„Pamiętniki Uchodźcze”: dom jest tam, gdzie psy słodko śpią

krytykapolityczna.pl 1 rok temu

Uchodźcy i uchodźczynie są przedmiotem publicznej debaty, ale choć tyle się o nich mówi, nie biorą w niej podmiotowego udziału. Zamiast więc publikować kolejne analizy stworzone przez osoby, które nigdy nie doświadczyły migracji, jako Magazyn Kontakt ogłosiliśmy i przeprowadziliśmy nabór do publikacji Pamiętniki Uchodźcze. W książce, audiobooku i e-booku zawarliśmy wspomnienia, opowiadania, wiersze, a choćby baśń. Pamiętniki to 25 historii napisanych w pięciu językach przez osoby pochodzące z sześciu krajów.

Zachęcamy do lektury dwóch pamiętników na stronie naszych przyjaciół z Krytyki Politycznej, którzy objęli Pamiętniki patronatem, i do lektury całej książki w formie e-booka lub audiobooka na naszej stronie.

**

„Najlepiej służy spotkanie. Najwięcej daje uważność dla drugiej osoby, czas poświęcony na rozmowę, słuchanie, bycie razem. Odsunięcie na bok własnych stereotypów, własnych wyobrażeń o tym, jaki ten drugi lub ta druga jest. Wtedy się rodzi zrozumienie i świadomość, iż jesteśmy sobie bliscy, iż żyjemy razem w świecie, który współdzielimy.

Oby niniejszy zbiór do tego właśnie zachęcił – do spotkania jednych z drugimi, usłyszenia się w zgiełku, który towarzyszy dziś publicznemu dyskursowi o migracjach.

Bo migrantów i uchodźców świat ocenia, lokuje, omawia, oskarża, monitoruje czy zarządza nimi albo choćby przyjmuje prawie zawsze w masie. Są uchodźcy jako broń w wojnie hybrydowej, migranci jako narzędzie w walce politycznej, migranci jako siła robocza, rzesze uchodźców, masy i fale, polityka migracyjna, zarządzanie migracjami – z tym często mamy w publicznym dyskursie do czynienia”. (fragment przedmowy Agnieszki Kosowicz).

**

Gordana Krutii

Dom jest tam, gdzie psy słodko śpią

Tekst oryginalnie napisany w języku angielskim.

Tłumaczenie: Hubert Walczyński

Nigdy nie uważałam się za uchodźczynię czy imigrantkę. W 2014 roku niespodziewanie złożyłam podanie o stypendium w Polsce, niespodziewanie je dostałam i jeszcze bardziej niespodziewanie przeprowadziłam się tutaj. Zagmatwane? Zróbmy krok wstecz.

Nazywam się Gordana, 30 lat temu dwoje pięknych ludzi zakochało się w sobie i tak się urodziłam, w tamtych czasach moje rodzinne miasto nazywało się Żdanow. Jestem pewna, iż do niedawna choćby nie wiedziałeś o jego istnieniu. Żyłam dość ambitnym życiem, pełnym pasji do pisania własnej historii i… chęcią ucieczki z tego zanieczyszczonego, przygnębiającego miasta. Kiedy byłam na uniwersytecie, opracowałam plan mojej przyszłości, zaznaczyłam kamienie milowe i poświęcałam każdą minutę, aby wszystko się udało. Pominęłam piękne rzeczy, które robisz w wieku 18–19 lat, ale byłam coraz bliżej. Prowadziłam organizację pozarządową, byłam koordynatorką obchodów Dnia Europy, uczestniczyłam w debatach dotyczących stosunków międzynarodowych, pisałam bardzo nudne artykuły o polityce zagranicznej niektórych krajów. Moim celem był staż w Radzie Najwyższej, nie miałam wątpliwości, iż będę świetna, znajdę pracę i koniec. Chciałam poświęcić życie służbie mojemu krajowi. Dość nietypowe spojrzenie na historię Kopciuszka, ale pomimo mojej miłości do pięknych butów, bardziej podobała mi się idea zmieniania świata.

