniowie są wolni, niech wychodzą na korytarz. Obawiają się o swoje życie. Nie myślą o niczym, niektórzy się modlą, czynią to mechanicznie powtarzając w kółko to samo w rodzaju: „Pod Twoją obronę uciekamy się”… i zdania te pełne żaru, wołają o pomoc Opatrzność Boską. Wszak Bóg obiecał wysłuchać tych, którzy do Niego wołają…

Sawicki na przykład bezustannie myślał o tym, iż rachunek prawdopodobieństwa wypada na jego korzyść, ponieważ już raz był z łapanki osadzony w więzieniu, ale udało mu się uciec. Uczepił się tej myśli panicznym uchwytem wyobraźni i był zły na siebie, iż to nie wystarcza, aby się uspokoić, ale przez cały czas odczuwał trwającą w jego wnętrzu ogromną ssącą pustkę, w której ta jedna żałosna myśl polatuje jak spłoszony nietoperz.

Stachu Depczyński „Jaskółka” też był gniewny na siebie, ponieważ uczepił go się idiotyczny frazes z piosenki i wracał natarczywie na kształt nużącej czkawki, na którą nic nie można poradzić. Myślał o tym, iż w taką noc należałoby przewiesić przez pierś pistolet maszynowy i walczyć w oddziale partyzanckim.

Należałoby zatem przypuszczać, iż każdy z nich miał do wyszukania i do przezwyciężenia masę drobnych dokuczliwości, przy pomocy których starał się odżegnać czy przesłonić lęk nie dający się sformułować, jest bowiem bez znaczenia, czy ktoś powie, iż się boi, czy nie powie tego.

Depczyński, naśladując zachowanie „Księcia”, przebrany w mundur gestapowca, poprowadził dwóch więźniów – Sawickiego i Radomskiego z wiadrami po wodę, starając się w ten sposób niepostrzeżenie dotrzeć do zakratowanych drzwi, przez które było najbliższe wyjście na zewnątrz budynku. Na parterze przy zamkniętych, zakratowanych drzwiach pełnił dyżur strażnik więzienny, który widząc schodzących na dół przystąpił do otwierania wejścia. Jednak coś go zaniepokoiło, zawahał się, w tym momencie Depczyński sterroryzował go pistoletem. Strażnik podniósł ręce do góry, a Radomski dopadł do kraty i przekręcił klucz, już włożony do zamka. Drzwi zostały otwarte. Uciekinierzy dopadli strażnika, obezwładnili go i zaprowadzili do dyżurki. W dyżurce natknęli się na kilku konfidentów, doszło do szarpaniny. Jeden z konfidentów, wykorzystując zamieszanie zbiegł, zabierając ze sobą klucze do drzwi wejściowych na podwórze. Uciekając zamknął za sobą kratę.

W tej sytuacji chodziło o to, aby jak najszybciej wydostać się z więzienia, zanim zbiegły konfident powiadomi Niemców z zewnątrz.

Depczyński znając dokładnie więzienie, ubrany w mundur gestapowca poprowadził grupę piętnastu spiskowców, którzy zaufali mu i przez oddziały III i IV, tylnym wyjściem wyszli na wolność z hitlerowskiego więzienia.

Po drodze natknęli się jeszcze na dwa posterunki. Strażników rozbrojono, a broń, w którą byli wyposażeni, zabrano ze sobą.

Cała grupa gwałtownie opuściła więzienie i wszyscy rozbiegli się w różne strony. Depczyński, jako ostatni z uciekinierów, zamknął za sobą bramę więzienną i pobiegł do parku, gdzie po drodze wyrzucił klucze.

Kilkanaście minut po opuszczenia więzienia przez uciekinierów przybyli na miejsce Niemcy, na czele z kieleckim szefem gestapo Thomasem.

Stwierdziwszy, iż gestapowiec „Książę” udusił się w zwojach koca i knebli, rozwścieczeni wpadli na oddział II polityczny i poczęli strzelać do więźniów znajdujących się w celach, którzy nie zdołali zbiec lub nie chcieli uciekać. Zamordowano w ten sposób kilkunastu więźniów.

