Ostatnia robota (opowieść gangstersko-pokutna)

wiecejnizslowa.pl 1 miesiąc temu

Zapraszam więc na zapowiadaną kilka dni temu tekstową premierę najnowszego opowiadania. W tej historii poznacie Kiryła – speca od tzw. „mokrej roboty” zza wschodniej granicy, który zostaje wynajęty przez pewnego zdziwaczałego starca z przeszłością nie mniej mroczną niż sam Kirył do „sprzątnięcia” nader osobliwego prześladowcy, od miesięcy zmieniającego życie starego człowieka w koszmar. Jak nietrudno się domyślić, zlecenie przysporzy zaprawionemu w swoim fachu zabójcy sporo nieprzewidzianych kłopotów. Ale pomoże mu też odkryć kilka prawd na własny temat.

OSTATNIA ROBOTA

Facet na wózku wyglądał tak, jakby już urodził się stary. Kirył, sam z niecałymi dwoma latami do sześćdziesiątki na karku, czuł się w jego towarzystwie nieswojo. Nie lubił, gdy cokolwiek przypominało mu, iż tak naprawdę więcej już za nim niż przed nim.

Właśnie dlatego po ostatniej robocie postanowił nieodwołalnie przejść na emeryturę. Zamierzał ją spędzić w Paragwaju – jednym z niewielu miejsc na kuli ziemskiej, gdzie szanse, iż Zachar lub ktokolwiek inny, dla kogo sprzątał śmieci, mógłby go wytropić, oscylowały w okolicach zera. Paragwaj był dobry dla takich jak on. A na dodatek całkiem przyjemny do życia. Przy odrobinie szczęścia czekało go jeszcze z piętnaście, może koło dwudziestu lat wygodnej i względnie zdrowej egzystencji z wieloma uciechami, które można kupić za gruby szmal. A tego mu nie brakowało.

Na pielęgniarki, szpitale czy hospicja nie wyda złamanego grosza. Kiedy zorientuje się, iż już czas, po prostu gruchnie sobie w łeb i bez żalu odpłynie w nicość. Tak właśnie kombinował, kiedy zaczął robić przygotowania do wyjazdu. Aż tu nagle ten przeklęty telefon od Zachara. Zupełnie jakby skurwiel coś wyniuchał.

– To jest dla mnie ważna sprawa, Kirył. Nie wyobrażam sobie powierzyć ją komu innemu. Ten gość… powiedzmy, iż łączą nas dawne więzi, które do czegoś zobowiązują. Prosił, żebym zorganizował mu najlepszego speca od mokrej roboty. Nie znam nikogo równie skutecznego jak ty. Kirył, zrób to dla mnie. To kwestia honoru.

Utuczony na sowieckiej bezpiece gangus, na którego polecenie przed trzema miesiącami Kirył położył serią z PKM-u całą wierchuszkę konkurencyjnej grupy, patrząc im prosto w oczy, prawiący o zobowiązaniach i honorze to niezły żart. Na tyle niezły, iż nasunął Kiryłowi podejrzenie, iż może to być podpucha. Zachar mógł się w jakiś sposób pokapować, iż Kirył chce prysnąć. Niewykluczone więc, iż postanowił go poddać testowi lojalności. jeżeli tak, to właśnie brak zgody równałby się czapie.

I tak oto znalazł się tu, na wsi w samym środku Mazowsza.

Modrzewiowy dworek, w którym mieszkał jego klient – najprawdopodobniej bezpieczniacki kumpel Zachara z czerwonych czasów – też był stary. Może jeszcze nie popadał w ruinę, ale nosił wyraźne ślady zaniedbania świadczące, iż nie ma się kto o niego troszczyć. Sad owocowy, który Kirył ujrzał kątem oka, kiedy wjechał swoim defenderem na podwórze, bardziej przypominał zdziczały busz. Trawy przed gankiem też nikt od dawna nie kosił. We wnętrzu, do którego zgodnie z instrukcją Zachara wszedł sam po uprzednim naciśnięciu dzwonka, żeby powiadomić gospodarza o swoim przybyciu, wcale nie było lepiej: meble, ściany i nieliczne pozawieszane na nich fotografie pokrywała mglista warstwa tłustego kurzu. Śmierdziało pleśnią i wilgocią.

Sparaliżowana od pasa w dół kukła, która czekała na Kiryła w dużym salonie na lewo od wejścia, dopełniała obrazu panującego tu rozpadu. Mimo to jakimś niepojętym dla Kiryła cudem zdołała napalić w kominku i teraz ogień desperacko stawiał czoła chłodowi późnolistopadowego wieczoru.

– Niech pan siada, panie Semczuk – zachęciło skrzekliwie to ledwie dychające truchło, wyciągając sękatą, pokrytą brunatnymi plamami dłoń w parodii zapraszającego gestu. – Bo pan się nazywa Semczuk, prawda?