To był ostatni rok moich studiów licencjackich, normalnie egzaminy i pisanie pracy dyplomowej byłyby największym wyzwaniem, ale to był rok 2013. Pamiętam, jak oglądałam telewizję, kiedy zajęli nasz Krym, pamiętam, jak nierealne było uświadomienie sobie, iż to dopiero początek, pamiętam, jak ostatni raz widziałam Donieck. Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałam drżenie okien, gdy wróg prowadził działania wojenne 20 kilometrów od mojego domu. To było to lato, kiedy staliśmy się znani jako miasto, które nie upadło, miasto, które powiedziało NIE, miasto Marii, mój Mariupol.

Niestety, spokój nigdy do nas nie wrócił. Mój pierwszy dzień studiów magisterskich zaczął się od wycieczki do schronu w piwnicy. Próbowałam żyć tym normalnym-nienormalnym życiem. Aplikowałam na staż, pojechałam na rozmowę do Kijowa. W międzyczasie razem z przyjaciółką prowadziłyśmy projekt społeczny, a przyjaciółka podczas picia kolejnej filiżanki kawy zasugerowała mi, żebym aplikowała na stypendium w Polsce. To było trzy dni przed ostatnim naborem, nigdy nie byłam w Polsce i to wszystko wydawało się żartem, ale zrobiłam to. Następne kilka tygodni zmieniło moje życie. Dostałam miejsce na stażu w Kijowie, oprócz tego ciekawą ofertę pracy w Mariupolu i stypendium na Uniwersytecie Warszawskim – czyli wszystko to, o czym marzyłam. I Polskę. Wyjazd z mojego regionu w tamtym czasie był przekleństwem, wynajęcie mieszkania w Kijowie graniczyło z cudem, a ja miałam ograniczone środki finansowe; pobyt w Mariupolu nie był przyjemnością – wojna szeptała każdego dnia. Podjęłam więc nieoczekiwaną decyzję, której nienawidziłam przez lata.

***

„Dlaczego dworzec autobusowy wygląda tak samo – śmierdzi okropnie beliaszami, wygląda jak Związek Radziecki, czy przez cały czas jestem w Ukrainie? Ok, ale może łatwo będzie się przyzwyczaić do tego kraju, skoro jest tak podobny”.

W ciągu godziny odezwała się do mnie przyjaciółka, która od jakiegoś czasu była zakochana w Polsce i wybrała SG H. Cały czas mówiła o słowach, które oznaczają przeciwne rzeczy, ale brzmią tak podobnie w naszych językach, ja zaś do tego czasu nie wiedziałam nic o polskim, ponieważ decyzja o wyjeździe była pośpieszna i nieoczekiwana. Ledwo pamiętam ten dzień. Był to początek długiego weekendu, więc zaoferowano mi pokój gościnny w akademiku, co oczywiście nie było najwygodniejszym rozwiązaniem i oznaczało kilka dni w izolacji.

Następnego dnia moja przyjaciółka odebrała mnie, abyśmy sprawdziły moją drogę do BUW‑u, w którym miałam zajęcia z języka polskiego. Minęłyśmy Stadion Narodowy i serce przestało mi bić – policja, liczne radiowozy, helikoptery, jakieś strzały… Zgadliście, co to był za dzień? 11 listopada. Poza Ukrainą wiedziałam, jak świętują dzień niepodległości w Ameryce. Byłam arogancka lub głupia – nie sprawdziłam, czy w Polsce jest inaczej niż w Ukrainie. Dla mnie święto niepodległości zawsze kojarzyło się z euforią – licznymi koncertami, ludźmi spacerującymi po miastach z rodzinami, piknikami i fajerwerkami. Wzięłam głęboki oddech: „to tymczasowe, niedługo dojdą do pokojowego porozumienia i wrócę do domu, to przygoda, nic więcej”.

Te lata były trudne, starałam się zrozumieć język, mówić, znaleźć przyjaciół, czuć się komfortowo. „To tymczasowe”. Tak bardzo nienawidziłam Warszawy! Wyglądała tak szaro, tak nudno i tak bardzo tęskniłam za moim morzem. Teraz, po latach, mogę powiedzieć, iż nie kochamy lub nienawidzimy miejsc, ale kochamy lub nienawidzimy siebie w tych miejscach.