?Poza murami więzienia, na wolności, padał drobny jesienny deszcz i wiatr niekiedy szarpał drzewami, obdzierając je z resztek liści. Jakieś nagie obumarłe drzewo trzęsło się nad nimi poskręcanymi konarami, a górą leciały szare chmury niby przegniłe płachty, ociekające wodą; drobny, przenikliwy deszcz zacinał, jakby lodowatymi biczami, zaś z dachów i popsutymi rynnami, chlustały nieustanne kaskady, czasem wiatr bił w uciekających, jakby taranem, szamotał drzewem i chichotał radośnie i przejmująco na cześć udanej akcji.

Rozdział XXXIII

Pociąg numer 4865

Powietrze tego dnia było parne i choćby najlżejszy powiew wiatru nie mącił ciszy wieczornej. Słońce schowało się już za ścianę lasu, na niebo wypłynęła jasna tarcza księżyca i zapaliły się migotliwe roje gwiazd. Z megafonu dworcowego dochodził skrzeczący głos spikerki:

– Achtung! Achtung! Der Schnellzug aus Warschau nach Krakau…

– O właśnie! Warszawski już rusza – oznajmił dyspozytor – pośpieszcie się…!

Dwaj manewrowi obchodzili tymczasem lokomotywy i najbliższe wagony, przeznaczone do wymiany.

Ho, ho, zobacz! – obwieścił jeden z nich – jedzie aż z Essen i wiezie…? Czekaj, co on tam wiezie?

– Obserwuj dobrze perony – czy nie nadchodzą żandarmi, rzekł drugi manewrowy.

– Dobrze, ale pośpiesz się – bo kręcą się wszędzie te psie krwie – powiedział – widząc, iż kolega stara się odczytać listy przewozowe. Jak nas tu zobaczą – może być niedobrze.

– Jak te zabezpieczenia otworzyć? – głowił się. Te cholerne okienka są zakratowane! – solidne mają te ich „geheime inskryptionen”, nie ma co…!

– Wyłam – co się będziesz pieprzył. Szkoda czasu.

– Ale czym? Nie mam nic pod ręką.

– Niech to piorun ognisty! No, mam! Wyciągnąłem wreszcie ten list przewozowy – obwieścił z triumfem manewrowy.

– Schowaj, później przeczytamy.

Żandarmi znowu popędzali załogi parowozów i manewrowych

– Los! Los! Verchfluchte!

– Gotowe kierowniku – krzyknął manewrowy do dyżurnego ruchu stojącego na peronie w otoczeniu żandarmów. Można jechać. Dyżurny podniósł lizak.

– Gotów! Odjazd!

Rozległo się ciężkie sapanie parowozów . Manewrowi poszturchiwali się i żartowali.

– Pojechali… Ale czy dojadą…?

– Pokaż ten list przewozowy – rzekł manewrowy do swego kolegi.

– Zaraz… odpowiedział szukając kartki w kieszeniach – gdzież to u diabła się podziało? O mam!

– Popatrz, tutaj jest czerwony skośny pas i nadruk: „strenk geheim”, to znaczy „ściśle tajne” – wyjaśnił.

– Dobra czytaj dalej.

– Stacja początkowa – Essen. Końcowa – Kijew. I dalej: „Waffen und Munition, czyli „broń I amunicja”. A tu, ktoś dopisał czerwonym ołówkiem: „Nebelwerfer”. Co to znaczy?

„Janek” to na pewno rozszyfruje – odpowiedział kolega.

– „Nebelwerfer” moi chłopcy, to „miotacze mgły”. Tak Niemcy nazwali swoje najnowsze szrapnele. Ale dla naszej partyzantki nieprzydatne , bo do ich użycia potrzebne są haubice. Dlatego dajmy sobie z tym spokój – wyjawił swój punkt widzenia „Janek”.

– Tak, czy owak – odezwał się łącznik dowódcy Obwodu AK – ten pociąg może okazać się łakomym kąskiem dla naszych niedozbrojonych oddziałów.

Mężczyzna przyjechał na rowerze, oparł go o płot tuż przy furtce wejściowej, wszedł do pierwszej chaty, zaczynających się tutaj zabudowań.

– Panie Józiu! Zbiórka wszystkich naszych oddziałów za dwie godziny, koło stacji kolejowej w Suchedniowie – wyartykułował zziajanym głosem. W pełnym rynsztunku z bronią, przy budce dróżnika od strony Zagnańska. Niech pan zawiadomi wszystkich naszych ludzi.

Komendant placówki AK w Suchedniowie spojrzał na zegarek.

– To znaczy na dziewiątą wieczorem?