– Nazwiska nie są nam do niczego potrzebne, panie Środoń – odparował z rezerwą Kirył, ale posłusznie zajął miejsce we wskazanym przez starca fotelu.

Jego wzrok przykuł niewielki okrągły stolik przy fotelu. Stała na nim wypełniona do połowy bursztynowym płynem karafka i szklanka. Obok szklanki leżała zapakowana w celofan Julieta w cenionym przez Kiryła formacie Churchill, popielniczka, gilotynka i gazowa zapalniczka. Zachar nieźle to wszystko zaaranżował. Cholera, może naprawdę urządził pułapkę. Może stary zaraz wyciągnie spod okrywającego mu kolana pledu makarowa albo jakieś inne śmiercionośne gówno. To byłoby całkiem w jego stylu. Uwielbiał takie inscenizacje.

Bossów zaporoskiej grupy zwabił do luksusowego pensjonatu na Mazurach, używając podstawionej burdelmamy, która wmówiła im, iż przejęła po nim schedę i chce dokonać nowego podziału wpływów. Żeby było śmieszniej, cipa naprawdę myślała, iż go załatwiła, dolewając mu trucizny do drinka. Miała swój ukryty cel: chciała uwolnić dziewczyny, których Zachar nie zdążył sprzedać do burdeli w Berlinie i Amsterdamie. Uknuła więc sprytny plan, iż zaprosi zaporoskich byczków na specjalną licytację, w ramach której będą mogli sobie kupić noc z wybraną przez siebie dziewczyną. Dodatkową atrakcją miało być to, iż żadna z nich jeszcze nie wiedziała, iż zostaną dziwkami. Całe przedsięwzięcie zostało natomiast oficjalnie zorganizowane pod przykrywką całkowicie legalnej, stworzonej dla zmylenia polskich władz, fundacji na rzecz walki z prostytucją, a gangusy miały odgrywać rolę jej hojnych sponsorów.

Taki przewrotny humor Zachara. Nie mniej zresztą bawiło go utwierdzanie tej idiotki w przeświadczeniu, iż nie zorientował się, iż próbuje go orżnąć. Dopóki sądził, iż rzeczywiście chciała po prostu położyć łapę na jego interesach, było mu do śmiechu powiedzmy umiarkowanie. Gdy jednak zrozumiał, iż jej naprawdę chodzi o uchronienie dziewczyn przed losem, który kiedyś spotkał ją, a zaporożan zamierza skasować, żeby już żadna głupia sucz wierząca, iż jedzie na Zachód pracować w sklepie albo zmieniać pieluchy pensjonariuszom w domach starców, nie skończyła w kurwidołku dla nabuzowanych kokainą zboczeńców, dosłownie rozradował się jak dziecko, które podejrzało, co rodzice kupili mu pod choinkę.

– Prawdziwa z niej altruistka, co? – chichotał nad kielichem. – No ale dobra, niech tam sobie pohasa. Przy okazji załatwi dla mnie problem zaporożan. A ty, Kirył, dopilnujesz, żeby wszystko poszło jak należy.

Na twarzy Kiryła nie drgnął choćby jeden mięsień. Podobnie jak tuż przed imprezą, gdy pewna, iż on teraz pracuje dla niej, ujawniła mu, na czym polega jej plan, i obiecała, iż jeżeli dobrze się spisze, dorzuci mu kilka tysięcy.

Po licytacji dumna z siebie jak paw oznajmiła rozochoconym i nieźle już podpitym zaporożanom, iż przejęła ich pieniądze i dostęp do kont. Po czym na salę bankietową wkroczył Kirył z karabinem i rozwalił wszystkich, zanim na dobre zdążyli się zorientować, co się adekwatnie stało. Zaraz potem, gdy w powietrzu wciąż unosił się dym, pojawił się Zachar – cały i zdrów – i osobiście wpakował tej zdradzieckiej suce kulę w brzuch. Kirył dobrze zapamiętał strach w jej oczach. Dziewczynami zajęli się ochroniarze. Kirył spasował. Schlał się, by odgrodzić się od ich krzyków. Być może to wzbudziło nieufność Zachara.

Więc tak, do kurwy nędzy, byłby jak najbardziej zdolny zorganizować podobną szopkę i dla niego. W razie czego będzie mógł liczyć jedynie na własny refleks i tkwiącą w przypiętej pod lewą pachą sprężynowej kaburze berettę M9.

– Proszę się nie krępować, śmiało – wyskrzypiał Środoń. – Też kiedyś lubiłem sobie popykać, ale… no, sam pan widzi.

