Po co nam Marynarka Wojenna? [ANALIZA]

krzysztofwojczal.pl 2 lat temu

Na wstępie tego opracowania dziękuję komandorom: Tomaszowi Witkiewiczowi oraz Mirosławowi Ogrodniczukowi za poświęcony czas na przeczytanie tekstu, skorygowanie nazewnictwa oraz udzielone wskazówki  Zachęcam wszystkich do obserwowania kont twitterowych obu Panów.

Głośna informacja o zatopieniu przez Ukraińców rosyjskiego okrętu flagowego Floty Czarnomorskiej – krążownika „Moskwa” – nie tylko stała się sporym propagandowym sukcesem obrońców, ale i paliwem dla osób sceptycznie odnoszących się do pomysłu modernizacji polskiej Marynarki Wojennej. Zwłaszcza tych, które krytykują program „Miecznik” dotyczący pozyskania dla MW okrętów typu fregata wielozadaniowa.

Wątek „Moskwy” jest tak naprawdę zupełnie marginalny i niemal bez znaczenia dla określenia zadań dla polskiej floty. Niemniej warto, by Ci mniej cierpliwi czytelnicy czy słuchacze – którzy często kończą zapoznawanie się z materiałem na nagłówku lub pierwszym akapicie – mieli jednak szansę zrozumieć, iż nie można porównywać jednostkowego zatopienia w ściśle określonych (korzystnych dla Ukraińców) warunkach niemodernizowanego od 1979 roku okrętu z potencjałem nowoczesnych fregat, których radary i systemy mogą śledzić kilkaset (a nie kilka jak na „Moskwie”) nadlatujących celów na raz oraz namierzać na nie kilkadziesiąt (a nie kilka) pocisków przeciwrakietowych różnego typu. Niemniej, choćby z tymi systemami, które rosyjskich krążownik posiadał, miałby on szanse obrony przed ukraińskim atakiem. Gdyby tylko systemy te były włączone i gotowe do działania. Tymczasem na podstawie zdjęć wykonanych po trafieniu i tuż przed zatonięciem okrętu flagowego Floty Czarnomorskiej wynika, iż jego systemy obronne były nieaktywne! Innymi słowy, z faktu, iż Rosjanie walczą na Ukrainie w sposób fatalny i często niekompetentny nie można wyciągać wniosku, iż niepotrzebne są nam: okręty, samoloty, śmigłowce, czołgi, wozy bojowe, artyleria czy choćby piechota (a może w ogóle armia?).

Natomiast dla stałych, ale również nowych czytelników, którzy cenią sobie dłuższe opracowania tradycyjnie przygotowałem „małą” analizę.

Zadania dla Marynarki Wojennej w czasie pokoju i w trakcie działań defensywnych pod progiem wojny

Marynarka Wojenna tym różni się np. od Wojsk Lądowych, iż spektrum zadań nałożonych na nią w czasie pokoju może znacznie przekraczać ilość zadań, jakie miałaby wypełnić w czasie wojny. Innym słowy, jeszcze w czasie pokoju flota „zarabia na siebie”. Nie tylko dba o bezpieczeństwo wybrzeża i szlaków wodnych, ale i może z łatwością wywierać presję na przeciwnika podczas tzw. „wojny hybrydowej” oraz stanowić istotny element odstraszania. Warto wspomnieć, iż gdy Francuzom nie spodobała się polityka prowadzona przez Turcję (vide spory z Grecją, zaangażowanie w Libii), to francuska flota demonstrowała niezadowolenie władz z Paryża operując na wschodniej części Morza Śródziemnego. Ponadto okręty floty  to doskonałe narzędzia polityczne, stanowiące często polityczną walutę. Widać to doskonale zwłaszcza na przykładach US Navy czy Royal Navy. Brytyjczycy i Amerykanie nieustannie wysyłają własne okręty choćby w najbardziej odległe zakątki świata, by demonstrować zaangażowanie oraz przekonywać do siebie potencjalnych sojuszników i partnerów. Oczywiście powyższe przykłady dotyczą największych i najsilniejszych flot świata. Czy Polska rzeczywiście ma takie ambicje i możliwości, które wymagają budowy nowoczesnej Marynarki Wojennej?

Oczywiście, iż tak, choć potrzeby naszego kraju są na szczęście znacznie mniejsze, jeżeli chodzi o siły morskie niż w przypadku USA, Zjednoczonego Królestwa, Francji czy choćby Niemiec. Niemiec, które nieustannie modernizują flotę własną, wprowadzają do służby nowe okręty (w tym fregaty) oraz wysyłają je np. na Pacyfik czy w rejon Morza Czerwonego lub Zatoki Arabskiej.

Morze Bałtyckie – zlewisko polskich interesów

Żeby określić zadania dla polskiej Marynarki Wojennej w pierwszej kolejności należy wymienić polskie interesy związane z domeną morską. I niestety trzeba wyjść od całkowitych trywializmów. Polska posiada dostęp do Morza Bałtyckiego, a jej wybrzeże liczy sobie aż 770 km długości (licząc z Zalewem Wiślanym i Z. Szczecińskim). Dzięki temu nasz kraj jest wpięty w światową sieć szlaków morskich, które stanowią najważniejszą, najtańszą i najbardziej przepustową sieć komunikacyjną na globie (drogą morską odbywa się ok. 85% całego transportu na świecie). Do tego niemal darmową. Infrastruktura (morze) co do zasady nie niszczeje (należy jednak dbać o np. sztuczne kanały itp.). Na otwartym morzu – inaczej niż drogach czy torach kolejowych – może mijać się niemal nieskończona ilość jednostek transportowych, w tym przypadku statków płynących w różne strony. Innymi słowy wolumen transportu jest ograniczany tylko przez ilość i ładowność jednostek transportowych oraz ewentualnie przepustowość punktów ograniczających ruch morski tj. kanały. Warto przypomnieć przykład, na który powoływałem się wielokrotnie. Największe pływające kontenerowce zabierają na pokład więcej niż 20 tys. kontenerów, tymczasem pociąg średnio może zabrać ze sobą ok. 50 wagonów w kontenerami. Nie potrzeba wielkiej wyobraźni by zdać sobie sprawę, iż trudno byłoby załadować, przewieźć i rozładować skład ciągnący się setkami kilometrów (jeśli miałby konkurować ładownością ze statkami). A przypomnijmy, iż na morzach pływają tysiące kontenerowców. Ponadto na lądzie, oprócz w  środki transportu trzeba inwestować w rozbudowę infrastruktury (kolejne pasy drogowe, lub linie kolejowe). Innymi słowy, transport morski jest niezastąpiony. Oczywiście fakt, iż 85% towarów na świecie jest transportowana morzem nie oznacza, iż dla wszystkich transport morski jest jednakowo istotny. Choć warto pamiętać, iż np. Czesi zadbali o dostęp do portów morskich, wydzierżawiając część nabrzeża w niemieckim Hamburgu. Jak istotny jest dostęp do morza dla Polski?

Polska i handel morski

Polska korzysta ze szlaków morskich wykorzystując do tego własne porty. Głównie te położone w Trójmieście (Gdynia/Gdańsk) oraz w Świnoujściu i Szczecinie. Polskie porty służą do przeładunku m.in. węgla i koksu, rud, zboża, ropy i produktów naftowych oraz innego rodzaju produktów. Dostęp do Morza Bałtyckiego oznacza również możliwość połowu ryb, a następnie ich przetwarzania – o czym nie wolno zapominać w kontekście zbliżających się problemów na rynku produktów rolno-spożywczych (vide skutki wojny na Ukrainie).

W latach 2005-2017 wartość polskiego eksportu drogą morską potroiła się. W 2005 roku z polskich portów wypłynęły towary o wartości 5,5 mld dolarów, natomiast w 2017 roku było to już 15,8 mld dolarów (wartość całego eksportu PL to ok.220 mld $). Wartość importu via Bałtyk również w tym czasie wzrosła z 3,4 mld dol. Do 8,7 mld usd. W 2005 roku łączna pojemność netto statków wchodzących do polskich portów wyniosła blisko 52 mln ton rejestrowych. W 2019 roku było to już 106 mln. Także w roku 2020 (covidowym) bariera 100 mln ton została przekroczona. Rozwój portów przyśpiesza. Port w Gdańsku jest w trakcie rozbudowy i już planuje się kolejne modernizacje nabrzeży. Celem jest osiągnięcie rocznych przeładunków w polskich portach na poziomie 150 mln ton, a Gdańsk może wejść do dziesiątki największych portów kontenerowych w Europie (obecnie przeładowuje ok. 50 mln ton/rok i jest 15 w rankingu).

Oczywiście, iż polskie porty nie obsługiwały do tej pory choćby 1/10 wartości polskiego handlu zagranicznego. Jednak to się może niedługo zmienić, a ponadto znacznie bardziej istotne jest to, co konkretnie Polska importuje i będzie importować drogą morską (nie tylko statkami).

Budowa niezależności energetycznej

Problemem Polski jest fakt, iż jest uzależniona od dostaw ropy i gazu zza granicy. Dotychczas zarówno gaz jak i ropę naftową importowaliśmy głównie z Rosji poprzez lądowe rurociągi. Jednak od lat Polska zmniejsza ilość importu z kierunku rosyjskiego, a zwiększa import z innych krajów. Jednocześnie w kontekście pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, rozważane jest zupełne odcięcie się od rosyjskich dostaw. Tyle tylko, iż pozyskiwanie surowców energetycznych z innych źródeł wymaga infrastruktury portowej oraz korzystania z domeny morskiej.

Polska posiada od niedawna terminal LNG w Świnoujściu, który pozwala na roczny odbiór 5 mld mł gazu skroplonego z tankowców. Terminal jest w trakcie rozbudowy, która pozwoli zwiększyć przepustowość choćby do 7,5 mld mł/rok. Oprócz tego planuje się w najbliższych latach dzierżawę lub zakup pływającego terminala LNG, który miałby stacjonować w okolicy Gdańska.

Ponadto budowany jest gazociąg Baltic Pipe (przepustowość 10 mld mł gazu/rok z czego 8,5 mld jest zarezerwowana tylko na potrzeby Polski), który ma zostać ukończony do grudnia 2022 roku. Gazociąg jest kładziony na dnie Bałtyku i biegnie m.in. z Danii przez wody międzynarodowe aż po wybrzeże polskie, gdzie w okolicy m. Niechorze (niemal w połowie drogi między Świnoujściem a Kołobrzegiem) wychodzi na brzeg by wpiąć się w miejscowości Płoty (Zachodniopomorskie) w krajową sieć gazociągową. W 2021 roku Polska musiała importować łącznie ok. 16 mld mł gazu. Co prowadzi do wniosku, iż po ukończeniu w tej chwili trwających inwestycji będziemy zdolni pokryć nasze zapotrzebowanie, a dzięki dodatkowemu terminalowi LNG – Polska może zadbać o „górkę”.

Nie można również zapomnieć o inwestycjach PGNiG w Norwegii, gdzie Polska wykupiła prawa do poszukiwań i eksploatacji morskich złóż gazu, które następnie będą przesyłane gazociągami przez Morze Norweskie, Północne i Bałtyckie do Polski.

W zakresie przyjmowania ropy naftowej, Polska dysponuje niestety jednym, gdańskim Naftoportem, który może przyjąć rocznie ok. 40 mln ton surowca. Dla porównania w 2021 roku, Polska importowała łącznie ok. 22 mln ton ropy (z czego  niecałe 64% z Rosji). Jednocześnie została rozbudowana Stanowiska Paliw Płynnych w porcie w Gdyni.  Innymi słowy, posiadamy zdolność uniezależnienia się od Federacji Rosyjskiej w tym zakresie, jednak dostawy będą musiały odbywać się drogą morską i to przez Zatokę Gdańską.  Nie można ponadto zapomnieć o tym, iż Polska prowadzi wydobycie ropy na Bałtyku, gdzie są rozlokowane polskie platformy wiertnicze. Wprawdzie wolumen wydobycia jest relatywnie niski, to jednak eksploatowanie tych złóż jest rentowne i ogranicza w pewnym stopniu potrzeby importu czarnego złota. Oczywiście należy pamiętać o tym, iż gdyby z jakiś przyczyn dostawy do polskiego Naftoportu zostały wstrzymane, wówczas moglibyśmy pozyskiwać ropę za pośrednictwem np Niemiec. Bowiem ropę można by odebrać w ich Naftoporcie, wprowadzić ją do sieci ropociągowej a następnie rewersem przez rurociąg Przyjaźć ściągnąć do Polski. Niemniej, tego rodzaju operacja zakłada zależność od zgody innych państw czy podmiotów. Jednocześnie jest to mało prawdopodobne, bowiem potrzeby Niemców są tak duże, iż chcąc uniezależnić się od dostaw z Rosji, Berlin musi skorzystać potencjału polskiego Naftoportu w Gdańsku… Innymi słowy, gdyby nie Naftoport, to pozyskanie ropy z innego kierunku mogłoby być trudne.