– Tak. Spiesz się pan! – odrzekł łącznik Obwodu Skarżysko.

Dowódca akcji „Pociąg nr 4865” porucznik AK Józef Robak wyznaczony do tego zadania, spoglądając pod słońce, zagadnął swego zastępcę:

– Czy wysłałeś ludzi po podwody?

– Oczywiście!.

– Ilu?

– Dwunastu.

– A do Ostojowa i Zalezianki?

– Daj spokój Józek. Wysłałem jeszcze do Mostek i Kleszczyny – zdziwił się pytaniu zastępca.

– Nie dziw się – odrzekł Robak. Jedzie tego około czterdzieści wagonów. Potrzebne będzie jakieś sześćdziesiąt furmanek.

– Ludzie też zawiadomieni – meldował zastępca. Łącznicy z wezwaniami rozbiegli się we wszystkie kierunki.

– Dopilnuj, żeby się ustawili szpalerem w lesie na czterystu metrach. Zająć stację i drogę do Suchedniowa.

– Rozkaz!

– Aha, jeszcze w kierunku Kielc wyślij patrol zwiadu.

W razie czego niech sygnalizują, gdyby stamtąd coś się zbliżało.

W kabinie pierwszego parowozu w czasie jazdy pociągu pomocnik maszynisty co chwilę drapał się za uchem i przecierał intensywnie brudną szmatą szybę swojego okienka.

– Panie majster, dlaczego nas tak co chwilę zatrzymują – pytał z niepokojem swego pryncypała. Ciągle tylko „stój” i „stój”, mówił z wyrzutem.

– Gdy masz sygnał „stój”, to stój! A o ile zielone i droga wolna – to jedź! I nie mędrkuj Jędrek. Nie twoja to rzecz! – odparł gderliwie maszynista.

Nieprzekonany pomocnik dalej wygłaszał swoje obawy.

– Oj, panie majster, panie majster! Cosik mi się widzi, iż my dzisiaj będziemy obaj wiać z naszego parowozu gdzieś w kartofle albo w żyto.

– Nie kracz Jędrek! – odparł zrzędliwie maszynista. – Już ci raz mówiłem! Lepiej, dawaj baczenie na tory, przez swoje okienko i patrz przed siebie.

– Daję panie majster baczenie, daję i patrzę. – O znowu czerwone!

W wagonie konwoju „Waffen SS” (Oddział SS), siedzący na snopkach słomy uzbrojeni Niemcy, kołysali się w rytm pędzącego pociągu. Jeden z nich poprawiał co chwilę stertę słomy nad swoją głową i utyskiwał niezadowolony.

– Co to za pociąg? – „verchfluchter Donnerwetter!” – Jedzie się jak furmanką po wyboistej drodze. Bez przerwy walę głową o ścianę tego przeklętego chlewika! Już nabiłem sobie chyba kilka guzów…

– To zakop się w słomę Kurt – doradzał złośliwie jego kolega. – Będzie cię amortyzowała. Mam cię uczyć frontowego życia? – dodał z kpiną. – To nie „Schlafwagen” z twoją Giselą. To jest podły bydlęcy wagon. Po coś się pchał do Waffen SS?. Wybuch śmiechu pozostałych konwojentów kwitował celność tych uwag i kpin.

Dyżurny ruchu w czerwonej czapce odczekał aż minie go ostatni wagon i gwałtownie popędził do swojej dyżurki.

– Suchedniów? Tu Skarżysko!. Odprawiłem przed chwilą towarowy nr 4865. Przekazuję polecenie odgórne, żebyś go zatrzymał.

Stacja kolejowa Zagnańsk. W pomieszczeniu zawiadowcy stacji zegar ścienny wskazywał punktualnie godzinę 22,30.

– W Suchedniowie jeszcze go nie ma – rzekł dyżurny ruchu do dwóch obecnych w pokoju partyzantów.

– Ale kiedy przejedzie dadzą panu znać? – zapytał jeden z partyzantów.

– Nie wiem… jeżeli tam u nich siedzi nadzorczy – Niemiec – będą trudności.- Informował dyżurny.

Tymczasem na stanowisku minerskim w lesie dowódca akcji mówił do minera trzymającego dłoń na rączce detonatora:

– Spróbuj się ustawić bardziej pod kątem prostym, żebyś nie przeoczył parowozów i nie wysadził pierwszych wagonów, bo cały skład poleci w powietrze – pamiętaj!