Kirył ostrożnie podniósł Julietę. Równie ostrożnie zsunął celofan i obejrzał cygaro ze wszystkich stron. Wyglądało dobrze. Wziął gilotynkę i obciął kapturek. Środoń przyglądał mu się z półmroku. Była w tym spojrzeniu jakaś krogulcza zachłanność. A może po prostu ów specyficzny starczy spryt. W każdym razie napawało Kiryła obrzydzeniem. Sprawdził ciąg. Trochę przyciasny, ale Kiryłowi to nie przeszkadzało. W smaku na sucho też nie wyczuł niczego niepokojącego – żadnej goryczki ani migdałów. Zaczął rozgrzewać stopę.

– I tak sam pan tu mieszka? – zagaił głównie po to, żeby rozproszyć niewygodną ciszę.

Stary zaczerpnął chrapliwy wdech.

– Tak, teraz już tak. Trójka nas była. Ja, mój syn i jego… powiedzmy, iż przyjaciel. Ale radzę sobie póki co. Wynajmuję taką babkę tu ze wsi. Wpadnie dwa-trzy razy na tydzień, coś tam ogarnie, obiad upichci… W moim wieku nie ma się już wygórowanych potrzeb. A o ile zachce mi się czegoś ekstra, to zawsze jest internet. I tak tu sobie powoli wygasamy, ja i ten dom.

Cygaro chwyciło żar.

– Zachar nie może się pana nachwalić – zmienił tymczasem temat Środoń. – Opowiedział mi o kilku waszych wspólnych akcjach. Stwierdził, iż pańska lojalność drogo go kosztuje, ale ponoć jest pan tego wart. – Im więcej mówił, tym bardziej świszczał. Przerwał więc na chwilę. Gdy odpoczął, podjął: – jeżeli pan mi nie pomoże rozwiązać mojego problemu, to równie dobrze mogę jeszcze dziś strzelić sobie w skroń. Lub poprosić, żeby pan to zrobił. A Bóg mi świadkiem, iż wiele razy już to rozważałem.

W jego głosie zagrało coś, co nie spodobało się Kiryłowi jeszcze bardziej niż wyraz jego wodnistych oczu. Za bardzo przypominało mu ostatnie, ledwie wyduszone słowo tej… jak jej adekwatnie było? Olena? Oksana? Wymówiła imię Zachara, wiedząc, iż ma przed sobą może pięć sekund życia. To choćby na dobrą sprawę nie był strach, tylko jakaś lodowata, zwierzęca zgroza. Może taka, jaką czuje świnia w rzeźni, gdy nagle zaczyna rozumieć. W każdym razie to właśnie usłyszał teraz w gruźliczym głosie Środonia.

Rozparł się wygodniej w fotelu i wciągnął w usta sporą dawkę cygarowego dymu. W którym też nie wyczuł niczego niepokojącego. A stary? Cóż, stary był stary. Może już mieszało mu się pod deklem.

– No więc słucham. Co takiego mogę zrobić?

Środoń splótł artretyczne palce na podołku. W kąciku ust zalśniła mu stróżka śliny. Przez kilka kolejnych sekund jedynymi dźwiękami w pokoju było trzaskanie polan w kominku i szum jesiennego wiatru zaciekle atakującego dom. W końcu wychrypiał powoli: – Pańska ofiara, panie Semczuk, właśnie czai się tuż za panem.

Kirył zareagował odruchowo. Zerwał się z fotela jak oparzony. Julieta wysunęła mu się z palców i upadła obok popielniczki. Błyskawicznym, doskonale wytrenowanym gestem, który już nieraz uratował mu dupę, odchylił skórzaną marynarkę, sięgnął do kabury, wykatapultował z niej berettę i odbezpieczając ją, obrócił się na pięcie. Ale zobaczył jedynie pustą sień. Wyglądała dokładnie tak samo jak przed kilkoma minutami, gdy do niej wchodził.

– Niżej – dobiegło głucho zza jego pleców.

Kirył spuścił wzrok, przez cały czas gotów w każdej chwili rozpocząć kanonadę.

I wreszcie zobaczył to.

Siedziało, a raczej stało na swoich pokracznych ptasich nóżkach, na zakurzonej drewnianej podłodze. Był to chyba największy pieprzony kruk, jakiego Kirył w życiu widział. I najdziwniejszy, bo na spłaszczonym łbie miał białą smugę, zaczynającą się tuż nad zakrzywionym dziobem i rozwidlającą w kształt litery V między ślepiami. Smuga nienaturalnie kontrastowała z czernią reszty masywnego, mierzącego dobrze ponad siedemdziesiąt centymetrów długości cielska. Ogon spoczywał nieruchomo na deskach, a skrzydła ściśle przylegały do korpusu. Patrzył prosto na Kiryła. W jego źrenicach tańczyły pomniejszone odbicia płomieni z kominka. Rzeczywiście można by uznać, iż się czaił.