Byłam naprawdę nieszczęśliwa, czułam się źle. Wciąż zastanawiam się, jak to się stało, iż zostałam jeszcze przez rok. w uproszczeniu – po prostu nie mogłam wymyślić, od czego zacząć, kiedy wrócę. Ukraina zmieniła się tak bardzo po Euromajdanie, ale nie byłam pewna, czy nadążę za tymi zmianami wystarczająco szybko. Poza tym, jak mówią, fajnie jest mieć jakieś europejskie doświadczenie zawodowe. Mój angielski pozwolił mi rozpocząć pracę jako doradca klienta we Wrocławiu. Praca nie wymagała języka polskiego, mogłam pozostać w mojej „słowiańskiej społeczności”, więc czułam się jeszcze bardziej oderwana od kraju, w którym mieszkałam.

Szybko zrozumiałam, iż rezygnacja z ambicji na rzecz posiadania pracy, której nienawidzę – jest nie dla mnie. Znowu więc złożyłam podanie i dostałam stypendium – Uniwersytet Warszawski, Studium Europy Wschodniej. Po raz pierwszy zrozumiałam, iż świetny angielski nie wystarczy, aby rządzić światem, i gdzieś w głębi czułam, iż to poczucie nie jest przejściowe. Na studiach po polsku rozumiałam temat, ale nie znałam słów, które pozwoliłby mi się swobodnie wypowiedzieć. Pozostawałam w izolacji – nie można pokazać swojej tożsamości poprzez żarty, ironię – wszystko to, co było dla mnie tak istotne. Czułam się nieszczęśliwa każdego dnia. Miałam przyjaciół z Ukrainy, Białorusi, Gruzji itd., ale potrzebowałam o wiele więcej. Każdy lubi ten znany z filmów moment magicznej przemiany – z bestii w piękność, z przegrywa w fajną osobę. Dla mnie przyszedł on dokładnie wtedy.

Pracę w recepcji dostałam później, kiedy już większość moich przyjaciół była Polakami. Początki nie były łatwe, każdy chciał poinformować mnie o sprzątaczce z Ukrainy, którą zatrudnia. „Och, jesteś z Ukrainy, tak samo jak moja sprzątaczka, jest niesamowita”. Jak na ironię, wtedy po raz pierwszy powiedziałam: „kocham cię, Polsko”. Zwrot akcji wynikał oczywiście z problemów z legalizacją pobytu. Płakałam tak mocno, ponieważ zdałam sobie sprawę, iż większość moich przyjaciół to Polacy, iż bardziej lubię polską biurokrację niż ukraiński chaos, iż ekscytuję się 24 grudnia, a nie 7 stycznia, iż wiem, jak być dorosłą tutaj, w Polsce, ale nie mam choćby pojęcia, od czego zacząć szukanie pracy w Ukrainie. To było takie niesprawiedliwe – móc w końcu przyznać, iż nie muszę już uciekać, iż chcę być w tym bezpiecznym miejscu, iż włożyłam tyle wysiłku, aby nie tyle dopasować się, ale stać się częścią tego miejsca – ale iż ostatecznie wszystko to można zlekceważyć, iż można mnie odesłać jako przedmiot, który się nie podoba, zwrócić mnie sprzedawcy. Że jesteś tu tylko gościem, który może zostać na jakiś czas.

Jak już mówiłam, nie uważałam się za uchodźczynię przez długi, bardzo długi czas. To słowo brzmi jak diagnoza raka, a kto by tego chciał? Nieakceptowanie tej nazwy pozwalało mi myśleć, iż bycie tutaj jest moją własną decyzją, iż mam kontrolę nad sytuacją, iż nie potrzebuję specjalnego traktowania, ponieważ nie jestem zepsutym przedmiotem.