– Nie przeoczę, nie martwcie się – odrzekł miner. – „Prawicie mi jak wół krowie na rowie”!

Wysoka ściana drzew po obu stronach torów kolejowych coraz bardziej ciemniała, przybierając w górze fantastyczne kształty. W gęstwinie drzew błyskały światła reflektorów lokomotywy, jak oczy sów, które co chwila ginęły w mrocznej ścianie lasu, to znów się zjawiały i znów nikły…

W pewnej chwili ciszę nocną prześwidrował ryk syreny parowozu, jakby rozpaczliwy krzyk porywanego zwierzęcia czy ptaka. To pociąg nr 4865 zbliżał się do stacji kolejowej. Wjechał na otwartą przestrzeń między uprawnymi polami. Wiał ciepły letni wiatr. Spoza chmur wyjrzał rąbek księżyca i oświetlił niewyraźną smugę torów kolejowych, odcinających się od ciemnego tła lasu.

U dyżurnego ruchu na biurku zaterkotał telefon.

– Tu Suchedniów! – wysyłam ci, opóźniony towarowy 4865…

– Tak jest! Zrozumiałem… „Boże miej nas w swojej opiece” – mówił do siebie dyżurny. A potem do dwóch obecnych w pokoju partyzantów.

– J e d z i e! – panowie – Jest już n i e d a l e k o! Za pięć minuty tu będzie.

– Jezus – Maria! Co to będzie się tutaj działo…?

– Spokojnie, bez paniki – odrzekł jeden z partyzantów.

Pociąg nadjeżdżał jak burza. Dudnił i łoskotał swoją masą czterdziestu wagonów wypełnionych śmiercionośnym ładunkiem. Tuż przed stacją uruchomił ponownie donośne ryczenie syren parowozów. Partyzanci wybiegli z budynku stacyjnego i przy pomocy latarek podawali sygnały, partyzanckiemu zgrupowaniu znajdującemu się w lesie.

Szczęknęła odbezpieczana broń. Leżący w poszyciu leśnym partyzanci poprawiali oparcie kolb erkaemów w swoich ramionach. Pociąg wpadł na rozjazdy szyn przed stacją. Ostra arytmia stukotów niosła się echem daleko od tego miejsca.

Na stanowisku minerskim w lesie zapanował moment najwyższej koncentracji, a potem błysk i huk eksplozji. Łoskot zderzających się wagonów niósł się spotęgowanym echem w obrębie kilkuset metrów. Odgłosy serii broni maszynowej jazgotały wzdłuż i wszerz wagonów. Pociąg wypadł z szyn i został unieruchomiony. Teraz dał się słyszeć zgrzyt odsuwanych ciężkich drzwi wagonów.

– Same armatnie pociski, panie poruczniku! – krzyknął jeden z partyzantów.

– Tutaj – tak samo! – dorzucił drugi.

– U mnie też – oznajmił kolejny.

– Niech to nagła krew zaleje! Miała być, broń i amunicja. Do dupy z taką zafajdaną robotą!

Przybiegł kolejny z partyzantów.

– Panie poruczniku melduję, iż w całym składzie są same szrapnele.

– Wszystkie wagony sprawdzone?

– Jeszcze dwa zostały – odrzekł partyzant.

– Otwierać! Otwierać wszystkie! Spieszyć się! Nie ma chwili do stracenia do jasnej cholery!

I znowu rozległ się stukot otwieranych wagonów. Tym razem zdwojony, intensywniejszy. Partyzanci z rozgoryczeniem meldowali swojemu dowódcy:

– Panie poruczniku, wszystkie wagony otwarte! Są tylko same szrapnele. I ostatni wagon z Niemcami.

– Otworzyć i wszystkich rozbroić – Ale tak, żeby żadnego choćby nie drasnąć, zrozumiano!?

Niemcy wyskakiwali z wagonów z rękami wysoko podniesionymi. Dowódca zwrócił się do swoich partyzantów:

– Obszukać ich! Oddać im broń bez amunicji.

Do rozbrojonych Niemców zwrócił się ze słowami. Macie zeznać, iż nastąpiła katastrofa pociągu. Wykoleiła się lokomotywa i dwa pierwsze wagony. Zrozumieliście?

– „Jawohl!” – odkrzyknęli chórem Niemcy.

– No! Bo czym się pochwalicie ? – pytał dowódca akcji. Oddaliście pociąg bez walki. SS was za to nie pochwali, odda pod sąd polowy!