Kirył bardzo powoli wypuścił powietrze, ale broń przez cały czas pozostawała w gotowości. Poczuł, jak od wyrzutu adrenaliny zaczyna go mdlić.

– Co to, kurwa, ma być? – wycedził przez zaciśnięte szczęki. Ptak ani drgnął. Kirył nieznacznie opuścił berettę, ale wciąż pozostawał w trybie strzeleckim. – Zachar cię nasłał? Jest gdzieś tu? Planuje mnie odjebać?

– Nie, panie Semczuk – ponownie dobiegło zza jego pleców.

Odwrócił się do starego i wycelował w niego berettę. Cały czas czuł na sobie spojrzenie kruka. Środoń siedział na swoim wózku w niezmienionej pozycji.

– Lepiej zacznij gadać, jeżeli nie chcesz, żebym za sekundę rozpierdolił ci łeb jak arbuza – warknął rozwścieczony Kirył.

– To ptaszydło wykończyło wszystkich, którzy byli w tym domu – wyrzucił z siebie stary ze strachem. Tylko iż tym, czego się bał, bynajmniej nie była kulka, co Kirył, ku własnemu zakłopotaniu, do którego nie chciał się sam przed sobą przyznać, pojął w lot. – A teraz… teraz pracuje nade mną. Osacza mnie, próbuje złamać, doprowadzić do obłędu. Nie chce mnie zabić szybko, tak jak zrobił z moim synem i jego fagasem. Chce, żebym cierpiał. Długo i boleśnie. Chce tego, odkąd się tu zjawił zaraz po Wielkanocy.

– Jesteś stuknięty – wyszeptał Kirył. – Po prostu stuknięty zdziwaczały staruch, pewnie z początkami demencji.

– Ten zdziwaczały staruch jest gotów zapłacić panu pół miliona euro za ubicie tego potwora – zabrzęczał Środoń. – Pół miliona euro, panie Semczuk. Wszystko, co mam. Cały ten szmal zostanie przelany na pańskie konto chwilę po tym, jak załatwi pan to ścierwo w sieni. Za taką kwotę chyba panu wsio rawno, czy zlikwiduje pan człowieka, czy…

– Czy co, pokręcony okurwieńcu – parsknął Kirył, wciąż trzymając Środonia na muszce – kruka z piekła rodem?

Nie zabrzmiało to zbyt dobrze. Nie w obliczu faktu, iż upiorny ptasior w sieni naprawdę był… no właśnie, jaki? To przez te wszystkie cienie. Przez ten zapyziały dom. I przez niego. Dałeś mu się omotać tą jego gadką i w ogóle całą atmosferą. Pieprzone Halloween. A tamto w sieni to tylko zwykłe kruczysko. Może i faktycznie trochę wyrośnięte, ale…

– A co, jeżeli tak? – odparł pytaniem Środoń. Odchylił głowę i przymknął powieki. – A zresztą, mnie to obojętne, skąd go przyniosło. Równie dobrze może to być niebo. To choćby miałoby swój przewrotny sens. Chce mi przecież wymierzyć karę. prawdopodobnie słuszną.

Dziadyga sfiksował, to pewne. Był obrazem wszystkiego, czym Kirył gardził w starości i myśl o czym za wszelką cenę usiłował od siebie odsuwać. Był tym od chwili, gdy Kirył tutaj wszedł. Ale z drugiej strony…

– Pół miliona euro – powtórzył jak echo. – Pół miliona euro za to, iż ubiję ci jakiegoś zasranego ptaka.

– Tak – zarzęził ze śmiertelną powagą stary.

Z kapitałem, który dotąd zgromadził, żyjąc zresztą nadzwyczaj oszczędnie, te pół bańki mogło mu kupić nie tylko wygodną starość, ale być może również małą prywatną armię do ochrony. A kto wie czy nie pozwoliłoby też wejść w jakiś biznes. Wtedy proszę bardzo – niech Zachar wysyła swoich cyngli. Kirył, a raczej ten ktoś, kim się stanie, godnie ich przywita. Chyba iż to jednak podpucha. Byłoby szkoda. Byłoby naprawdę cholernie szkoda.

Opuścił broń. A potem wybuchnął śmiechem, którego nie zdołał dłużej powstrzymywać.

– To będzie najłatwiejszy i najszybszy szmalec w moim życiu. Do tego nie zmarnuję w tej robocie choćby jednej kulki.

Schował berettę do kabury i ponownie odwrócił się ku sieni. To rzeczywiście powinno pójść gładko. Doskoczy do ptaka, złapie go lewą dłonią za tułów, a prawą skręci mu kark. Trzask-prask i po sprawie. Kilkanaście minut później wyjdzie stąd jako bogaty emeryt. Tylko iż w sieni było pusto. Wziął głęboki wdech, nakazując sobie spokój. To nic, poczeka. W razie potrzeby zwabi ptaka jakimś żarciem. Z tego, co kołatało mu się po głowie, kojarzył, iż kruki są wszystkożerne. Stary na pewno kisi coś w lodówce.