Potem wydarzył się rok 2022. Naprawdę kiedyś sprzedałabym duszę, aby móc powiedzieć ludziom, iż Mariupol to miasto, które znajduje się… ale teraz wszyscy je znają, wszyscy wiedzą, jak kiedyś wyglądało.

Od 13 maja 2022 roku moja mama, moje dwa piękne psy, kolekcja radzieckiego szkła i zastawy stołowej są tutaj, w Warszawie. Teraz zdaję sobie sprawę, iż decyzja o tym, aby budować nasze życie tutaj, nigdy nie była nasza. Miałam przyjechać do Polski wcześniej, żeby mieć środki na ewakuację mamy z piekła.

Wtulam ją w koc własnych doświadczeń, nie chcę, by czuła się jak uchodźca. Kiedy jesteś zmuszony do ucieczki od życia, które kochałeś, można to porównać do utraty kontroli po doświadczeniu gwałtu. Nie czujesz się właścicielem swojej wolności, swojego życia, nie możesz odzyskać poczucia bezpieczeństwa. Tak właśnie się czułam. Czułam to dwa razy – w 2014 i 2022 roku – Rosjanie przejęli wtedy kontrolę nad moim życiem. Ale nie pozwolę mojej mamie poczuć tego bólu. Pokazuję jej mój dom – parki, które tak bardzo kocham; kiedy wyprowadzamy nasze psy na spacer, opowiadam jej historie o dzielnicy, w której mieszkamy (Pradze); w każde wakacje kupuję tradycyjne jedzenie i opowiadam o nim; chętnie dzielę się każdą głupią historią o Warszawie, o Polsce, dosłownie o wszystkim. Ona walczy z językiem tak samo jak ja. Ale nie naciskam, chcę, żeby zakochała się w Polsce tak jak ja, chcę, żeby była chętna do nauki nie dlatego, iż musi, ale żeby czuła, iż naprawdę tego chce.

Często jej powtarzam, iż teraz jesteśmy w domu. Ona też zaczyna w to wierzyć, bo dom jest tam, gdzie psy słodko śpią.

Gordana Krutii – urodziła się w 1993 roku w Mariupolu, od 2014 buduje swoje życie w Polsce. Pracuje na stanowisku menedżerki projektu, jest magistrą stosunków międzynarodowych i szczęśliwą posiadaczką dwóch psów.

**

Anushe

Białoruska kolej żeliwna

Tekst oryginalnie napisany w języku rosyjskim.

Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska

Odkrycie czy przekleństwo?

Kiedyś moim marzeniem było zostać pisarką. Z zapałem pisałam eseje, niestrudzenie zanurzając się w lekturze, czerpiąc inspirację z dzieł wielkich mistrzów słowa. Słowo wydawało się centralnym elementem mojego życia. Moje umiejętności debatowania sprawiały, iż czułam się silna, poezja często wypływała ze mnie nieoczekiwanie, a szkolne wydarzenia stały się rutyną – prowadziłam je z łatwością.

Może się wydawać, iż tak nagły zwrot losu – przymusowe opuszczenie domu, ciągłe poczucie inwigilacji ze strony władz, historie innych osób, ich twarzy i łez zauważonych podczas przekraczania granicy – to ogromna szansa dla pisarki. To jak źródło inspiracji, ostre pchnięcie do przodu, droga ku czemuś naprawdę wielkiemu… Szansa, która jest naprawdę wyjątkowa. Ale w mojej sytuacji sprawy potoczyły się inaczej. Minęło ponad pięć lat, odkąd moje pióro przestało dotykać papieru (lub moje palce przestały dotykać klawiatury). Niemniej jednak, kiedy dowiedziałam się o tym konkursie, przemyślałam moją sytuację i głęboko przeanalizowałam moje doświadczenia, i odważyłam się wrócić do tych dni, kiedy moja rodzina i ja musieliśmy opuścić naszą ojczyznę, być może na zawsze.

W cyfrowych głębinach mojego komputera natknęłam się na folder sięgający początków mojej podróży uchodźczej, aż do 2017 roku. Nazwa „Białoruska czyhunka” (tłum. kolej żeliwna) przebiegła przez moje ciało jak prąd elektryczny. Oto co czaiło się w środku:

„Historia Białoruskiej czyhunki. O tym, jak wiele trudności człowiek musi pokonać na drodze do szczęścia”.