– Jawohl! Jawohl!

– Za złożenie takich zeznań możecie mieć darowane życie – oznajmił Niemcom.

– „Danke schön! – Herr Offizier!” – wyrwał się z okrzykiem jeden z nich.

Obok syczących wykolejonych parowozów i wykoślawionych wyrzuconych z szyn wagonów, w atmosferze pełnej koncentracji bojowej stu dwudziestu partyzantów zgromadzonych w lesie wokół pociągu, trwała gorączkowa narada sztabu partyzanckiego –

– Jakie w tej sytuacji podejmujemy decyzje? – zapytał dowódcę podenerwowany zastępca.

– Przede wszystkim – odesłać gwałtownie wszystkie furmanki do domów. Po drugie, trzeba to wszystko podpalić – nie widzę innego wyjścia – odrzekł dowódca akcji. Bo przecież, nie można pozwolić, żeby tyle pocisków poszło na front, dla Niemców?

– A czy pomyślałeś o okolicznych ludziach i co z nimi będzie? jeżeli spalą wsie i wymordują ludność – weźmiesz to na swoje sumienie?

Dowódca zamachu na pociąg zastanowił się chwilę i rzekł:

– Pomyślałem. – Niemcy z konwoju, podczas przesłuchania, przekażą wersję o katastrofie pociągu.

– Dla gestapo to nikłe dowody – wyraził swoje powątpiewanie zastępca.

– Mogą być nikłe, a mogą być wystarczające – odpowiedział dowódca i wydał rozkaz: – Dawać mi tu zaraz maszynistów! I posłać po dyżurnego ruchu. Biegiem!

Po chwili zjawili się śmiertelnie przerażeni maszyniści. Jeden z nich gestykulując mówił z przejęciem, malującym się w przerażonych oczach.

Panowie…! Na Boga…! Co wyście narobili…?! Matko Boska, ledwie my uszli z życiem!

Dowódca akcji spojrzał nań zimnym wzrokiem.

– Milcz! I słuchaj! Wy – też! Zwrócił się do stojących obok partyzantów. No więc… „parowóz nagle dostał drgań i wyskoczył z szyn” i wykoleił się – rozumiecie?

– Ale jakże to tak… nagle… wyskoczył? – wyraził wątpliwość maszynista.

– Milcz – powiedziałem! Nie dyskutuj, tylko słuchaj co się do ciebie mówi! – grzmiał dowódca. Pękła i urwała się oś parowozu, ponieważ była przegrzana i przeciążona – jasne…? Pociąg był przeładowany, choćby dla dwóch parowozów, zrozumiano!?

Maszynista nerwowo miętosił czapkę w rękach i wybąknął.

– Tak jest, panie…, panie…

Dowódca w zwięzłych słowach instruował maszynistów:

– W czasie przesłuchania mówić, iż wagony się spiętrzyły i pociski samoczynnie zaczęły eksplodować. Zeznawać tak, jak ustalono i nic nie zmieniać, bo może się to dla was źle skończyć. Zrozumiano, o ile tak, to odmaszerować!

Po czym zwrócił się do dyżurnego ruchu:

– A pan – zezna, iż jeden z parowozów, gdy pociąg mijał stację mocno stukał czymś o podkłady i szyny. Ale nie mógł pan już pociągu zatrzymać.

Po czym składając dłonie w trąbkę wydał komendę dla oddziału partyzanckiego:

– Podkładać słomę pod wagony i podpalać.

Po jakimś czasie potężne wybuchy rozdarły nocną ciszę. Pociski gwizdały przeciągle i wybuchy słychać było chyba i w Kielcach i Skarżysku.

Szef delegatury gestapo przemierzał nerwowo swój gabinet tam i z powrotem. Wreszcie chwycił słuchawkę i nerwowo wybierał numer telefonu.

– Przepraszam, iż pana budzę, „Herr Obersturmführer” . – Melduję, iż w okolicach Skarżyska Kamiennej już od godziny trwa coś, jakby kanonada artyleryjska. Inwazja, desant bolszewicki…?

– Gdzie? – pytał zaspany szef Okręgu SS.

– Pod Skarżyskiem – „Herr Obersturmführer”.

– Pana teren i pan nie wie, co tam się dzieje?

– Rozkazuję rozpoznać, co się tam dzieje i natychmiast meldować!