– Wie, iż pan na niego poluje – zagrzechotał złowieszczo Środoń. – Teraz zniknął, ale proszę nie dać się zwieść.

– Spokojnie – powiedział nienaturalnie opanowanym głosem Kirył – wróci. A jak nie, to go wywabimy.

– Teraz i tak się nie pokaże, więc równie dobrze może pan dopalić cygaro i posłuchać, co mam do powiedzenia – roztoczył kuszącą perspektywę Środoń. – Nikomu z niczego nie muszę się tłumaczyć. A zwłaszcza nie muszę tego robić przed kimś pańskiego pokroju, ale… cóż, może po prostu to się panu ode mnie należy. A może… ja tego potrzebuję.

– Usprawiedliwienia mnie nudzą – rzucił cierpko Kirył.

– Siadaj, wszawy chachle! – huknął nagle Środoń z taką mocą, iż Kirył aż podskoczył.

Stary uniósł się w wózku i przez chwilę wyglądał o trzydzieści lat młodziej. Ale zaraz potem znów oklapł, a werwa uleciała z niego, jakby nigdy jej tam nie było.

– Przepraszam, nerwy mam całe w strzępach – pokajał się.

Kirył przez kilka sekund walczył z opanowującą go wściekłością. Pół bańki było dość poważnym argumentem za tym, żeby przełknąć zniewagę, ale niewykluczone, iż na do widzenia jednak poczęstuje starego ołowiem. To będzie z jego strony akt nie zemsty, ale miłosierdzia. Sam by nie chciał takiej starości, więc tym bardziej nikomu by jej nie życzył. Był gorącym i szczerym zwolennikiem eutanazji dla osób schorowanych i zniedołężniałych. W ramach promocji chętnie wykona ją dla Środonia.

Wrócił do fotela. Julieta wciąż się tliła. Zdołał ją rozniecić kilkoma energicznymi pufnięciami. Kiedy cygaro na dobre się rozkopciło, nalał sobie tego, co było w karafce. W torfowym zapachu whisky też nie wyczuł niczego podejrzanego. Zwilżył gardło. W kominku wyjątkowo głośno pękła jedna ze szczap. Zdał sobie sprawę, iż wszystkie mięśnie ma napięte. I iż czeka. Na jakikolwiek dźwięk. Machnięcie skrzydłem, zakrakanie, cokolwiek. Znów sztachnął się cygarem.

Usłyszał astmatyczne pocharkiwania Środonia.

– Za komuny, panie Semczuk, byłem jednym z najwyżej postawionych ludzi w tym kraju. W dziewięćdziesiątym pierwszym odszedłem ze służby w stopniu generała. Stąd, jak się pan domyśla, znajomość z Zacharem. Zamieszkaliśmy tu z żoną, żeby uciec przed tym całym lustracyjnym jazgotem, który się rozpętał po zmianie ustroju. Dobrze nam tu było. To dworek moich rodziców. Urodziłem się tutaj i spędziłem najszczęśliwsze lata młodości. Po wojnie wstąpiłem do milicji i tak to się jakoś samo potoczyło. Byłem zdolny. Robiłem, co trzeba. Tak, panie Semczuk, robiłem to, co było konieczne, żeby ten kraj funkcjonował. Nie ze wszystkiego dziś jestem dumny, ale wiem, iż nie było innego wyjścia. Żona umarła w dziewięćdziesiątym piątym. Późno zostaliśmy rodzicami. Oboje byliśmy już grubo po czterdziestce. Kiedy okazało się, iż Heniek jest… no wie pan, trochę inny, trochę bardziej delikatny, nie robiliśmy tragedii. Pokochaliśmy i zaakceptowaliśmy go takiego, jaki był.

– Jakie to szlachetne – zaironizował Kirył. – Zwłaszcza w obliczu nagonki, którą wasza bezpieka rozpętała przeciwko ciotom w latach osiemdziesiątych. Byłem wtedy kotem w ruskiej armii i interesowało mnie tylko rozwalanie łbów mudżahedinom, ale jakieś plotki z najweselszego baraku w obozie czasem obijały mi się o uszy.

– Może pan sobie kpić – odparł Środoń. Wydawało się, iż to krótkie wprowadzenie zmęczyło go bardziej niż cała dotychczasowa wizyta. – To był dobry chłopak. Sprowadził się tu ze swoim… przyjacielem jakieś piętnaście lat temu, żeby się mną zaopiekować. Udzielał się w lokalnej społeczności, został choćby sołtysem. Ludzie go szanowali, choć doskonale wiedzieli, kim jest i kim jestem ja. A mówiąc o ludziach, mam na myśli również tutejszych duchownych.