Innymi surowcami, który dostawy będą niebawem wymagały korzystania z infrastruktury portowej oraz dostępu do szlaków morskich są węgiel i koks. Chodzi bowiem o to, by zastąpić surowce rosyjski i ukraiński.

Jak gdyby tego było mało, Polska już teraz jest importerem netto energii elektrycznej. Nasz import wyniósł 10TWh (terawatogodzin) natomiast eksport 9TWh. Co istotne, Polska uzupełnia niedobory energii elektrycznej m.in. poprzez kabel przeciągnięty po dnie Bałtyku ze Szwecji (SwePol link). Kabel jest przeciągnięty pomiędzy miejscowościami Karlsham oraz Wierzbięcin (k. Słupska). Saldo handlowe ze Szwecją za 2020 rok wyniosło 3,8 TWh na korzyść Szwecji, innymi słowy nasz import z tego kraju przekroczył o ww. wartość nasz eksport. Ogólnie za lata 2010-2020 import netto energii ze Szwecji wyniósł aż 25 TWh, co czyni ten kierunek najważniejszym pod kątem pozyskiwania energii elektrycznej z zewnątrz.

Oczywiście Polska posiada również lądowe połączenia gazociągowe, ropociągowe oraz energetyczne. Problem w tym, iż infrastruktura ta łączy nas z innymi odbiorcami gazu, ropy i energii elektrycznej. Innymi słowy, jeżeli na rynku zabraknie surowców (dla wszystkich), to bez własnych bezpośrednich punktów odbioru (gazo i naftoporty, przyłącza do eksporterów energii tj. Szwecja) możemy nie otrzymać z kierunku zachodniego czy południowego niezbędnych naszej gospodarce gazu, ropy, energii elektrycznej czy choćby węgla. W tym zakresie jesteśmy uzależnieni od dostaw przez Bałtyk.

Co więcej, należy pamiętać, iż planowana elektrownia jądrowa również ma znajdować się blisko polskiego wybrzeża. Podobnie jak nasze magazyny i zakłady przetwórcze ropy naftowej, które – ze zrozumiałych względów – zostały zbudowane blisko naftoportu.

Hub energetyczny regionu

Potencjał jaki daje Polsce dostęp do morza oraz zgromadzona (lub budowana) na wybrzeżu infrastruktura został zobrazowany przez wydarzenia ostatnich dni. Polskę odwiedził wicekanclerz Niemiec Robert Habeck, który rozpoczął negocjacje dotyczące porozumienia z Polską w sprawie dostaw ropy naftowej do Niemiec przez naftoport w Gdańsku. Niemcy ograniczyli w ostatnim czasie import rosyjskiej ropy, a ich uzależnienie od tegoż surowca spadło z 35% (przed pełnoskalową inwazją na Ukrainę) do 12% (stan obecny). Za to ostatnie 12% odpowiedzialna jest rafineria Schwedt w Brandenburgii (niedaleko granicy z Polską), która przetwarza ropę płynącą przez Polskę ropociągiem „Przyjaźń” (Drużba). Rafineria kontrolowana jest przez rosyjski Rosnieft, jednak to może się gwałtownie zmienić.

Żeby wykorzystać moc przerobową rafinerii należy dostarczyć do niej odpowiednią ilość alternatywnego surowca. Przeszkodą jest fakt, iż brakuje innego ropociągu o odpowiedniej przepustowości, który mógłby zrekompensować dostawy prowadzone przez „Przyjaźń”. I tu właśnie Polska może wejść do gry. Bowiem nasz naftoport w Gdańsku jest połączony z ww. rurociągiem o odpowiedniej przepustowości. Innymi słowy, dzięki naftoportowi nie tylko moglibyśmy zaspokoić 100% własnych potrzeb na ropę (ok. 22 mln ton), ale i jeszcze obsłużyć Niemcy w zakresie 12% ich własnego zapotrzebowania na czarne złoto.

Mało tego, również premier Czech zamierza odwiedzić Warszawę w celu wznowienia inwestycji dotyczącej budowy gazociągu Stork II. Dzięki temu połączeniu, Czesi mogliby pozyskiwać gaz poprzez terminal LNG w Świnoujściu.

Należy ponadto pamiętać, iż niedawno została ukończona budowa interkonektora gazowego Polska-Litwa, a od 1 maja 2022 roku zostanie otwarte połączenie gazociągowe (GIPL) pomiędzy Litwą a Polską. Dzięki temu uzyskamy dostęp do gazu z terminala LNG w Kłajpedzie, ale również będziemy mieć możliwość re-eksportu gazu w kierunku Bałtów, a choćby Finlandii. Bowiem opisane wyżej połączenie jest częścią większej inwestycji, która ma spiąć Litwę, Łotwę, Estonię oraz Finlandię z europejską siecią gazociągową – bez pośrednictwa Rosji (dzięki Balticconnector czyli odcinkowi biegnącemu po dnie Zatoki Fińskiej). Oczywiście to Polska ma być zwornikiem tegoż połączenia.

Prowadzona jest również inwestycja w Korytarz Północ-Południe , która połączy naszą sieć ze Słowacją, Ukrainą, Węgrami, Austrią, Słowenią oraz Chorwacją. W tym ostatnim państwie zainstalowano pływający terminal LNG na wyspie Krk (Terminal Hrvatska).

Powyższe inwestycje pokazują, jak istotny może być polski dostęp do Morza Bałtyckiego  nie tylko dla samej Polski, ale i dla całego regionu.

 

Relacje z bałtyckimi sąsiadami

Polskie interesy nad morzem to nie tylko płaszczyzna ekonomiczno-gospodarcza. Granice polski liczą sobie ok. 3,5 tys. km, z czego granica morska to 440 km. Należy podkreślić, iż Polska pośrednio sąsiaduje niejako poprzez Bałtyk z innymi państwami położonymi na wybrzeżach tego akwenu.  Szwecją, ale również z Danią, Finlandią, Łotwą i Estonią – z którymi nie posiadamy granic lądowych. Innymi słowy Morze Bałtyckiej jest jednym wielkim zlewiskiem interesów dla  takich państw jak: Polska, Szwecja, Dania, Finlandia, Litwa, Łotwa, Estonia, Niemcy i Federacja Rosyjska.

Co za tym idzie, siła polskiego państwa na Bałtyku idzie w parze z relacjami, a także pozycją negocjacyjną z poszczególnymi graczami posiadającymi dostęp do przedmiotowego akwenu. Nadto, należy pamiętać, iż Siły Zbrojne RP winny mieć zdolność skutecznej obrony nie tylko granic lądowych kraju, ale i właśnie tych morskich. W tym kontekście niemal cała północna (morska) flanka wymaga innej formy zabezpieczenia niż pozostała część granicy.

Jednocześnie nie należy zapominać, iż pozycja Polski na Bałtyku może niedługo korelować z pozycją państwa w całym regionie Europy Środkowej – z uwagi na opisany wyżej potencjał przesyłowy jeżeli chodzi o surowce energetyczne. Polska może rozdawać na tej płaszczyźnie karty w regionie, pomimo faktu, iż sama nie posiada gazu i ropy w ilościach pozwalających na eksport!

Polskie wyzwania morskie w czasie pokoju

Mając wyszczególnione ekonomiczne interesy Polski nad Bałtykiem można więc pokusić się o sprecyzowanie wyzwań, jakim musi stawić państwo polskie w czasie pokoju. Należą do nich z pewnością:

  1. Zabezpieczenie transportu morskiego (w tym dostaw surowców energetycznych),
  2. Zabezpieczenie morskiej infrastruktury energetycznej (Baltic Pipe, SwePol link, farmy wiatrowe, platformy wiertnicze),
Nitka gazociąg Baltic-Pipe
Koncepcja rozwoju sieci morskich z uwzględnieniem farm wiatrowych na Bałtyku, które byłyby wpięte do sieci energetycznej w hubach (HUB A, B, B1 i C). Planuje się stworzenie dodatkowego połączenia ze Szwecją oraz kabel umożliwiający eksport energii na zachód.
  1. Zabezpieczenie przybrzeżnej infrastruktury energetycznej (Terminal LNG w Świnoujściu, podłączenie Baltic Pipe do sieci gazociągowej, Naftoport w Gdańsku, rafineria w Gdańsku, magazyny gazu i ropy, infrastruktura przesyłowa, przyszła elektrownia jądrowa oraz pływający terminal LNG),
  2. Zabezpieczenie infrastruktury portowej (zwłaszcza w Gdyni, Gdańsku, Szczecinie i Świnoujściu).
  3. Współpraca z Norwegami (oraz innymi zainteresowanymi) w zabezpieczeniu norweskich złóż gazu oraz infrastruktury wydobywczo-przesyłowej znajdujących się na Morzu Norweskim oraz na Morzu Północnym.

 

Znając te wyzwania, należy zadać sobie pytanie, jakich narzędzi potrzebujemy, by tym wyzwaniom sprostać? Odpowiadając na to pytanie należy stwierdzić, iż bez odpowiedniego potencjału Marynarki Wojennej nie da się sprostać żadnemu z ww. wyzwań. Co zostanie uzasadnione w dalszej – bardziej militarnej – części opracowania.


Zamów książkę lub ebooka: „TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat”. Dowiedz się, co może czekać Polskę i świat w przeciągu kolejnego dziesięciolecia. Zapraszam do zakładki „sklep”

TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat


Jakiego potencjału potrzebujemy?

By zmierzyć się z ww. zadaniami, Polsce niezbędne są narzędzia, które nadają się do zagwarantowania bezpieczeństwa na wskazanych płaszczyznach niezależnie od sytuacji oraz panujących warunków (tak politycznych, jak i np. atmosferycznych). Innymi słowy istnieją różne środki zabezpieczeń tych samych obiektów, jednak każdy z nich posiada własną specyfikację oraz ograniczenia. Parafrazując, śrubę można wkręcić choćby widelcem, ale znacznie lepiej będzie się do tego nadawał odpowiedni śrubokręt. Jego użycie oszczędzi niepotrzebnych strat (minimalne ryzyko skaleczenia się), czasu oraz energii. Jednocześnie nie każda śruba da się wkręcić widelcem, więc optymalnym byłoby nabycie wkrętarki z różnymi końcówkami.

Po tak obrazowym przykładzie warto rozpatrzyć każdy punkt z osobna.

  1. Transport morski.

Kontrola transportu morskiego nie może odbywać się z terenu lądu. Mało tego, choćby jednostka lotnicza posiada bardzo ograniczone możliwości w tym zakresie. jeżeli chcemy skontrolować jakiś statek, musimy podpłynąć tam okrętem oraz wysadzić z niego ludzi, którzy wejdą na pokład kontrolowanej jednostki.

Jeśli mamy do czynienia z okrętem (jednostka wojenna), to w celu skontrolowania lub „przegonienia” obcej jednostki przydałoby się mieć… Silniejszy okręt. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by kuter lub łódź patrolowa mogły odstraszyć z rodzimych wód terytorialnych wrogą fregatę czy okręt podwodny. Nie chodzi tu tylko o ew. różnicę wielkości okrętów ale przede wszystkim potencjałów. jeżeli nasza jednostka posiada np. pociski przeciwokrętowe, ale dysponuje jednocześnie słabą obroną, to załoga potencjalnie wrogiego okrętu, który posiada zarówno własne środki rażenia okrętów jak i rozbudowaną obronę przeciwrakietową może nie być skłonna do wykonywania poleceń.

W tym zakresie posiadanie odpowiednich okrętów jest niezastąpione, bowiem mają one wysoką autonomiczność i mogą (w przeciwieństwie np. do samolotów, śmigłowców lub mniejszych jednostek) np. godzinami eskortować podejrzaną jednostkę aż do momentu, gdy przestanie ona stanowić zagrożenie dla np. infrastruktury własnej lub odbywającego się w pobliżu transportu morskiego.