Ani słowa więcej

Widok kobiet i dzieci na granicy sprawił, iż chciałam o nich napisać, opowiedzieć ich historię. W myślach próbowałam znaleźć odpowiednie przymiotniki, by uchwycić ich mimikę, gesty, słowa. Prawdopodobnie przestałam pisać właśnie dlatego, iż wydawało mi się to niemożliwe. Jak oddać wszystkie trudy podróży młodej kobiety z trójką dzieci i jedną walizką, jadącej wczesnym rankiem pociągiem (osławioną „białoruską czyhunką”), zmierzającej do granicy polsko-białoruskiej z nadzieją w sercu, iż już nie wróci? Mimo to jestem zdeterminowana, aby opowiedzieć tę historię, ponieważ nie jest to zwykła historia, to historia mojej rodziny: kobieta to moja mama, a dzieci to ja, moja młodsza siostra i brat.

Co ciekawe, żeliwo (czyhun) jest bardzo kruchym materiałem. Kiedy pojawiła się kolej, szyny były wykonane z żeliwa lub kutego żelaza. Żeliwne szyny były bardzo kruche i łatwo się łamały, więc gwałtownie znaleziono rozwiązanie w postaci stali. Podobnie do adekwatności tego materiału, każdy pasażer białoruskiej czyhunki jest tak samo wrażliwy i kruchy.

Po podróży „czyhunką” nasza rodzina wylądowała na przejściu granicznym, gdzie rodziny takie jak my cierpliwie czekały, aby zobaczyć, czym skończy się to czekanie: czy Europa ich przyjmie, czy nie. Pokój, do którego weszliśmy po sprawdzeniu bagażu, wciąż tkwi w mojej pamięci. Pamiętam twarze osób, które sprawdzały nasze rzeczy, i jak długo zajęło mi zebranie się na odwagę, by cicho powiedzieć „dzień dobry” łamaną polszczyzną z tadżyckim akcentem. To był chyba piąty dzień naszych podróży czyhunką, kiedy w końcu udało mi się wypowiedzieć te dwa słowa. Pamiętam, iż moje usta ledwo się poruszały.

Po zakończeniu kontroli weszliśmy do dużego przeszklonego pomieszczenia, przez ściany którego rozciągał się widok na domy. Europa… pomyślałam, oto ona, nasza nowa ojczyzna. Gdybym miała wiedzę o polskiej kulturze na takim poziomie, na jakim mam teraz, mój umysł prawdopodobnie skojarzyłby to miejsce ze „szklanymi domami” Stefana Żeromskiego.

Po chwili oczekiwania Straż Graniczna zaczęła odczytywać nazwiska. Każde z nich wyartykułowane przez funkcjonariusza sprawiało, iż serce waliło mi mocniej. jeżeli padło nazwisko, paszport był zwracany z przekreśloną pieczątką, oznaczającą odmowę wjazdu do Polski. Padło wiele nazwisk, a my w końcu byliśmy ostatnimi w tej szklanej przestrzeni. Po przejściu wszystkich procedur wyszliśmy na zewnątrz. Polska! A potem naszym kolejnym etapem był obóz dla uchodźców. Na tym chyba kończy się poetycka strona mojego doświadczenia, bo obóz okazał się dużo mroczniejszym, surowym i pozbawionym złudzeń światem. To w nim, w mrocznym czasie i w chwili niepewności, opuściło mnie pióro.

**

Anusheurodziła się w Rosji, dokąd wyemigrowali jej rodzice. niedługo potem wrócili do rodzinnego Tadżykistanu. Musiała uciekać z ojczyzny ponownie w wieku 14 lat. Razem z częścią rodziny przekroczyli granicę Białorusi, aby dostać się do Europy Środkowej. Teraz na stałe mieszka w Polsce i studiuje stosunki międzynarodowe w Warszawie. Kocha dywany, kino oraz poezję.

Idź do oryginalnego materiału