Kirył znów pyknął cygaro.

– A swoją drogą – wciął się z zamiarem dopieczenia interlokutorowi, choć tak naprawdę chyba głównie po to, by zagadać własny stres – skoro mówi pan, iż to pana rodowy majątek, to ciekawe, jakim cudem zrobił pan karierę w komunistycznym aparacie. Czyżby pierwszą rzeczą, z której nie jest pan dziś dumny, było publiczne wyrzeczenie się rodziny?

Ale Środoń go zignorował i ciągnął dalej swoją opowieść tak, jak najwyraźniej ułożył ją sobie już wcześniej. Kolejna irytująca cecha starych ludzi: działają jak zaprogramowane automaty.

– Heniek i Krzysztof utrzymywali się z handlu rękodziełem. To znaczy Heniek zajmował się produkcją, a Krzysztof doglądał strony biznesowej. Krzysztof był bardziej praktyczny, mocniej stąpający po ziemi, jak to się mówi. I wcale nieźle im szło. Dobrze nam tu było we trójkę, panie Semczuk. Myślałem, iż tak doczekam końca. Ale pojawiło się to wstrętne ptaszysko.

Kirył wypuścił przesycony aromatem suszonych owoców, siana i cedru dym Juliety przez nos. Dziadyga nawijał z coraz większym przejęciem, które coraz bardziej wchodziło w rejestry zgrozy. Co dodatkowo wzmagało w Kiryle podenerwowanie, a także irytację tym, iż w ogóle tak się dzieje. Gdyby nie te zasrane pół miliona, które z chwilą, gdy o nich usłyszał, zaczęły mu się jawić jako absolutnie niezbędny element operacji Paragwaj, i niechybne narażenie się Zacharowi, na które z całą pewnością nie mógł sobie teraz pozwolić, dałby stąd w długą, nie przyznając się przed samym sobą, iż trochę go jednak wzięło.

To Krzysztof miał zauważyć ptaka jako pierwszy. Któregoś dnia zaraz po Wielkanocy to monstrum po prostu przyleciało nie wiadomo skąd i przysiadło na ogrodzeniu, które Krzysztof właśnie naprawiał. Próbował je wypłoszyć. Rzucał w nie patyczkami i drobnymi kamykami, ale ptak, choć na chwilę odfruwał, zaraz wracał. I tak przez kilka kolejnych dni.

– Aż wreszcie zainteresował się nim Heniek. Uznał, iż skoro kruk trzyma się przy obejściu, to znaczy, iż chce tu być, iż sobie nas wybrał, tak jak czasem robią koty lub bezpańskie psy. Da pan wiarę? Zaczął go dokarmiać. Wynosił mu a to jakieś okrawki wędlin, a to pozostałości z pieczywa. Żartował, jak to będzie zabawnie i romantycznie mieć oswojonego kruka. Wygrzebywał w internecie jakieś ciekawostki na ich temat. Cholerstwo żarło wszystko równo i faktycznie zadomowiło się u nas jak pies. Wszędzie za nimi łaziło. Dreptało jak kura, wyobraża pan sobie? Mnie unikało. Nie okazywało mi otwartej wrogości, ale trzymało się na dystans. Ja zresztą w ogóle nie przepadam za zwierzętami. Roznoszą tylko brud i różne pasożyty. Koty bez przerwy próbują ci przywlec do domu coś rozszarpanego i ociekającego juchą, żeby ci to pokazać, a psy… z nimi, cholera, wcale nie jest lepiej. Przeklęte wory na pchły!

W głębi domu coś zaskrzypiało. Kirył drgnął.

Obluzowana deska, kretynie!

– No więc kiedy zaczęła się rzeź niewiniątek? – rzucił protekcjonalnie.

Środoń zaczerpnął tchu. Był już na skraju wyczerpania. Ciężko było tylko Kiryłowi rozstrzygnąć, czy bardziej fizycznego, czy psychicznego. Prawdopodobnie jednego i drugiego w równym stopniu.

– Na początku lipca. Krzysztof był pierwszy. Zaczął akurat wymianę części najstarszych i najbardziej zbutwiałych gontów w dachu. Jednego popołudnia jak zwykle wszedł na drabinę i…

– Poślizgnął się i spadł, rozbijając sobie głowę – podsunął Kirył.

– Tak to na pozór wyglądało – przyznał Środoń. – Ot zwykły tragiczny wypadek. Policja i lekarz też tak to zakwalifikowali.

Kirył złamał popiół. Wchodził już w drugą tercję, w której w Juliecie zaczynały dominować drzewne nuty.