Wyobraźmy sobie sytuację, w której podejrzany statek ulega „awarii” tuż nad miejscem, gdzie położony jest Baltic Pipe, albo przepływa obok tankowca zmierzającego do jednego z polskich portów. Nie sposób byłoby strzelać do takiej jednostki nie wiedząc dokładnie, co się dzieje i czy zagrożenie jest realne. Tymczasem brak reakcji mógłby doprowadzić do uszkodzenia gazociągu lub „przypadkowego” staranowania tankowca. W takiej sytuacji wysłanie okrętu na miejsce jest niezbędne.

Nadto, wyobraźmy sobie opisany wyżej scenariusz, który ma miejsce w trakcie napięcia politycznego, gdzie możliwe są działania dywersyjne pod progiem wojny. I zamiast statku cywilnego (a przynajmniej udającego cywilny) podstawiony zostanie zespół wrogich okrętów, które nie łamiąc prawa międzynarodowego stwarzałyby po naszej stronie ogromną niepewność. Czy tankowiec jest bezpieczny? Co się stanie, jeżeli przeciwnik zatrzyma go np. w celach „inspekcji”? Będziemy od razu strzelać z brzegu?  Tego rodzaju reakcja stawiałyby nas w roli agresorów, co mogłoby mieć poważne konsekwencje polityczne.

 

  1. Infrastruktura morska.

Zabezpieczenie infrastruktury morskiej (jak gazociągi, linie energetyczne, platformy wiertnicze)  w trudnym momencie politycznym jest w praktyce niemożliwe bez postawienia osłony w postaci okrętów. Ewentualne rozmieszczenie systemów przeciwlotniczych i przeciwokrętowych na wybrzeżu nie rozwiązuje problemu. Pociski można wystrzelić dopiero po ewidentnym akcie wojny, inaczej to my będziemy stroną agresywną i tą, która rozpoczęła wojnę (a więc ponosi również ryzyko polityczne). Innymi słowy, przeciwnik może spokojnie do celu podpłynąć lub podlecieć (np. myśliwcem). Demonstrując swoją przewagę i możliwość „odcięcia” kraju od dostaw energii czy surowców energetycznych w dowolnej, wybranej przez siebie chwili. Tymczasem obrońca musi czuwać 24h/dobę by nie przegapić ataku… Taka taktyka już sama w sobie podnosi ryzyko wystąpienia błędu ludzkiego z uwagi na np. przemęczenie i nieustanną gotowość.

Oczywiście można wysłać myśliwce lub mniejsze okręty patrolowe na „przechwycenie” przeciwnika, gorzej jednak jak ten będzie dysponował znacznie większym potencjałem. Grupa okrętów dysponująca obroną przeciwlotniczą i przeciwrakietową wspierana przez wrogie lotnictwo, mogłaby z powodzeniem podpływać i szachować polską stronę – odstraszając lub ignorując słabszy potencjał wysłany naprzeciw. Nadto istotna jest autonomia systemów. 24-godzinny patrol lotniczy ukierunkowany na Bałtyk pochłaniałby ogromne zasoby polskiego lotnictwa, które być może musiałoby w tym samym czasie kontrolować ruch powietrzny i przestrzeń powietrzną na wschodzie kraju. Tymczasem mniejsze okręty nie posiadają odpowiedniej autonomii by np. przez kilka dni utrzymywać się na morzu w pobliżu wrogiego zgrupowania okrętów. Zwłaszcza w trudnych warunkach pogodowych.

Oczywiście w momencie ewentualnego ataku wrogiej floty, można by było odpowiedzieć pociskami wystrzelonymi z lądu (o ile potrafilibyśmy namierzyć wrogie jednostki). Jednak należy zadać pytanie, czy np. Rosjanie nie byliby gotowi poświęcić jakiejś przestarzałej i rdzewiejącej jednostki (jako cel-wabik) po to, by jednym uderzeniem powietrzno-morskim pozbawić Polskę możliwości odbierania gazu (terminale LNG, gazociągi), ropy (naftoport oraz magazyny) oraz energii elektrycznej?

Samo umożliwienie przeciwnikowi nieskrępowanego poruszania się po Bałtyku, stwarza po polskiej stronie ryzyko. A niewątpliwie strata jednego czy drugiego okrętu – zwłaszcza w oczach decydentów z Kremla – jest warta odcięcia potencjalnego wroga od strategicznych dostaw surowców, bez których państwo będzie miało problem funkcjonować.

 

  1. Infrastruktura przybrzeżna.

Podobnie wygląda kwestia bezpieczeństwa infrastruktury przybrzeżnej. Porty LNG, naftoport, rafinerie, magazyny itp. są narażone na atak rakietowy. Tak z lądu, jak również powietrza oraz morza. Przy czym należy pamiętać, iż atak rakietowy wystrzelony z odległości kilkuset kilometrów z jednego tylko kierunku (np. z Obwodu Kaliningradzkiego) jest łatwiejszy do powstrzymania niż taki, który został przeprowadzony z odległości np. 50 km od celu przez okręty lub wrogie myśliwce atakujące z dodatkowego północnego kierunku. Czas na reakcję byłby znacznie krótszy. Obrona celu znacznie trudniejsza. Zwłaszcza, iż jeżeli przeciwnik mógłby przeprowadzić atak tak od strony lądu (wschód) jak i morza (północ) jednocześnie. Wówczas należałoby zadbać o odpowiednią osłonę radarową bronionych obiektów – co wiąże się z większymi kosztami (radary dookólne do Patriotów jeszcze nie zostały wyprodukowane a i tak nie będzie ich wiele). Problem radarów i tzw. martwej strefy radarowej zostanie poruszony dalej, jednak już teraz należy zasygnalizować, iż dobry radar rozmieszczony na poruszającym się okręcie może dostrzec zagrożenie znacznie szybciej. Tymczasem rozstawiony na lądzie radar posiada znacznie większą martwą strefę (węższy kąt obserwacji), a jednocześnie stanowiska lepszych i większych radarów są nieruchome. jeżeli chcielibyśmy radar przemieścić, wówczas należy go złożyć (a więc będzie w trakcie transportu nieaktywny – w przeciwieństwie do radarów okrętowych, które mogą działać non-stop, niezależnie od tego, czy okręt się porusza czy też stoi w miejscu).

Dlatego niezwykle istotnym jest, by nie dopuścić przeciwnika do zajęcia pozycji wyjściowych do ataku. Bowiem od tego momentu nasza obrona siedziałaby jak na bombie. Nie wiadomo jak długo.

Dysponując odpowiednio silną flotą można zwyczajnie odstraszyć wrogie ugrupowanie lub zniechęcić go w ogóle do pływania po Bałtyku. Jednocześnie postawienie okrętów z silną obroną przeciwrakietową i przeciwlotniczą pomiędzy własnym wybrzeżem a jednostkami przeciwnika, skutecznie blokowałoby możliwość wyprowadzenia zaskakującego ataku na infrastrukturę. Zamiast tego, wrogie okręty miałyby w perspektywie stoczenie ryzykownej bitwy morskiej na niekorzystnych warunkach. Bowiem gdyby własne okręty były na tyle duże, iż posiadałyby odpowiednie radary i systemy wymiany danych, wówczas mogłyby być wspierane przez rozmieszczone na brzegu pociski przeciwokrętowe z Morskiej Jednostki Rakietowej. I to okręty na morzu wskazywałaby cele dla wystrzelonych z lądu pocisków. Co pozwalałoby prowadzić MJR ogień poza linią horyzontu (ok. 50 km) i wykorzystać pełny zasięg rakiet (ok. 200 km). Innymi słowy, okręt rozmieszczony w odległości ok. 40-50 km od własnego brzegu stwarzałby dodatkowy bufor bezpieczeństwa o takiej szerokości. Jednocześnie mógłby korzystać ze wsparcia lądowych pocisków przeciwokrętowych oraz przeciwlotniczych/rakietowych (jak Patriot) wydłużając ich zasięg rażenia wynikający z ograniczeń własnych radarów lądowych. Nadto wielowarstwowy i silny płaszcz przeciwlotniczy okrętu mógłby odstraszyć wrogie lotnictwo, a jednocześnie umożliwić własnym samolotom wspieranie sił morskich. Innymi słowy okręty o odpowiednim potencjale (świetne radary dalekiego zasięgu, systemy walki radioelektronicznej, silne systemy defensywne i ofensywne) mogą stanowić jeden z kluczowych elementów całego systemu obrony wybrzeża (obejmującego lądowe systemy rakietowe oraz lotnictwo), który powinien multiplikować potencjał pozostałych składników systemu.

Graf poglądowy ukazujący specyfikę horyzontu radarowego oraz ograniczeń radarów wynikających z kulistości Ziemi (lub ukszt. terenu).

 

  1. Interesy poza Bałtykiem.

O ile w przypadku zabezpieczania obiektów na lub nad Bałtykiem, lotnictwo czy systemy lądowe rzeczywiście mogą okazać się pomocne, o tyle w przypadku ekspedycji morskich okręty własne są zwyczajnie nie do zastąpienia. Tymczasem należy pamiętać jak ważne są nie tylko wspólne operacje wojskowe, ale i ćwiczenia z sojusznikami. Niektórzy mają wielkie obawy o to, iż US Navy lub okręty innych państw NATO nie wpłyną na Bałtyk z uwagi na strach przed rzekomą płytkością tegoż akwenu. Otóż można by tę obawę w bardzo prosty sposób rozwiać. Wystarczyłoby pokazać sojusznikom jak mają pływać po Bałtyku przy pomocy operowania własnymi okrętami, prezentując nabyte doświadczenie. Ponadto wysyłanie własnych okrętów do operacji poza Bałtykiem (narzędzie polityczne/zgrywanie się flot) ma tę zaletę, iż pomaga ćwiczyć procedury i budować relacje oraz zaufanie pomiędzy załogami. Pozwala także zgrywać systemy wymiany danych. W ten sposób w razie zagrożenia na Bałtyku, załogi polskich okrętów mogłyby „wprowadzać” sojuszników na akwen oraz pomagać im w operacjach na nim (o ile nie zostałoby to wcześniej przećwiczone, a przecież NATO ćwiczy operacje morskie na Bałtyku).

Jednocześnie posiadanie i używanie własnych okrętów jako narzędzia politycznego ułatwia później uzyskanie wsparcia sojuszniczych flot w miejscach, w których nasza Marynarka Wojenna wolałaby nie operować (niski priorytet). Np. na Morzu Norweskim.

Najważniejszą jednak polityczną kwestią, jeżeli chodzi o posiadanie silnej Marynarki Wojennej, jest fakt, iż niemożliwym jest zbudowanie bałtyckiej strefy bezpieczeństwa np. ze Szwecją bez silnej floty własnej. Ponieważ jeżeli nie będziemy mieli nic do zaoferowania Szwedom, a oni będą musieli nas „kryć” na Bałtyku – to tego rodzaju układ jest nie do zaakceptowania dla władz ze Sztokholmu. Za ogromne nieporozumienie i niekonsekwencję należy uznać jednoczesne podnoszenie potrzeby zbliżenia relacji na linii Sztokholm-Warszawa przy jednoczesnym postulacie rezygnacji z silnej Marynarki Wojennej, która dysponuje jednostkami zdolnymi operować z sojusznikami w różnych miejscach Morza Bałtyckiego. Do czego wymagana jest autonomiczność jednostek (możliwość długich rejsów bez zawijania do portu, a także potencjał do operowania na morzu w trudnych warunkach pogodowych).

 

Reasumując. Polska potrzebuje potencjału do kontrolowania lub odstraszania wszelkich jednostek morskich oraz lotniczych, tak by te unikały wpływania/wlatywania w rejon Morza Bałtyckiego, z którego mogłyby w jakikolwiek sposób zagrażać interesom państwa polskiego.

Narzędzie powinno cechować się przede wszystkim wysoką autonomią. Co oznacza, iż musimy mieć możliwość długiego operowania w wybranym miejscu zagrożenia choćby przy niekorzystnych warunkach atmosferycznych. Bowiem chcemy zbudować system bezpieczeństwa na każdą okazję, a nie tylko na dobrą pogodę.