Po chwili znowu zadźwięczał telefon w sypialni szefa do walki z sabotażem i dywersją Okręgu SS. – Herr Obersturmführer, melduję, iż pod Skarżyskiem prawdopodobnie bandyci wysadzili pociąg z amunicją.

– Co to znaczy prawdopodobnie? Bandyci, czy nie? I jeszcze jedno: jaka to jest amunicja?

– Pilna przesyłka dla naszej ciężkiej artylerii. Amunicja rakietowa Nebel – Waffe, Herr Obersturmführer.

– A niech to wszyscy diabli…! I na co pan jeszcze czeka!? Brać samochody, ludzi i jazda tam…!

– „Jawohl Obersturmführer” Ale… tak sobie pomyślałem, iż pociągu i tak już nic nie uratuje, bo nikt do niego teraz się nie zbliży.. Może lepiej przeczesać okoliczne lasy i gdzieś ich tam wyłapać?

– Niech pan robi, co chce! Rano chcę mieć szczegółowy raport!

Zrobiło się już widno. Szrapnele z wysadzonego pociągu na dobre zamilkły. Ranek zapowiadał się słoneczny i pogodny. W kolumnie gestapowskich samochodów i motocykli zdążających na miejsce katastrofy, rozmowę prowadziło dwóch wyższych oficerów gestapo.

– Zarządziłem – otoczenie całej wsi. choćby szpilka się nie wymknie – rzekł szef delegatury gestapo.

– Bardzo dobrze! – pochwalił przedstawiciel Okręgu SS. Czy realizowane są już przesłuchania?

– Naturalnie – zapewnił szef delegatury. – Przesłuchaliśmy dotychczas naszych żołnierzy konwojujących pociąg, maszynistów, a także dyżurnego ruchu miejscowej stacji.

– Co wynika z tych przesłuchań? – spytał zwierzchnik z Okręgu SS.

– Wynika z nich, iż było to samoistne wykolejenie pociągu, Mein Obersturmführer.

– Czyli katastrofa? Doskonale! To zaoszczędzi nam masę pracy. Prawdę mówiąc nie mam ochoty na palenie wsi wraz z jej mieszkańcami, jak też uganianie się za sprawcami po okolicznych lasach. Kiedyś tak, ale dzisiaj? Poczekajmy jednak na orzeczenie komisji. Czy ona jest już na miejscu tej, no… katastrofy?

– Tak. Rozpoczęła już pracę.

Delegat Okręgu SS poprawił monokl w oku i rzekł:

– Gdy jej wyniki okażą się zbieżne z naszymi ustaleniami, to wszystko będzie w porządku. Berlin otrzyma stosowny raport i odpowiedzialność za ten incydent spadnie na parowozownie, która źle przygotowała parowozy do tak uciążliwej podróży. – Nie będę wówczas żałował, iż w tak trudnym czasie tłukłem się tutaj z Kielc.

Na plac pod kościołem esesmani wśród wrzasków i poszturchiwań zganiali wszystkich ludzi ze wsi. Gdy już wszyscy otoczeni kordonem uzbrojonych po zęby esesmanów znaleźli się na placu, dowódca karnej ekspedycji przywołał tłumacza – sekretarza gminy, wręczył mu jakiś papier, żeby odczytał mieszkańcom. Ten, tłumacząc tekst na język polski, czytał z dużym wysiłkiem i niepokojem:

– „Jeżeli do godziny 12-tej dnia dzisiejszego nie zgłoszą się dobrowolnie sprawcy napadu na pociąg, to cała zgromadzona tutaj ludność zostanie rozstrzelana, a zabudowania wsi zostaną puszczone z dymem”.!

Dzieci w tłumie zaczęły płakać, kobiety załamywały ręce i wzywały o pomoc Matkę Boską. Sekretarz gminy w dramatycznych słowach zwrócił się do zebranych: Ludzie…! jeżeli wiecie, kto to taki – to na miłość boską mówcie! Bo zostaniemy wszyscy martwi na tym placu. I choćby nie będzie miał nas kto pochować. Staniemy się pastwą wron i kruków. Póki jeszcze nie za późno, ludzie! Zaklinam was!

Ktoś odważniejszy z tłumu nie bacząc na konsekwencje odkrzyknął z oburzeniem.

