Latami cierpiała na dziesiątki chorób, które można znieść, i jedną, której nie można: na niedostosowanie.
Jej nieszczęście polegało na tym, iż nigdzie nie przynależała i żyła między młotem pochodzenia a kowadłem swojej inteligencji. Wychowana w rodzinie działaczy robotniczych nie mogła i nie chciała zdradzić swoich ideałów z młodości, pomimo iż raczej nie były to jej własne ideały, które zresztą także dawno ją zdradziły. Otworzyła mi oczy na taką – niezakładaną przeze mnie – okoliczność, iż można być kimś ideowym nie dla korzyści, których nigdy nie odniosła, ale z przekonania. Jednakowo przeszkadzało to żyć w trakcie rządów komunistycznych w Polsce, jak i wtedy, kiedy się skończyły. W tej pierwszej fazie rozumieli ją trochę koniunkturaliści, co musiało być dla niej choćby bardziej bolesne niż to, iż w późniejszym okresie już nikt nie miał dla niej choćby cienia zrozumienia.
Swoim życiem nie afiszowała się, ale na szafie ciągle trzymała oprawiony w potłuczone szkło portret Stalina. Była w tym jakaś większa uczciwość niż u tych wszystkich nawróconych marksistów i dysydentów, którzy porzucali wyznawane poglądy, kiedy przestały przynosić profity. Jej nie trzymało tam nic oprócz swoistego poczucia przyzwoitości.
Jedynym ustępstwem, na jakie poszła, była zamiana ludowej partyzantki, która w charakterze bohaterów do podziwiania nie spełniała i jej oczekiwań – na warszawskich powstańców. Powstanie Warszawskie jakoś udawało jej się godzić ze Stalinem, którego z czasem przeniosła jednak głębiej za szafę.
Jeśli o niektórych ludziach mówi się, iż „żyją tak, jak chcą”, to ona żyła tak, jak nie chciała. Pozostawała w przekonaniu, iż na nic nie zasługuje, ponieważ to jej „komunizm” mówił, iż potrzeby pojedynczego człowieka nie są ważne. Odnosiła to głównie do siebie, co nie pozwalało jej choćby mieć do kogokolwiek pretensji.
Nie miała współczucia dla siebie, za to dla innych w nadmiarze. W tym nowym dla niej świecie przybierało to czasem formy dosyć komiczne, kiedy osobiście przeżywała poznawane z gazet perypetie różnych celebrytów, którym chciała natychmiast przychodzić z pomocą i trzeba było ją uspokajać, iż na pewno poradzą sobie bez jej wsparcia.
Uważność na każdego człowieka nie pozwalała jej zniechęcać akwizytorów, którzy jako ostatni dzwonili jeszcze na jej numer telefonu. Wypytywała ich o każdy szczegół oferty. Po pierwszej godzinie rozmowy, kiedy telefoniczni oferenci, początkowo nieposiadający się ze szczęścia, zaczynali pękać i sami chcieli zakończyć połączenie, pani Krystyna informowała ich, iż chętnie kupiłaby wszystko, ale nie może niczego, bo zupełnie nie ma pieniędzy.
Całe życie była bez grosza, ponieważ jej posada „kulturalno-oświatowej” w wojsku na pewno więcej ją kosztowała, niż przynosiła dochodu. W pracy zawodowej znosiła chamstwo i imbecylizm pułkowników z Komendy Garnizonu, ale nie wyobrażała sobie, iż może zostawić swoich żołnierzy, którym matkowała. Realizowała misję cywilizowania wiejskich chłopców, których pierwszy raz prowadziła na koncert czy do teatru, a kiedy zwiedzeni pokusą przepustki łapali haczyk, otwierała przed nimi nowe światy. Po wyjściu do cywila wielu posyłało jej kartki jeszcze przez długie lata.
Nam z żoną załatwiła niedostępne bilety na „Amadeusza” z Romanem Polańskim asystującym w roli Mozarta Tadeuszowi Łomnickiemu, który zawładnął sceną jako Salieri. Kiedy przyszliśmy do teatru, zobaczyliśmy cały rząd żołnierzy siedzących w galowych mundurach, pośrodku którego były dwa wolne fotele. Na kogóż to czekały? Ano na nas.
Jej życie, zepchnięte coraz bardziej na margines wspólnoty, uwierało ją i w celu znalezienia się w jakiejś społeczności zaczęła słuchać choćby Radia Maryja. Moje obawy o możliwe fatalne skutki dla jej nieprzygotowanego umysłu okazały się niepotrzebne, ponieważ na tę indoktrynację okazała się odporna. Nie miała wcześniej okazji choćby liznąć całej tej katolickiej otoczki, jaką każdy z nas wyssał z mlekiem matki, i to odróżniało ją choćby od największych polskich ateistów, obchodzących wszak Wigilię i Wielkanoc.
Mimo to mówiła, iż się za nas modli. Potwierdzała, kiedy się śmiałem, iż przecież nie umie, ale wywodziła, iż nieumiejętne modlitwy będą prędzej wysłuchane, bo zwracają większą uwagę.
Choć mogliśmy o pochowanie jej poprosić znajomego księdza, nie chcieliśmy tego pani Krystynie robić. Jak pisał jej ulubiony poeta Tadeusz Śliwiak: „I niech to będzie spowiedź, ale bez rozgrzeszenia,/ Nie chcę, by okradano mnie z mojego życia”.