Narzędzie to powinno być również odporne na zagrożenia, a więc posiadać systemy obronne dzięki którym mogłoby przetrwać wrogi atak oraz skutecznie razić przeciwnika. Jednostki, które mogłyby być łatwo zniszczone nie spełniają tegoż kryterium. Przeciwnik nie czułby przed nimi respektu, a więc nie istniałby potencjał odstraszania. Wręcz przeciwnie, to nasze (pozbawione dostatecznej obrony) jednostki musiałyby unikać styczności z potencjalnym wrogiem.

Narzędzie powinno być zdolne do realizowania następujących zadań:

Zadania w czasie pokoju:

  1. Patrolowanie i dozorowanie szlaków morskich, obserwacja co gdzie i kiedy pływa (radar), możliwość kontrolowania jednostek pływających.
  2. Kontrola przestrzeni powietrznej nad Bałtykiem, obserwacja co, gdzie i kiedy lata (radar) – odstraszanie ew. wrogich statków powietrznych od wlatywania w polską przestrzeń powietrzną, uwzględniając loty na niskich pułapach.
  3. Kontrola i odstraszanie w głębinie wodnej (sonar, śmigłowiec do ZOP).
  4. Demonstrowanie obecności na Bałtyku oraz gotowości do obrony szlaków handlowych, infrastruktury przesyłowej (Baltic Pipe, SwePol Link) a także strategicznych obiektów przybrzeżnych (terminale LNG, ropy, rafinerie, porty).
  5. Operacje i ćwiczenia z sojusznikami oraz partnerami.

Zadania defensywne w wojnie hybrydowej:

  1. Zabezpieczenie wybrzeża, polskich wód terytorialnych oraz morskich stref ekonomicznych, a także odstraszanie nieoczekiwanych, skrytych podejść w ich pobliże przez wrogie:
  • okręty nawodne,
  • okręty podwodne, a także:
  • statki powietrzne.
  1. Walka radioelektroniczna (WRE), zagłuszanie wrogich sygnałów radiowych i satelitarnych, przeszkadzanie operowania wrogim samolotom i okrętom w pobliżu polskich morskich stref ekonomicznych, polskich wód terytorialnych oraz polskiego wybrzeża, co ma niezwykle wysoki potencjał odstraszania!
  2. Zabezpieczenie dostaw morskich newralgicznych surowców (tj. ropa, gaz, węgiel czy energia elektryczna).

Z powyższego wynika więc, iż by chronić własnych interesów nad Bałtykiem, a także by dbać o bezpieczeństwo morskiej granicy oraz rozmieszczonej nad wybrzeżem infrastruktury Polska potrzebuje następujących instrumentów:

  1. systemu świadomości sytuacyjnej, a więc przede wszystkim:
  • radarów, które potrafią wykryć i namierzyć cel, a także w razie potrzeby nakierować na niego uzbrojenie (tak na cele morskie jak i powietrzne),
  • sonarów, które potrafią wykryć i namierzyć cele podwodne, a w razie potrzeby nakierować na nie uzbrojenie (torpedy),
  • dodatkowym wsparciem mogą okazać się drony zwiadowcze, które wprawdzie nie dysponują radarami i nie posiadają ww. zdolności, ale jednak są tanim środkiem, który może zostać łatwo i gwałtownie wysłany w konkretne miejsce (przy dobrej pogodzie), choćby tylko po to by sprawdzić, czy potrzebne będzie wysłanie okrętu,
  1. systemu odstraszania, a więc efektorów zdolnych zniszczyć cele:
  • nawodne, mniejsze (przy pomocy np. działka, co jest tanim środkiem) oraz większe (przy pomocy pocisków przeciwokrętowych),
  • powietrzne, tak pociski rakietowe, bezzałogowe statki powietrzne, jak i samoloty załogowe,
  • podwodne, w tym okręty podwodne, bezzałogowce ale i również miny morskie,
  1. systemu walki radio-elektronicznej, zdolnego neutralizować poszczególne cele bez fizycznego ich atakowania, a także zdolnego do obrony własnej przestrzeni komunikacyjnej przed wrogą ingerencją.

 

Już z powyższego można wyciągnąć wniosek, iż instrumenty wymienione wyżej będą również służyły w czasie działań ofensywnych w trakcie wojny hybrydowej, a także będą niezbędne w trakcie działań wojennych. Tym samym warto zauważyć, iż systemy do walki powietrzno-morskiej pełnią również funkcje kontrolne i odstraszania w trakcie pokoju, a więc „zarabiają na siebie” przez niemal cały okres użytkowania (w przeciwieństwie np. do czołgu czy haubicoarmaty).

Zadania dla MW w czasie wojny lub wojny „hybrydowej” (zad. ofensywne)

 

W przypadku nakreślania zadań wojennych dla państwa polskiego dotyczących domeny morskiej należy pamiętać, iż w obrębie tych zadań znajdą się wszystkie te, które wymieniliśmy w kontekście czasu pokoju i działań stricte defensywnych. Tak więc potencjał Sił Zbrojnych RP musi zabezpieczać potrzeby obronne, a oprócz tego winien pozwalać na prowadzenie działań o charakterze ofensywnym. Zwłaszcza, iż w myśl zasady: „najlepszą obroną jest atak” przeciwnik na którym wywierana jest presja, posiada mniejsze pole manewru, jeżeli chodzi o zadanie ciosu w bronionej przez nas przestrzeni.

Gdyby SZ RP pozyskały odpowiednie ofensywne zdolności, które uniemożliwiłyby przeciwnikowi wyjście z własnych portów na otwarte wody Bałtyku wówczas wszelkie rozważania o metodach obrony polskiego wybrzeża mogłyby zejść na drugi plan. Dzięki temu np. transport newralgicznych surowców energetycznych mógłby odbywać się z grubsza bez przeszkód, a jednocześnie północna granica kraju byłaby bezpieczna. Co za tym idzie, zamiast przeznaczać liczne siły lądowe do  obrony wybrzeża (na wypadek ew. desantu) można by je wykorzystać na froncie. Gdzie wzięłyby udział w bitwie lądowej, która w naszych warunkach geograficznych decydowała najczęściej o wyniku wojny. Innymi słowy, zabezpieczenie wybrzeża innymi, dedykowanymi do tego zadania narzędziami (tj. np. okręty) mogłoby realnie wzmocnić Wojsko Polskie walczące na lądzie. Bowiem zamiast delegować np. całą brygadę zmechanizowaną do obrony wybrzeża (przed desantem), można by jej użyć do tego, do czego została stworzona. Dozór wybrzeża – tak na wszelki wypadek – można by wówczas powierzyć siłom WOT.

Zadania dla polskiej floty na czas „W”

Ponadto, gdyby rodzima Marynarka Wojenna posiadała potencjał pozwalający prowadzić operacje ofensywne, wówczas korzyści dla Wojsk Lądowych mogłyby być jeszcze większe. Wyobraźmy bowiem sobie, iż polska flota  ma zdolność:

  1. do osiągnięcia przewagi na Bałtyku, swobodnego na nim operowania oraz odstraszania wrogich jednostek, a także do:
  2. demonstrowania (jeszcze przed wojną) możliwości zamknięcia wyjść z wrogich portów (np. z Bałtyjska w Obwodzie Kaliningradzkim) poprzez ustawienie morskiej obrony A2AD w pobliżu takich portów, dzięki czemu własne jednostki minowe mogłyby następnie postawić zaporę minową (bez osłony nie da się tego zrobić),
  3. wysyłania bezzałogowych statków powietrznych z pokładów okrętów, które mogłyby prowadzić misje rozpoznawcze oraz bojowe (namierzanie celów), wspierając siły lądowe (zwłaszcza uderzenia artyleryjsko-rakietowe),
  4. uderzenia rakietowego na cele lądowe (np. w OK) od strony Morza Bałtyckiego, tak z morza jak i powietrzna, co mogłoby zwiększyć potencjał artyleryjsko-rakietowego ataku saturacyjnego prowadzonego również z lądu,
  5. współpracy z lotnictwem, które osłaniane przez wielowarstwową obronę powietrzną okrętów miałoby przewagę nad lotnictwem przeciwnika, a tym samym Polska (dzięki współdziałaniu z F-35) uzyskałaby potencjał do dominacji powietrznej nad Morzem Bałtyckim, co dawałoby również swobodę operacyjną i taktyczną w zakresie planowania uderzeń powietrznych na wrogie terytorium z dodatkowego kierunku,
  6. przerzutu drogą morską sił specjalnych lub dronów morskich w wybrane miejsce, w tym na tyły przeciwnika.

 

Przy tego rodzaju potencjalne Marynarki Wojennej ewentualny wróg zamiast planować uderzenie powietrzno-morskie na polskie obiekty infrastruktury morskiej i przybrzeżnej (a także lądowej położonej blisko wybrzeża) lub choćby desant morski, musiałby skupić się na obronie swoich zasobów morskich, a także własnej infrastruktury. To z kolei wymuszałoby na przeciwniku inwestowanie w systemy defensywne, kosztem potencjału ofensywnego.

Wyobraźmy sobie sytuację, w której Federacja Rosyjska zamierzałaby przeprowadzić operację ofensywną z terytorium Obwodu Kaliningradzkiego. Świadomość, iż w przypadku wyprowadzenia rosyjskich sił z OK na terytorium Litwy i Polski mogłoby spotkać się z kontrakcją w postaci uderzenia na podstawę operacyjną sił atakujących z pewnością komplikowałaby sytuację rosyjskim planistom. Bowiem lotniska, magazyny paliw i amunicji oraz inne newralgiczne ośrodki mogłyby być atakowane z każdego niemal kierunku. To oznacza, iż rosyjska sieć radarów oraz efektorów przeciw-rakietowych w łatwy sposób mogłaby zostać ominięta lub przeciążona (a choćby zniszczona). Innymi słowy, zamiast np. angażować siły lądowe do ew. zagrażania Obwodowi Kaliningradzkiemu np. z terytorium Litwy, znacznie łatwiej i taniej byłoby zagrozić uderzeniem rakietowo-artyleryjsko-bombowym z trzech kierunków (Litwa, Polska, Bałtyk). Wysłanie pocisku, który zniszczy np. magazyny byłoby żadnym kosztem i stratą w porównaniu do ewentualnych ciężkich walk jakie musiałaby podjąć np. atakująca na Obwód Kaliningradzki brygada zmechanizowana czy choćby batalion. Tymczasem efekt (zagrożenie OK i osadzenie Rosjan na pozycjach defensywnych jeszcze przed wojną) mógłby być tożsamy.

Zwłaszcza, iż siły znajdujące się w Obwodzie Kaliningradzkim znalazłyby się w sytuacji oblężonej twierdzy już pierwszego dnia wojny. Co zmuszałoby Rosjan do oszczędzania oraz pilnowania zapasów amunicji, paliwa, części zamiennych i wszelkiego innego rodzaju środków niezbędnych do utrzymania sił własnych w gotowości bojowej. Dopiero uzyskanie „korytarza” z Białorusi do Kaliningradu, którym można by wysyłać zaopatrzenie dałoby stronie rosyjskiej pełną swobodę działania z terytorium OK.

Oczywiście można podnieść argument, iż do ew. niszczenia zaplecza logistycznego w Obwodzie Kaliningradzkim można użyć sił lądowych i powietrznych atakujących z terytorium Polski. Jednak jeszcze raz należy podkreślić, jak wielkie znaczenie dla ataku rakietowo-bombowego ma możliwość uderzenia z dodatkowego kierunku. Bowiem  systemy przeciwrakietowe posiadają ograniczone pasmo widzenia. Upraszczając rozstawia się je tak, by obserwowały jeden najbardziej zagrożony kierunek. Oczywiście można rozstawić kilka radarów, ale to podnosi koszty obrony, której będzie brakowało gdzie indziej. Posiadając możliwość ataku od strony Bałtyku, nie tylko zmuszamy przeciwnika do rozdysponowania dodatkowymi cennymi systemami uzbrojenia, ale i dzięki temu sami oszczędzamy własne zasoby. Mając bowiem bezpieczne wybrzeże możemy zaangażować mniej środków do obrony własnej, a przeznaczyć np. dodatkowe baterie systemu NAREW do ochrony wojsk lądowych na froncie. To są argumenty, które są widocznie dopiero po zrozumieniu, iż Marynarka Wojenna jest elementem Sił Zbrojnych RP jako całego systemu obronności, a odpowiedni potencjał floty multiplikuje ogólny potencjał obronny tak na morzu, ale w powietrzu oraz na lądzie.