– Ale pan w to nie wierzy – wycedził z udawanym namysłem. – Uważa pan, iż zabił go kruk. Że jakimś sposobem doprowadził do upadku.

Stary najpierw dłuższą chwilę milczał, po czym wyrzęził: – Miał na czole ślad. Ledwo dostrzegalny, ale ja go zauważyłem. Malutka kropeczka. Ślad uderzenia dzioba, panie Semczuk. Być może było ich więcej, ale ten mi wystarczył.

– A pański syn? – drążył Kirył. – Jego też zadziobał wasz udomowiony kruk?

Tym razem milczenie trwało znacznie dłużej i Kirył wyraźnie wyczuł w nim udrękę ojca, który stracił jedynego syna. Coś, czego jako syn pijaka i damskiego boksera z harkowskiej komunałki nie był w stanie zrozumieć, ale przed czym ogarnął go instynktowny respekt.

– Henio bardzo źle zniósł śmierć Krzysztofa – wydusił wreszcie Środoń ledwie słyszalnym, załamującym się głosem. – Kompletnie się rozsypał. Ale równocześnie jeszcze bardziej przywiązał się do tego przeklętego zwierzaka. Całymi dniami przesiadywał tutaj, w tym samym fotelu, w którym teraz siedzi pan, cichy i jakby martwy za życia, a to coś… to diabelstwo wskakiwało mu na kolana. I on to głaskał. Uwierzy pan? Pieścił to jak pierdolonego kotka. A to mu się jeszcze nastawiało, wyciągało łeb, domagało się drapania po gardle. To było chore i upiorne. Wtedy pierwszy raz przeszło mi przez myśl, iż ten ptak to tak naprawdę… nie wiem, może demon. Jednego wieczoru we wrześniu powiedziałem Heńkowi, co zauważyłem na czole Krzysztofa. Zażądałem, żeby pozbył się tego ustrojstwa z domu. Ale on… on się na mnie wściekł. Jedyny raz w życiu. Prawie mnie uderzył. Zachowywał się jak ćpun, któremu zagrożono zabraniem prochów.

W smaku Juliety zaczął przebijać amoniak. Nieomylny znak, iż nie była dostatecznie wyleżakowana, a stary, który najpewniej po prostu kupił ją w którymś ze sklepów internetowych, nie zadbał o nic przynajmniej zbliżonego do humidora, by przechować ją do czasu pojawienia się gościa. Kirył się skrzywił. Zamierzał zabrać się do przedmuchiwania, kiedy stary powiedział:

– Po tamtej kłótni Heniek wybiegł z domu i nie było go całą noc. Następnego dnia znalazł go jakiś przypadkowy grzybiarz. Powiesił się w lesie.

Kirył jednak odłożył przedmuchiwanie na później.

– I jeżeli dobrze się domyślam, odpowiedzialność za to według pana też ponosi kruk. – Starał się brzmieć normalnie, ale przełyk miał suchy (nie tylko od cygara) i ściśnięty.

Palce starego zacisnęły się na pledzie.

– Tamtego wieczoru, kiedy Heniek wyszedł, kruk też znikł. Myślę, iż poleciał tam za nim. By się upewnić, iż Heniek zrobi to, czego po nim oczekiwał. Dopilnować. Wrócił tydzień po pogrzebie. – Palce zaczęły konwulsyjnie miętosić koc. – Od tamtej pory jest tu ze mną. Dzień i noc. Dba, żebym o nim nie zapomniał. Czeka. Wreszcie ma mnie sam na sam. – Przerwał, by ponownie zaczerpnąć tchu. I właśnie wtedy gdzieś na górze rozległo się skrzekliwe „grog-grog”. Środoń z wysiłkiem uniósł głowę. – Tak, właśnie tak. Urzęduje na poddaszu. W dawnej pracowni Heńka. Tam przebywa najczęściej. Czasem tylko zlatuje na dół, żeby mi się pokazać. A dziś również po to, by pokazać się panu. Może też pana wyczuć. Wybadać, jaki z pana przeciwnik.

Grog-grog!

Kirył w końcu jednak przedmuchał Julietę. kilka to pomogło. Posmak amoniaku osłabł, ale wciąż górował nad pozostałymi. Wlał do przełyku resztę zawartości szklanki, po czym napełnił ją kolejną porcją whisky.

– No dobrze, zatem podsumujmy – powiedział, zachrypnięty mimo zwilżenia gardła. – Sądzi pan, iż prześladuje pana ptak, który, jak zdaje się pan wierzyć, ma w sobie coś nadprzyrodzonego. I który rzekomo zjawił się tu, żeby pana ukarać za jakieś grzechy z przeszłości. O których, nawiasem mówiąc, prawie się pan nie zająknął. Co rodzi zasadnicze pytanie: po kiego czorta potrzebny panu zawodowy morderca? Z tego, co pan tu naopowiadał, wynikałoby, iż bardziej przydaliby się panu łowcy duchów albo jakiś egzorcysta. Albo, co według mnie najbardziej prawdopodobne, psychiatra. Ptaka może odłowić pierwszy lepszy wsiowy weterynarz.