– Zamilcz pan wreszcie, panie sekretarzu! Skąd my możemy wiedzieć k t o? Chyba rozum pan postradał. Jesteśmy niewinni! Możemy wszyscy przysiąc, w tym kościele. Powiedz pan to Komendantowi.

– Oj człowieku, człowieku! To tylko rozsierdzi pana komendanta i już zaczną się rozstrzeliwania! – odrzekł sekretarz gminy.

Komendant zaintrygowany jego dialogiem z mieszkańcami wsi zwrócił się z pytaniem do sekretarza:

– Was sprechen Sie?

– Mówią – odparł sekretarz gminy – iż to trochę potrwa. Właśnie zastanawiają się, szukają w pamięci, czy ktoś w ostatnich dniach nie przechwalał się wiadomością o planowaniu zamachu na pociąg.

– Niech się zastanawiają! – rzekł dowódca esesmanów stojąc w rozkroku i poprawiając esesmańską czapkę. – Ja mam czas, ja poczekam! A potem wyciągnę z tłumu paru typów i pod ścianę! To ich odpowiednio zmiękczy. Sam zabawię się w detektywa. Czasem coś takiego człowiekowi ułatwia życie.

W tym momencie dał się słyszeć narastający warkot samochodu osobowego. Po chwili wysiadł z jego wnętrza jakiś wysokiej rangi esesman i zbliżył się do stojących gestapowców.

– No wyjaśniło się wszystko Untersturmführer – powiedział. – Właśnie przywiozłem panu raport komisji. Niech pan poleci przeczytać tym tu, a potem rozgonić całą tę bandę! Ma pan tłumacza?

Dowódca niedoszłej pacyfikacji odebrał z szacunkiem dokument z ręki zwierzchnika i przywołał tłumacza.

– Masz! Przeczytaj im to…! – rzekł z wściekłością.

Sekretarz gminy wyprostował papier trzęsącymi się dłońmi i zaczął czytać drżącym głosem.

– „Jak stwierdziła Wysoka Komisja SS, Werhmachtu i Służby Bezpieczeństwa Rzeszy pociąg towarowy nr 4865 przejeżdżający przez stację kolejową Skarżysko Kamienna i Suchedniów uległ katastrofie za tą stacją. Komisja stwierdziła na podstawie oględzin i badań, iż winę za katastrofę ponosi parowozownia, która dopuściła do ruchu niesprawną technicznie lokomotywę…”

Wrzaski esesmanów przerwały w połowie odczytywanie komunikatu.

– Raus! Raus! !) Rozejść się! Macie szczęście, wy…! „Polnische schweinehunde” …!

Z głębi lasu koło Kamiennej Góry dochodziły odgłosy rozmów partyzanckich wypoczywających po akcji na pociąg nr 4865. Jedni czyścili broń, drudzy rozmawiali cicho, przycupnąwszy z karabinem między kolanami. Spokój – nie było rozglądania się, wypatrywania wroga – na tym biwaku czuło się rozluźnienie. Tak właśnie: na biwaku, na postoju – obóz wydawał się słowem solidniejszym. Smagły, iż aż czarny partyzant łatał przy pomocy szydła i i woskowanego szpagatu turystyczny trzewik.

Kuchnia polowa wydawała obiad stosownie do frontowych warunków: grochówka z kawałkiem świniny, jako wkładki i ziemniaki. Kucharz głośno reklamował swoje „frykadele”.

– Komu jeszcze, komu? Bo zwijam majdan i zjeżdżam do domu!

– Dolej trochę grochówy – prosił jeden z partyzantów. Bo skrobiesz po tej blasze, aż w uszach trzeszczy!

Kucharz spojrzał spod oka i odrzekł z humorem. – Dziękuj Bogu, iż ci nie „dołożyli” tam, przy pociągu.

– Nie mieli prawa! Ale ty masz, więc dołóż…

– A gdzie naleję ci grochówki, w czapkę?

Do kuchni polowej podszedł dowódca akcji i spytał:

– Jak tam mistrzu? Wystarczy dla wszystkich?

– Z powodzeniem, panie poruczniku.

– To nalej, jak prosi. I wydaj mu zapasową menażkę, na grochówkę. Zasłużyli chłopcy przynajmniej na solidny obiad, psia ich w tę i nazad!

– Unieszkodliwili masę śmiercionośnego żelastwa, które już nigdy nie dotrze na front – dodał kucharz ze swadą.

– A unieszkodliwili! Unieszkodliwi!

Idź do oryginalnego materiału