Dlatego mając na uwadze powyższe, wymienione wcześniej w punktach zdolności ofensywne Marynarki Wojennej są tymi, które Siły Zbrojne RP winny posiadać.

Potencjał Marynarki Wojennej w czasie wojny

W dyskusji w przestrzeni publicznej panuje bardzo mało rozsądny mit, wg którego nie opłaca się inwestować w nowoczesne okręty ponieważ zostaną one zniszczone w pierwszych godzinach (a choćby sekundach) wojny. Być może jeszcze w portach. Równie dobrze można by stwierdzić, iż nie opłaca się inwestować w siły lądowe, bowiem żołnierze i sprzęt zostaną wyeliminowani w pierwszej godzinie wojny stacjonując w koszarach. Jest to oczywiście kompletna bzdura.

Przykład ukraiński pokazuje, iż zagrożenie wybuchem wojny – przy współczesnych środkach rozpoznania – jest widoczne długo przed agresją. Zresztą choćby w 1939 roku – gdy Port Wojenny Gdynia znajdował się praktycznie na granicy II RP – Polacy zdążyli wycofać do Wielkiej Brytanii jeszcze przed wybuchem wojny trzy niszczyciele, które były szykowane na wojnę ze słabym na morzu ZSRR, ale nie było sensu ich tracić przeciw potężnej Kriegsmarine. Natomiast wszystkie pięć polskich okrętów podwodnych wyszło z portu również jeszcze przed inwazją i realizowały zadania minowania i działań przeciw wrogiej flocie. Następnie w obliczu złych wieści z lądowego frontu, wszystkie okręty otrzymały rozkaz wycofania się (Szwecja, Wielka Brytania). III Rzesza mimo próby uzyskania efektu zaskoczenia w dniu 1 września 39’, przytłaczającej przewagi na morzu i w powietrzu nie zatopiła żadnego polskiego niszczyciela ani okrętu podwodnego. Mało tego, również inne jednostki floty (jak kontrtorpedowiec ORP Wicher i stawiacz min ORP Gryf) były przygotowane do obrony i prowadziły zażartą walkę aż przez pierwsze trzy dni wojny – w bardzo niekorzystnych dla siebie warunkach.

Współcześnie, zaskoczenie floty przeciwnika byłoby jeszcze mniej prawdopodobne. Jednocześnie należy pamiętać, iż Flota Bałtycka nie należy do bogatych w nowoczesny sprzęt czy wieloletnie doświadczenie z działań wojennych – jak to ma miejsce w przypadku US Navy czy choćby Royal Navy. To jest przeciwnik, o którego neutralizacje lub pokonanie możemy się pokusić. Natomiast przy wsparciu choćby tylko kilku okrętów NATO, Rosjanie zwyczajnie nie mieliby żadnych szans. Jest to dodatkowy argument do tego, by dość tanim kosztem przy użyciu choćby ograniczonej liczby nowoczesnych okrętów sprawić, by droga w utrzymaniu i liczniejsza Flota Bałtycka nie mogła wypełniać swoich zadań w trakcie ew. wojny. Innymi słowy, by cały jej potencjał pozostał niewykorzystany i zalegał w porcie, narażając się na łatwe zniszczenie.

Nie da się osiągnąć takiego efektu bez użycia własnych okrętów (które posiadają wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych oraz uzbrojenie przeciw okrętom podwodnym). Wroga flota wyjdzie z portu jeszcze przed wojną, a ryzyko utraty jednego czy dwóch przestarzałych okrętów byłaby ceną, którą Rosjanie mogliby zapłacić w zamian za odcięcie całego państwa polskiego od dostępu do surowców energetycznych. Natomiast gdyby dowódcy Floty Bałtyckiej mieli świadomość, iż na pełnym morzu spotkają się z polskim zespołem nowoczesnych okrętów wspieranych przez lotnictwo i Morską Jednostkę Rakietową, wówczas nie tylko zniszczenie celów (tj. gazoport) byłoby trudne, ale i koszty realizacji takiego zadania mogłyby być druzgoczące. Bowiem należałoby kalkulować bitwę powietrzno-morską oraz ewentualny pościg. Przy tego rodzaju perspektywie, rosyjska flota może nie być skora do opuszczania Zatoki Gdańskiej, a może i choćby portu w Bałtyjsku.

 

Warto w tym miejscu określić potencjał Marynarki Wojennej, który pozwalałby nie tylko skutecznie bronić polskiego wybrzeża, ale i szachować Federację Rosyjską (odstraszanie na czas pokoju i przeciwdziałanie w czasie wojny). W konsekwencji, flota powinna dysponować:

  1. sensorami (radary/sonary) o jak największym zasięgu i mocy zdolnymi wykrywać i namierzać od kilkudziesięciu do kilkuset celów powietrznych i morskich naraz, a także nakierowywać na te cele własne pociski, a przede wszystkim również pociski wystrzelone z innych nośników (tj. samoloty/lądowe wyrzutnie),
  2. systemem komunikacji i wymiany danych, wpiętym w centralny system obsługujący również lotnictwo, artylerię czy lądową obronę przeciwlotniczą,
  3. wielowarstwową obroną przeciwlotniczą i przeciwrakietową, zdolną  do obrony strefowej (a nie tylko siebie) przed napadem powietrznym (lotniczo-rakietowym) – gwarantującą odporność na ataki na samą flotę, a także zabezpieczenie strefowe całego kierunku bałtyckiego,
  4. arsenałem systemów zwalczania okrętów nawodnych różnej wielkości oraz typu, zwłaszcza wyrzutniami pocisków przeciwokrętowych,
  5. systemami wykrywania i zwalczania okrętów podwodnych,
  6. potencjałem minowania, w celu założenia blokady morskiej na wrogim porcie,
  7. bezzałogowymi statkami powietrznymi oraz bezzałogowymi dronami podwodnymi,
  8. zdolnością do morskiego transportu sił specjalnych.

 

Wszystko to miałoby dawać potencjał do stworzenia współdziałającego systemu odpornościowego państwa w zakresie prowadzenia bitwy powietrzno-morskiej, a choćby powietrzno-morsko-lądowej. Co w konsekwencji dawałoby możliwość uzyskania przewagi powietrzno-morskiej na Bałtyku oraz wykorzystania tegoż akwenu jako własnego, flankującego przeciwnika kierunku. Dodatkowo, zabezpieczenie polskiej granicy morskiej ściągałoby z wojsk lądowych obowiązek utrzymywania na wybrzeżu sił, z których znacznie więcej pożytku byłoby na wschodnim froncie lądowym.

Jakie narzędzia?

By móc wypełniać powierzone Marynarce Wojennej zadania (defensywne, ofensywne, w czasie pokoju oraz wojny) oraz zapewnić jej odpowiedni do ich wykonania potencjał, należy zadbać o dostarczenie SZ RP odpowiednich narzędzi. Wskazane wyżej potencjały można uzyskać przy pomocy różnego rodzaju systemów uzbrojenia i nośników. Innymi słowy, można opracować różne konfiguracje wyposażenia, które pozwolą wypełniać dane zadanie lepiej lub gorzej przy wykorzystaniu mniejszych lub większych nakładów finansowych. By jednak stworzyć możliwie optymalny i skrojony na polskie potrzeby model Marynarki Wojennej, zwyczajnie trzeba wiedzieć, które narzędzie posiada jakie adekwatności i co przy jego pomocy można osiągnąć. Innymi słowy, nie da się bez szczegółowej wiedzy techniczno-wojskowej dobrać dla MW odpowiednich narzędzi. Parafrazując, osoba która nie zna się na mechanice samochodowej, nie ma szans określić odpowiednich parametrów pojazdu odpowiednich dla np. udziału w rajdzie. Osoba taka nie dobierze wobec tego odpowiednich części, nie złoży pojazdu ani nie zadba o adekwatne ustawienia. Mało tego, choćby wykwalifikowany do tego specjalista nie może polegać tylko na wiedzy własnej. Musi również współpracować w tym zakresie z praktykiem – czyli kierowcą. Oprócz tego, wybory konstruktora/mechanika są ograniczone w kontekście możliwości finansowych, które są narzucone przez sponsora teamu lub jego przedstawiciela (np. dyrektora finansowego). Innymi słowy, zbudowanie samochodu rajdowego to efekt pracy wielu ludzi, którzy specjalizują się czasem na zupełnie innych dziedzinach.

Dlatego tak istotnym jest, by o kształcie SZ RP decydowali ludzie, którzy posiadają w tym zakresie kompetencje. Z kolei jeżeli chodzi o SZ RP i Marynarkę Wojenną, ludzie ci zadecydowali, iż w celu osiągnięcia optymalnego balansu w relacji koszt/efekt w odniesieniu do powierzonych Marynarce Wojennej zadań w ramach całego systemu bezpieczeństwa SZ RP (a nie tylko sam koszt/efekt) niezbędnym będzie m.in. nabycie co najmniej trzech fregat wielozadaniowych, a także trzech okrętów podwodnych.

Dlaczego wybór padł na taki a nie inny model MW? Postaram się to wyjaśnić poniżej.

Dlaczego Fregaty?

W poprzednich częściach opracowania opisane zostały przykłady zadań, które nie mogłyby zostać skutecznie wykonane z lądu lub powietrza. Wobec czego do realizacji tych zadań niezbędnym jest posiadanie okrętów. W tym miejscu należy zadać sobie pytanie, jakie powinny być to jednostki? Duże, wielozadaniowe, ale bardziej kosztowne i mniej liczne? Czy mniejsze, jednostkowo tańsze, jednak operujące w większej ilości?

Tu można się na chwilę zatrzymać, by zadać kolejne pytania. Czy na morzu bardziej istotna jest przewaga liczebna od tej jakościowej oraz czy inwestycja w wiele mniejszych jednostek próbujących osiągnąć podobny potencjał co jedna większa jest rzeczywiście tańsza? W obu przypadkach odpowiedź brzmi – NIE.

Przede wszystkim należy pamiętać, iż jeżeli mamy do dyspozycji mniejszy kadłub o mniejszej wyporności, wówczas jesteśmy ograniczeni, jeżeli chodzi o wielkość montowanych na nim systemów. I tak, na małych okrętach o wyporności do ok. 1-2 tys. ton nie montuje się wielkich masztów radarowych oraz potężnej mocy urządzeń do walki radioelektronicznej (które notabene wymagają odpowiedniego zasilania, a więc odpowiednio dużych jednostek mocy). Innymi słowy, trzy, cztery czy pięć małych okrętów nie ma szans uzyskać podobnego potencjału w tym zakresie co jeden większy.

Ponadto, dysponując małą platformą nie można zamieścić na niej wielu systemów na raz. W efekcie okręty o małej wyporności są dedykowane do określonych zadań. Z reguły są to zadania polegające na patrolu, zwalczaniu okrętów podwodnych albo okrętów nawodnych. Małe jednostki słabo nadają się natomiast do zadań wykrywania i zwalczania lotnictwa i pocisków rakietowych, ponieważ do tego niezbędny jest spory i kosztowny radar, a także miejsce na liczne wyrzutnie często kosztownych pocisków przeciwlotniczych i przeciwrakietowych.

W efekcie, mniejsze okręty są zwyczajnie bardziej podatne na uderzenie rakietowe wyprowadzone bądź to morza bądź z powietrza, a już zupełnie nie posiadają potencjału obrony obszarowej (czyli nie tylko ochrona własna ale i jednostek obok czy całego obszaru). Tym samym ich obrona przeciwlotnicza nie stanowi istotnego wzmocnienia potencjału całego zespołu okrętów, a już zupełnie nie nadaje się np. do obszarowej ochrony przed uderzeniem na pobliską infrastrukturę. Jednocześnie małe okręty są łatwiejsze, a czasem po prostu łatwe do zatopienia. Zwłaszcza dla wrogiego lotnictwa, które może podejść bardzo blisko celu (bez obawy zestrzelenia systemami o krótkim zasięgu), namierzyć go, a następnie odpalić pociski przeciw-okrętowe. Stąd małe okręty powinny unikać operowania w środowisku, w którym wróg posiada panowanie w powietrzu. Co istotne, małe okręty nie posiadają potencjału by wesprzeć własne lotnictwo do uzyskania takiej dominacji.