Odpowiedzią było tylko trzaskanie ognia i bombardujący szyby wiatr. Cygaro wciąż smakowało paskudnie, ale z whisky było do zniesienia.

– Tak naprawdę – odezwał się wreszcie Środoń – tak naprawdę ja sam już nie wiem, co myślę i w co wierzę. Jestem po prostu zmęczony. Przez całe życie byłem racjonalnym, twardo stąpającym po ziemi materialistą. Nie wierzyłem w żadne tam gusła, duchy, cuda czy inne takie. Ale na starość – przerwał i zadumał się, po czym dokończył – na starość człowiek zaczyna się zastanawiać. Zaczyna kalkulować, czy byłoby lepiej, gdyby po tamtej stronie nie było nic, czy może jednak odwrotnie. – Jego pokrzywione palce rozluźniły nieco uścisk na kocu. – Myślę, iż zatrudniłem pana po to, żeby zyskać namacalny dowód, iż to wszystko da się jakoś sensownie wytłumaczyć.

– Doceniam szczerość – mruknął Kirył. – W sumie ma pan rację: za pół bańki wisi mi i powiewa, czy zabiję człowieka, czy ptaka.

– Ja po prostu chcę… – wykrztusił Środoń, a w jego głosie zaigrała nieobecna wcześniej zapalczywość – po prostu chcę umrzeć na własnych warunkach. Bez tego ścierwa okrążającego mnie jak drapieżnik ofiarę. Niech pan go dla mnie zabije. Może pan w tym celu zrobić, co tylko pan uzna za stosowne. Może pan choćby zrównać tę ruderę z ziemią, tylko niech pan, do ciężkiej cholery, usunie tego ptaka i pokaże mi jego truchło. Gdy tylko to się stanie, zlecę przelew. Mam już wszystko przygotowane.

– A pan co w tym czasie będzie robił? – zainteresował się Kirył.

Nim Środoń zdążył odpowiedzieć, na podwórze wjechał jakiś samochód, błyskając przednimi światłami prosto w okno. Kirył dopiero teraz uświadomił sobie, iż przez cały czas ich rozmowy stary ukradkiem zerkał na zawieszony nad kominkiem zegar z wahadłem. Nagle odżyły w nim podejrzenia, iż to zasadzka.

– Ktoś jeszcze do nas dołączy? – zapytał, sięgając do kabury.

– Spokojnie, panie Semczuk, to tylko taksówka. – Stary przetoczył wózek bliżej Kiryła i znajdującej się za jego plecami sieni. – Wezwałem ją na konkretną godzinę, zanim jeszcze pan przyjechał. Nie zamierzam spędzić nocy tutaj. Wyjeżdżam do miasta. Mam zarezerwowany pokój w hotelu. Tam poczekam na wiadomość od pana. Biorę ze sobą komórkę, więc gdy tylko załatwi pan ptaka, proszę przesłać mi jego zdjęcie. Natychmiast zlecę przelew. – Wytoczył się do sieni. Na podwórzu rozległo się szczęknięcie otwieranych drzwi. – Po robocie niech pan po prostu odjedzie. Proszę się nie martwić o dom. Tu i tak nie ma czego kraść.

– Chce mnie pan tu zostawić samego? – zdziwił się Kirył, wychylając się z fotela i patrząc, jak stary sięga po sfatygowaną pikowaną kurtkę.

– A co, tchórz pana obleciał? – parsknął Środoń, mocując się z lewym rękawem. – Jak już mówiłem, może pan tu robić, co tylko pan chce. Może pan zjeść całą zawartość lodówki, pić wszystko, co jest w barku w jadalni… Może pan się choćby przespać. Tylko niech pan załatwi ptaka. Opowieści o starych grzechach niestety musimy sobie podarować. – Postękując, przewlekł kurtkę między plecami i oparciem wózka i z takim samym mozołem jak poprzednio rozpoczął walkę z prawym rękawem. – Nie zobaczymy się więcej. Żegnam.

Chwilę później Kirył, ćmiąc cygaro, obserwował, jak kierowca srebrnego kombi pomaga Środoniowi wgramolić się na tylne siedzenie, a następnie wrzuca złożony wózek do komory bagażowej, wskakuje za kierownicę i odjeżdża. I tak oto został sam. No, prawie. Jakby na potwierdzenie z poddasza dobiegło donośne „grog-grog!”.

Kolejna część
Idź do oryginalnego materiału