Przy ograniczonych systemach obrony przeciwrakietowej i powietrznej, mniejsze okręty można w zasadzie porównać do „jednorazówek”. Niemal każdy ostrzał grozi zatopieniem. Koncepcja użycia małych i tanich okrętów rakietowych (tj. ORP Piorun, ORP Grom i ORP Orkan) polegała na tym, by tanim kosztem podpłynąć do wrogiej floty większych okrętów oraz wystrzelić sporą ilość pocisków przeciw-okrętowych. Celem było zatopienie cenniejszych i większych jednostek, a kosztem z jakim się liczono, to utrata małych okrętów pozbawionych obrony.

Problem polega na tym, iż tego rodzaju taktyka powstała w czasach, gdy systemy obrony okrętu były jeszcze mocno niedoskonałe (jak na krążowniku „Moskwa”). Radary potrafiły śledzić zaledwie kilka zbliżających się celów na raz, a wyrzutnie pocisków przeciw-rakietowych mogły namierzać i razić zaledwie jeden cel na raz. Innymi słowy, okręt który dysponował choćby kilkoma systemami obrony, mógł zostać porażony w ataku kilku-kilkunastu pocisków. Czasy się jednak zmieniły. Dziś nowoczesne radary potrafią wykryć i śledzić jednocześnie choćby 1000 celów na raz, a systemy przeciw-rakietowe namierzać i razić do 60-80 celów na raz. O ile dawniej limitem była technologia namierzania i nakierowywania na cel, o tyle teraz limit wyznaczany jest przez ilość pocisków jakie zabiera ze sobą okręt. I tu matematyka jest prosta. Im większy okręt, tym większa ładowność. Im większa ładowność, tym więcej pocisków i systemów obronnych. Wszystko dzięki rewolucji w wielu dziedzinach technologii. Parafrazując, marynarka wojenna  z technologii analogowej wkroczyła w cyfrową.

Polski Miecznik będzie miał 32 wyrzutnie pocisków obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej (16 typu Strike oraz 16 typu Tactical). W komorach przeznaczonych dla pocisków CAMM mieszczą się po 4 takie rakiety. To oznacza, iż choćby jeżeli nie załadujemy wszystkich 32 wyrzutni pociskami OP, to i tak fregata będzie posiadała nie mniej niż 64 pociski przeznaczone do rażenia celów powietrznych (samolotów lub rakiet), choć ta ilość może być większa. Oprócz tego Mieczniki będą posiadały trzy armaty automatyczne zdolne razić cele powietrzne (w tym rakiety) z najbliższej odległości, które w obronie będą stanowiły niejako ostatnią deskę ratunku. Jednocześnie sama platforma będzie na tyle spora (zapas jeżeli chodzi o wyporność), iż ma posiadać potencjał modernizacyjny. Innymi słowy, możliwe będzie doposażenie jednostki np. w laserowe lub mikrofalowe systemy obronne, które w chwili obecnej są testowane jeżeli chodzi o przeciwdziałanie pociskom rakietowym oraz dronom.

Tymczasem małe okręty rakietowe dysponujące wyrzutniami przeciw-okrętowymi posiadają zwykle od 4-8 wyrzutni (więcej albo się nie zmieści, albo nie opłaca się zamieszczać tak drogiego uzbrojenia w tak dużej ilości na tak małym i słabym, łatwym do zatopienia okręcie). Innymi słowy choćby 10 małych okrętów rakietowych może okazać się niewystarczającym potencjałem by przełamać obronę jednej nowoczesnej fregaty. A te nigdy nie pływają same, tylko w zespołach. Jednak jeżeli się uprzemy i wyślemy np. 45 takich małych okrętów (warto pamiętać o horrendalnych kosztach budowy tak licznego, jednorazowego zespołu!) w celu zatopienia 3 fregat, to trzeba mieć na uwadze, iż ta liczna flota może zostać cała zatopiona jeszcze przed walką. Na przykład przez wrogie lotnictwo lub przez wrogie, większe okręty, które szybciej namierzą cele  (lepsze radary operujące z wyższych masztów, vide horyzont radarowy)…

Tak więc w celu wsparcia ataku takiego ogromnego zespołu, należałoby zabezpieczyć mu obronę przeciwlotniczą, przeciwrakietową, a także przeciw okrętom podwodnym. Takiego rodzaju eksperymentu mógłby nie przetrwać niejeden spory budżet marynarki wojennej. Dlatego US Navy, Royal Navy czy choćby Japońskie Morskie Siły Samoobrony stawiają na uniwersalność i jakość, a nie na ilość. Zwłaszcza, iż w ich przypadku niezwykle istotna jest również autonomia okrętów.

Jednak również w przypadku Polski, warto mieć okręty, które będą w stanie wyjść w morze podczas złych warunków pogodowych oraz pozostać tam np. kilka dni. To wymaga nie tylko większego i bardziej wytrzymałego kadłuba. Autonomia zależy również od odpowiednich warunków zakwaterowania dla załogi, ale również pojemności magazynów. Tak na np. wyżywienie jak i amunicję oraz paliwo. Większy okręt ma potencjał do dłuższego udziału w walce i choćby po wykonaniu kilku ataków może zachować zdolność bojową pozwalającą na dalsze operowanie. Tymczasem jednostki mniejsze, po wykonaniu jednego ataku muszą natychmiast wracać w bezpieczne miejsce (najczęściej do portu) by przeładować uzbrojenie i odzyskać zdolność bojową. Warto nadmienić, iż w tym czasie (odwrotu) są zwykle zupełnie bezbronne i podatne na zatopienie.

 

Potencjał i uniwersalność

Dla zobrazowania przykładowej siły okrętu klasy fregata, warto przedstawić jaki zestaw uzbrojenia może ona zabrać na pokład (z uwzględnieniem zapowiedzi naszego MON):

  1. urządzenia radarowe, radary 3D z zasięgiem np. ok. 400 km, a także sonary [Miecznik],
  2. urządzenia do walki radio-elektronicznej (zagłuszanie wrogich okrętów i statków powietrznych, w tym dronów – WRE) [Miecznik],
  3. system zarządzania walką [Miecznik],
  4. pionowe wyrzutnie uniwersalnych pocisków przeciwlotniczych i przeciwrakietowych średniego (MRAD) i krótkiego zasięgu (SHORAD) w ilości 32 sztuk, [ Miecznik będzie wyposażony w pociski CAMM-ER o zasięgu do 45 km (SHORAD)],
  5. wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych bardzo krótkiego zasięgu (VSHORAD) w ilości 2-4, o zasięgu do 12-20 km [Miecznik zamiast droższych pocisków RAM ma mieć bardziej tańsze i bardziej wszechstronne CAMM o zasięgu do 25km],
  6. działo pokładowe 76 mm lub 127 mm, zdolne razić cele powietrzne, morskie i lądowe [Miecznik będzie miał jedną armatę kal. 76 mm],
  7. mało kalibrowe armaty przeciwrakietowe (CIWS) [Miecznik będzie posiadał dwie armaty kaliber 35 mm z amunicją programowalną, które zastąpią CIWS a jednocześnie będą wielofunkcyjne]
  8. opcjonalnie broń laserowa oraz mikrofalowa (przeciw-dronowa),
  9. śmigłowiec do zwalczania okrętów podwodnych (ZOP) – lądowisko + hangar [Miecznik],
  10. dwie lub cztery poczwórne wyrzutnie pocisków przeciw-okrętowych (x8 lub x16) [Miecznik],
  11. wyrzutnie torped przeciw-okrętowych [Miecznik – dwie podwójne wyrzutnie ZOP (x4)]
  12. dodatkowe kajuty do przewożenia oddziałów sił specjalnych [Miecznik],
  13. pokład dla dronów podwodnych [b.d.]
  14. Pasywne systemy obrony, różnego rodzaju wabiki, dipole i inne systemy mylenia torped oraz pocisków przeciwokrętowych.

Żeby mieć pewność choćby trafienia (nie pisząc o zatopieniu) takiego okrętu jak Miecznik, to ewentualne uderzenie saturacyjne przeciwnika musiałoby:

  • przeciążyć system aktywnej obrony przeciwrakietowej, a więc liczyć sobie ponad ok. 100 pocisków na jeden okręt, tak by nie wystarczyło mu własnych pocisków obronnych oraz tak, by przedrzeć się jeszcze przez obronę w postaci artylerii lufowej,
  • być odporne na zagłuszenia generowane przez system walki radiowo-elektronicznnej, a więc wrogie namierzanie radarowe oraz następnie naprowadzanie pocisków musiałoby być technologicznie zdolne do przełamania WRE okrętu, by w ogóle go dostrzec, namierzyć i naprowadzić na niego pocisk,
  • być dostatecznie precyzyjne i zaawansowane technologicznie, by odróżnić cel adekwatny od stawianych różnego rodzaju wabików czy wystrzeliwanych dipoli oraz trafić w to co trzeba.

Warto podkreślić, iż Federacja Rosyjska miałaby problem z realizacją wszystkich trzech wyżej opisanych wyzwań. Bowiem wystrzelenie setek pocisków na raz wymaga wielu platform (wyrzutni, samolotów, okrętów) skoncentrowanych w jednym miejscu. Ponadto by dokonać ataku saturacyjnego (pociski mają trafić w cel w jednym czasie), potrzeba centralnego systemu pola walki, który pozwoli różnym platformom odpalić uzbrojenie we właściwym momencie (Rosjanie tego nie posiadają).

Nadto, Federacja Rosyjska musiałaby mieć zdolność radarowego wykrycia i namierzania celu w czasie rzeczywistym oraz nakierowywania na ten cel pocisków (przekazywanie danych z radaru do wyrzutni-pocisku). Potencjał rosyjski w tym zakresie jest mocno wątpliwy. Rosjanie nie posiadają sieci satelitów radarowych (które i tak się średnio nadają do bezpośredniego naprowadzania pocisków), ich flota samolotów rozpoznania radarowego to latające muzeum w trakcie modernizacji elektroniki, a radary wyrzutni lądowych lub morskich posiadają ograniczenia w postaci horyzontu radarowego (ograniczającego widoczność do circa 50 km) oraz martwych stref. Jednocześnie rosyjska technologia radarowa jest bardzo podatna na nowoczesne środki zagłuszania, co dotyczy tak samo samolotów, jak również okrętów czy radarów lądowych. W efekcie mity o tym, iż Rosjanie byliby gotowi zatopić tak wyposażony okręt w 15 sekund lub choćby minut należy zakwalifikować do kompletnych bredni. Rosjanie chcieliby byśmy myśleli, iż posiadają taki potencjał, ale ich technologia i zdolności są wysoce niewystarczające na każdym możliwym poziomie. Od wykrywania, przez namierzanie po naprowadzanie pocisków na cel, a także w zakresie możliwości wyprowadzenia tak dużego ataku saturacyjnego. Tak w zakresie jego zorganizowania (brak systemów zarządzania i przekazywania danych) jak i skumulowania platform gotowych do odpalenia wystarczającej ilości pocisków do przełamania obrony całego zespołu okrętów (np. 3 fregaty).

Potencjał samych fregat, kwestie techniczne związane z obronnością tego rodzaju okrętów oraz tematy dotyczące możliwości Rosjan opisałem w innym tekście pt.: „POLSKA ARMIA 2030 – CZ.II Analiza”.

 

Najlepiej skrojone do zadań

Reasumując, jeżeli Polska ma zamiar skutecznie bronić swoich interesów na Bałtyku, posiadać potencjał do obrony wybrzeża, a także zdominowania wroga na tym akwenie, niezbędnym będzie posiadanie odpowiednio silnej Marynarki Wojennej. Marynarki Wojennej, która będzie dysponowała okrętami o potencjale działania w pobliżu, ale i dalej od polskiego wybrzeża. Takimi, które pozwolą wyprzeć wrogie okręty oraz statki powietrzne z Morza Bałtyckiego oraz pomóc uzyskać dominację powietrzną własnemu lotnictwu.

Okręty klasy fregata są najmniejszymi jednostkami, które pozwalają postawić wielowarstwową obronę powietrzną, a rozmieszczone w odległości ok. 40-50 km od własnego brzegu pozwalają stworzyć głębię. Tak by przeciwnik nie mógł skrycie podejść na taką odległość pod polskie wybrzeże by zagrozić atakiem na infrastrukturę krytyczną z bliskiej odległości. Fregaty mają potencjał multiplikowania potencjału własnych lądowych wyrzutni pocisków przeciw-okrętowych (dzięki przedłużeniu widzenia radarowego, co pozwala MJR atakować poza horyzontem radarowym). Jednocześnie mogą wypierać przeciwnika na tyle daleko, by lotnictwo własne oraz samoloty rozpoznania (AWACS, gdybyśmy takie nabyli) operowały bliżej Morza Bałtyckiego lub w powietrzu nad nim. Co z kolei potęguje odstraszanie jednostek nawodnych przeciwnika. Połączenie potencjałów: Miecznik+F35+Morska Jednostka Rakietowa dałoby ogromne możliwośći. Okręt odpowiadałby za obronę powietrzną, walkę radioelektroniczną, odstraszanie wrogich okrętów podwodnych oraz nawodnych. Lądowe wyrzutnie pocisków POKR wzmacniałyby odstraszanie jednostek nawodnych, a F-35 operujące na wyższym pułapie mogłyby dominować w powietrzu, zagrażać okrętom nawodnym, a także ze znacznie większej odległości niż radar okrętowy, dostrzegać cele lecące nisko (lub pływające) poniżej horyzontu radarowego. Dzięki nowoczesnym systemom wymiany danych, F-35 mógłby podawać cele dla uzbrojenia okrętu lub Morskiej Jednostki Rakietowej.

Niezwykle istotnym jest również odstraszanie wrogich okrętów podwodnych, które mogłyby podejść skrycie pod polskie wybrzeże i dokonać bądź to minowania ważnych szlaków, bądź ataków na okręty lub też dokonać uderzenia rakietowego na cele na brzegu lub choćby głęboko na lądzie. Tutaj śmigłowce ZOP operujące z fregat mają spore pole do popisu.

Jednocześnie rozmieszczony na pełnym morzu zespół fregat przejmuje rolę głównego celu dla wrogiej floty i lotnictwa. Te zamiast uderzać w nieruchomą, łatwą do trafienia a także bardzo kosztowną i istotną dla funkcjonowania całego państwa infrastrukturę, muszą skupić się na próbie wyeliminowania polskich okrętów, które nie tylko nie są bezbronne, ale i stanowią zagrożenie. Należy się bowiem zastanowić, czy lepiej jest ryzykować okrętem wartym 3 mld złotych, który stanowi bardzo trudny, ruchomy cel dla Rosjan, czy też chcemy ryzykować znacznie bardziej wartościowymi obiektami (jak np. gazo/nafto porty), których zniszczenie będzie miało znacznie poważniejsze konsekwencje dla państwa, społeczeństwa oraz także obronności kraju.

Wielkim i szkodliwym mitem jest, jakoby fregaty stanowiły łatwy cel, który można zniszczyć tanim kosztem (pocisk lub choćby dron). Jest wręcz odwrotnie, fregaty są często najtrudniejszymi do trafienia i zatopienia okrętami w wielu flotach – ponieważ posiadają liczne systemy obrony własnej oraz często strefowej. Tak więc służą też do eskorty i ochrony większych jednostek.

W warunkach Morza Bałtyckiego, Mieczniki mogą stanowić również doskonałe narzędzie ofensywne, które będzie wywierać presję na Obwód Kaliningradzki od strony morza. Dzięki wysokiej autonomii oraz dobremu uzbrojeniu, fregaty mogą stanowić jeden z elementów blokady morskiej rosyjskich portów (wspierane przez lotnictwo, okręty podwodne a także Morską Jednostkę Rakietową z lądu). Jest to zupełnie możliwe, ponieważ tak samo jak polskie radary rozstawione na brzegu, tak samo rosyjskie są ograniczone horyzontem radarowym.  Tym samym Rosjanom trudno byłoby kontrolować to, co się dzieje w odległości ok. 50 km od linii brzegowej. Chyba, iż wysłali okręty na pełne morze lub samolot. To jednak wiązałoby się z ryzykiem utraty jednostek w walce z przeciwnikiem znacznie lepiej uzbrojonym oraz posiadającym technologiczną przewagę.

Graf. ukazuje (kolor czerwony) zasięg radaru lądowego w Kaliningradzie w zakresie wykrywania jednostek pływających (poziom morza). Jak widać, nie jest to imponujący „bąbel”.

Jednocześnie okrętów o większej autonomii nie da się zastąpić tańszymi środkami. W czasie złej pogody ani drony, ani mniejsze okręty ani czasem choćby samoloty nie mogą podejmować misji (samolot może np. osiągnąć odpowiednio wysoki pułap, ale wówczas jest widziany przez wrogi radar i stanowi łatwy cel). Zawieszenie aerostatów z radarami także nie załatwia sprawy, bowiem stanowią one również łatwodostrzegalny i bezbronny cel. Przeważnie pierwsze uderzenie napastnika zaczyna się od oślepiania i ogłuszania obrońcy. Innymi słowy, pierwsze pociski rakietowe i bomby spadają często na stacje radarowe, nasłuchowe etc. Tak więc w 1 minucie wojny polskie wybrzeże zostałoby bez oczu.

Nadto bezzałogowe statki powietrzne są z jednej strony użyteczne (by przyjrzeć się ewentualnemu celowi z bliska – w czasie pokoju), ale z drugiej nie posiadają radarów (to są ciężkie urządzenia). Tak więc dron widzi tylko to, co jest w zasięgu jego sensorów optycznych a jednocześnie nie posiada zdolności naprowadzania pocisków. Przekazuje tylko sam obraz.

Samoloty rozpoznania radarowego – AWACS-y (nawet te bezzałogowe, gdyby takie w przyszłości miały się pojawić), żeby lepiej widzieć, muszą latać wysoko. Bowiem polega sens wynoszenia radarów w górę, by zniwelować czynnik kulistości ziemi i widzieć dalej, poniżej horyzontu radarowego stacji naziemnych. Im wyżej samolot z radarem się wznosi tym dalej widzi, ale z drugiej strony sam jest widoczny z większej odległości. Tak więc by nie obawiać się zestrzelenia takiej maszyny, należy maksymalnie daleko wypchnąć wrogie systemy przeciwlotnicze (tak myśliwce, jak i okręty – jeżeli chodzi o Bałtyk). W tym kontekście należy mieć więc okręt z dobrą OPL wysunięty maksymalnie daleko od brzegu.  Chyba, iż chcemy inwestować w 150 myśliwców, które musiałyby non-stop patrolować na zmianę polskie niebo nad wybrzeżem lub Bałtykiem. Ta ostatnia opcja jest jedną z najdroższych – tak w stworzeniu jak i utrzymaniu (paliwo, serwis, uzbrojenie).

 

Po co okręty podwodne?

Zakup okrętów podwodnych (Program Orka) również posiada solidne podstawy, jeżeli chodzi o pozyskanie odpowiednich zdolności dla Marynarki Wojennej a więc i Polski. Państwa postrzeganego jako cały system odpornościowy. Najważniejszą zdolnością jaką posiadają okręty podwodne, a jakiej nie mogą pełnić innego rodzaju jednostki, to możliwość skrytego podejścia pod przeciwnika lub w pobliże jego strefy obronnej. Okręt podwodny może w taki sposób przeprowadzić rozpoznanie (sonarem lub choćby optycznie – poprzez peryskop), zaatakować wrogą jednostkę nawodną, zaminować dany wycinek akwenu morskiego (np. wyjście z wrogiego portu), przeprowadzić tajną operację podrzucając nurków, siły specjalne lub drona podwodnego w określony rejon lub też wystrzelić pociski rakietowe na cele lądowe. W ostatnim czasie pojawiła się technologia, dzięki której tego rodzaju pociski rakietowe można wystrzelić z wyrzutni torped. Co w efekcie sprawia, iż budowa okrętu podwodnego o takiej zdolności nie odbiega w zasadzie kosztowo od budowy konwencjonalnego okrętu myśliwskiego. Innymi słowy, być może w Programie Orka Polska nie będzie już musiała stawać przed dylematem: tańszy ale bez zdolności uderzenia na ląd, czy droższy z taką możliwością.  Będzie można wybrać taniej i z większym potencjałem.

Okręty podwodne to jednostki, które posiadają spory potencjał odstraszania wrogiej floty. Ta nie może bezkarnie – bez osłony jednostek przeznaczonych do walki z OP – operować na pełnym morzu. Tak więc jeżeli nasza flota posiada okręty podwodne, to przeciwnik musi ponieść koszty wystawienia lub utrzymywania umiejętności zwalczania tych okrętów. Jednocześnie okręty podwodne – dzięki możliwości skrytego podejścia oraz swobodzie operacyjnej – mogą stanowić źródło generowania niepewności po stronie przeciwnika. Ten nigdy bowiem nie może być pewny tego, gdzie akurat znajdują się nasze jednostki. W celu ich wykrycia, należy przeprowadzić szeroko zakrojone działania poszukiwawcze z wykorzystaniem licznych jednostek (powietrznych i morskich). Oczywiście na dużych akwenach tj. oceany, jest to jak szukanie igły w stogu siana. Na Bałtyku szanse na wykrycie OP są większe, jednakże uwarunkowania Morza Bałtyckiego jeżeli chodzi o nieregularność dna pozwalają uciec przed wzrokiem nieprzyjaciela, przynajmniej jeżeli chodzi o pewne rejony.

Legendy głoszą, iż wyżłobienia i bruzdy na dnie Morza Bałtyckiego powstały wskutek szurania kilem po dnie przez potężne amerykańskie okręty

Jak pokazuje mapa geologiczna poniżej, Morze Bałtyckie posiada swoje głębie, które doskonale nadają się do operowania okrętami podwodnymi. Z perspektywy Polski, należy współdziałać z Duńczykami i Szwedami w zakresie kontrolowania Głębi Bornholmskiej (zadania defensywne), natomiast można wykorzystać Głębię Gdańską by podejść i spróbować zaminować podejścia do portu w Bałtyjsku lub też kontrolować szlaki morskie do portu w Kaliningradzie.

 

Kosztowna flota?

W dyskusji o programach zbrojeniowych dotyczących rozwoju Marynarki Wojennej często pojawia się argument o tym, iż flota nie powinna być priorytetem dla Sił Zbrojnych RP. I wiecie co? Rzeczywiście nie jest. Skoro nie jest i nie powinna, wobec tego teoretycznie MON nie powinien przeznaczać na Marynarkę Wojenną dużej części budżetu. I wiecie co? Nie przeznacza. Marynarka Wojenna przez 30 lat pozostawała w zasadzie niemal bez finansowania. Starczało na utrzymywanie starych kryp, a większość „nowych” okrętów trafiających do służby III RP były starymi, używanymi i oddawanymi za darmo lub półdarmo okrętami. Przykładem jest pięć starych okrętów podwodnych typu Kobben przekazanych przez Norwegię dla Marynarki Wojennej w latach 2002-2004 (jeden z nich z przeznaczeniem na częsci). Wszystkie zabytkowe jednostki zostały już wycofane ze służby (2021). Nasze dwie jedyne fregaty Oliver Hazzard Perry (skr. OHP) otrzymaliśmy od Amerykanów w 2000 i 2002 roku. Z dwóch posiadanych Korwet, jedna wywodzi się jeszcze z PRL-u (ORP Kaszub), a jedna jest de facto okrętem patrolowym (Ślązak). ORP Ślązak to przykład jednej z nielicznych inwestycji w MW przez III RP. Wszystkie trzy okręty rakietowe typu Orkan były wodowane  w latach 1992-1995, a ich budowę kontraktowano lub planowano jeszcze w PRL-u. Ostatni pozostały przy „życiu” okręt podwodny typu Kilo (ORP Orzeł) służy w MW od 1986 roku. Nasze trałowce (17 szt.) oraz okręty transportowe (5 szt.) to również dzieci PRL-u wodowane w większości w trakcie transformacji ustrojowej między 1988-1991 rokiem. Okręty rozpoznania radioelektronicznego (2szt) to zabytki z 1975-1976r. Podobnie jak okręty hydrograficzne oraz szkolne.

Tak więc III Rzeczpospolita Polska wydała na świat  de facto jedynie w 4 okręty: jeden patrolowiec Ślązak (oddany do służby po długich przygodach w stoczni w 2019 roku) oraz trzy niszczyciele min typu Kormoran (zbudowane w latach 2017-2020). Przez niemal 30 lat na kupno nowych okrętów Polska przeznaczyła ok. 2,5 mld złotych (1,1 mld na Ślązaka i ok. 1,4 mld na trzy Kormorany). Porównując to do ostatniego „normalnego” roku budżetowego, w samym tylko jednym 2019 roku budżet MON wyniósł blisko 45 mld złotych. Na samą modernizację SZ RP przeznaczono z tegoż budżetu 12,5 mld zł. To są dane z jednego roku. Gdyby zakontraktować wszystkie ww. okręty właśnie w roku 2019, to koszt inwestycji stanowiłby 20% środków przeznaczonych na modernizację całych Sił Zbrojnych RP oraz 5% całego budżetu MON. jeżeli rozłożymy to jednak na 28-30 lat…

Dość napisać, iż przez te wszystkie lata Marynarka Wojenna otrzymywała rocznie po kilkaset milionów złotych na utrzymanie. W przykładowym 2019 roku, na utrzymanie Marynarki Wojennej przeznaczyliśmy całe 670 milionów złotych. To jest mniej niż 1,5% całego budżetu MON. Sytuacja wyglądała podobnie, a choćby jeszcze gorzej w latach poprzednich.

Dlatego jeżeli ktoś twierdzi, iż marynarka wojenna to najbardziej kosztowny rodzaj sił zbrojnych, to po prostu nie ma pojęcia o czym mówi. Tak, jest tak w przypadku hegemona morskiego jakim są Stany Zjednoczone. Jednak Polska nie potrzebuje lotniskowców, krążowników, atomowych okrętów podwodnych, niszczycieli, lotnictwa morskiego czy Piechoty Morskiej (jak US Marines).

Państwo Polskie potrzebuje ochrony 440 km granicy morskiej, wybrzeża, a także potencjału do zamknięcia we własnych portach Floty Bałtyckiej. Wystarczy nam kilka fregat, konwencjonalnych okrętów podwodnych i mniejszych jednostek minowania, a także wsparcie lotnicze Sił Powietrznych oraz rakietowych Morskiej Jednostki Rakietowej.

Ponieważ MJR już posiadamy, samoloty F-35 zostały zamówione, a niszczyciele min pływają, pozostała nam inwestycja w wielozadaniowe okręty (jak fregaty) oraz okręty podwodne. Przyjrzyjmy się kosztom. Program Miecznik (3 fregaty) został wyceniony na 10 mld złotych. Dodajmy do tego z 20% (inflacja, nieoczekiwane koszty), a zamkniemy się w 12 mld zł. Program Miecznik ma być realizowany do 2034 roku. Pierwszy okręt powinien zostać zwodowany już 2025 roku. Tak więc  w uproszczeniu można założyć, iż do tego czasu program będzie nas kosztować ok. 1 mld rocznie. jeżeli założylibyśmy, iż od 2019 roku poziom środków MON przeznaczonych na modernizację by się nie zwiększył (a planowany jest duży wzrost), to budowa fregaty kosztowałaby nas 8% tych środków i nieco ponad 2% całego budżetu MON. Jednak rzeczywiste wprowadzenie pierwszego miecznika do służby zaplanowano dopiero na rok 2028, tak więc koszty zostaną rozłożone jeszcze bardziej. Wszystkie trzy okręty mają zasilić MW do 2034 roku. To 12 lat przy łącznym wydatku 12 mld. zł…

Jeśli ktoś przez cały czas twierdzi, iż nie należy przeznaczać tak śladowej ilości środków na potencjał jaki daje zespół trzech okrętów mogący bronić całej północnej granicy Polski to z powinien porównać te koszty np. z kosztami nabycia jednej baterii Narew, które szacuje się na 1,5-2 mld zł za 6 wyrzutni (+ radary, wozy dowodzenia etc). Nowoczesna fregata posiada większy potencjał przeciwlotniczy niż taka jedna bateria, wyższą mobilność, lepsze radary, a do tego stanowi platformę dla szeregu innego systemów (pociski przeciw-okrętowe, armaty, sonary, sys. WRE, lądowisko dla śmigłowca ZOP etc.). Licząc dalej, dwa dywizjony Morskiej Jednostki Rakietowej (łącznie 12 wyrzutni) kosztowały kolejne 1,6 mld zł. W efekcie koszty utworzenia samej baterii Narew + dywizjonu MJR są już porównywalne z kosztami jednej fregaty Miecznik. Przy osobnym zakupie wszystkich umieszczonych na fregacie systemów, taka inwestycja byłaby o wiele droższa. Czy to oznacza, iż zamiast MJR należało kupić fregaty? Oczywiście, iż nie. Oba systemy posiadają swoje siły i słabości. Wyrzutnie lądowe mają ograniczony potencjał uderzeniowy, jednak mogą pozostawać ukryte do momentu wystrzelenia pocisków (po czym od razu po oddaniu salwy muszą zmienić pozycję i przeładować wyrzutnie). Tak więc stanowią doskonałe, dodatkowe wsparcie obrony wybrzeża, jednak nie mogą służyć do zadań, które trzeba wykonać na morzu. Jednocześnie wymagają obrony przeciwlotniczej, zwłaszcza, iż ich radary „świecą” się dokładnie tak samo jak radary systemów przeciwlotniczych. Innymi słowy, jeżeli radary MJR pracują, wówczas przeciwnik może łatwo namierzyć ich lokalizację oraz zniszczyć w czasie misji SEAD (Suppression of Enemy Air Defence) pociskami przeciw-radarowymi lub ostrzałem bombowo-rakietowym. Co jest tym łatwiejsze, iż wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych mogą działać tylko, gdy stoją w miejscu. Przez co ich „złapanie” jest ułatwione. Tymczasem okręt jest zwykle ruchomym celem, którego trafienie wymaga doskonałej techniki wykrywania, namierzania w czasie rzeczywistym celu oraz jednoczesnego naprowadzania pocisku. Tymczasem w tych technologiach np. Rosjanie posiadają wiele ograniczeń i słabości.

Odrębnym programem jest ten dotyczący zakupu nowych okrętów podwodnych w ilości trzech sztuk. Również ta inwestycja ma być zrealizowana dopiero do 2034 roku. Czyli również za 12 lat. Zakładając naprawdę dużą górkę, oba programy (Miecznik + Orka) będą nas kosztować średnio 2 mld zł rocznie przez 12 lat. To 4% budżetu MON tylko z 2019 roku (kiedy to przeznaczyliśmy na armię 2% PKB), a należy pamiętać, iż od 2023 roku Polska może przeznaczać na siły zbrojne choćby 3% PKB. Wydatki na Marynarkę Wojenną – uwzględniając wyżej opisane inwestycje – będą kroplą w budżetowym morzu MON.

Strach pomyśleć jakim potencjałem dysponowałaby Marynarka Wojenna, gdybyśmy przeznaczali na nią choć 10% budżetu MON przez ostatnie oraz przyszłe lata. Tymczasem proporcja 1/10 środków na ten cel nie wydaje się wcale wygórowana, a już z pewnością nikt nie mógłby przy takim poziomie finansowania zarzucić fetyszyzacji marynarki wojennej.

 

Po co nam Marynarka Wojenna? – Podsumowanie

Jak wskazano na początku opracowania, interesy Polski na Bałtyku rosną z roku na rok. W obliczu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę oraz odcięcia dostaw rosyjskich gazu i ropy, bezpieczeństwo energetyczne III Rzeczpospolitej będzie wręcz wisieć na infrastrukturze morskiej i przybrzeżnej. Gazociągi, linie energetyczne, platformy wiertnicze, farmy wiatrowe, nafto- i gazoporty, huby kontenerowe, magazyny gazu i ropy, a w przyszłości elektrownia jądrowa. W obliczu zakręcenia kurków na rurociągach z Rosji, Bałtyk jest naszym najważniejszym kierunkiem w zakresie bezpieczeństwa energetycznego kraju. 

Oprócz tego należy spodziewać się wzrastających wolumenów jeżeli chodzi o przeładunek towarów w portach. Wreszcie, na czas wojny, wsparcie sojusznicze może docierać właśnie poprzez porty morskie. Bowiem transport morski bywa najbardziej wydajny, a w niektórych przypadkach (jak sprzęt ciężki z USA) jest jedynym możliwym.

W ocenie samego autora niniejszego opracowania, zapotrzebowanie zgłoszone przez SZ RP na 3 fregaty oraz 3 okręty podwodne jest zapotrzebowaniem minimum na dziś (a raczej wczoraj). Wobec nadchodzących geopolitycznych zmian w naszym regionie (ale i na świecie), Marynarka Wojenna będzie wymagała dalszych inwestycji. Budowa trzech Mieczników to początek, a wybiegając w przyszłość należy się wręcz spodziewać kontynuacji programu oraz budowy choćby kilkunastu nowych okrętów w perspektywie do 2050 roku.

Nie wybiegając jednak tak daleko w przyszłość, należy podkreślić fakt, iż realne zdolności na morzu przekładają się na wzmocnienie Sił Lądowych. Bowiem te, zamiast przeznaczać całe brygady do obrony wybrzeża na wypadek desantu, będą mogły przekierować całe siły, środki i uwagę na kluczowych dla ewentualnej bitwy lądowej kierunkach. I w tym zakresie inwestycja w Mieczniki i program Orka, stanowi w zasadzie ekwiwalent co najmniej jednej brygady zmechanizowanej, które realnie wzmocni pozostałe siły frontowe na lądzie. Innymi słowy inwestując w Marynarkę Wojenną, niewielkim kosztem nie tylko budujemy zdolności na Bałtyku, zabezpieczamy infrastrukturę morską i na wybrzeżu, ale i wręcz zwiększamy siłę Wojsk Lądowych.

Jednocześnie dzięki rozwojowi floty, Polska i jej Siły Zbrojne RP nie tylko będą lepiej przygotowane do obrony morskiej granicy kraju, ale i nabędą potencjał ofensywny. Nadto Marynarka Wojenna stanie się pełnowartościowym narzędziem politycznym ułatwiającym rozmowy i negocjacje ze Skandynawami. Bowiem myślenie o rozwoju armii nie powinno zamykać się do szufladki z napisem „wojna”. W kontekście wydarzeń na Ukrainie, wojna Polsce nie grozi w najbliższym czasie. Natomiast jest wysoce prawdopodobnym, iż Rosja osłabnie tak bardzo, iż zapadnie się wewnętrznie. I nie będzie stanowić wielkiego zagrożenia za np. 10 lat. I to właśnie na taką okoliczność należy przygotowywać Siły Zbrojne RP (w tym Marynarkę Wojenną). Nasza armia musi mieć potencjał ekspedycyjny i stanowił realne narzędzie polityczne. Być gwarantem bezpieczeństwa dla słabszych państw regionu.

Do prezentowania swojej obecności, siły a także uspokajania sojuszników, najłatwiej używać floty, lotnictwa oraz wojsk powietrznodesantowych – które można łatwo, gwałtownie i tanio przerzucić do danego państwa. Tak jak to zrobiło USA tuż po inwazji na Ukrainę wysyłając do Polski 82-dywizję powietrznodesantową.

Jednocześnie należy pamiętać, iż naszym obowiązkiem jest uzyskać potencjał militarny, który pozwoli stworzyć z Obwodu Kaliningradzkiego zakładnika. Wyobraźmy sobie potencjał Sił Zbrojnych RP polegający na zmasowanym ataku rakietowym na cele w Obwodu Kaliningradzkiego od strony lądu (np. 3 baterie HIMARS), powietrza (F-35 i F-16 + JASSM ER) oraz morza (Fregaty + OP + mniejsze okręty rakietowe). Przy takim potencjale Kaliningrad staje się politycznym zakładnikiem, a Rosjanie zaczynają kalkulować czy zamiast rozmieszczania tam drogich i groźnych dla Polski systemów – nie uciec nimi z zagrożonego rejonu. Dotyczy to między innymi okrętów, drogich systemów rakietowych, ale i lotnictwa , które być może musiałoby zostać przebazowane w głąb kraju. A tym samym zmniejszyłoby to zagrożenie dla polskiej floty i jeszcze bardziej ułatwiłoby jej zdobycie przewagi na ważnych dla nas obszarach Bałtyku.

Tak właśnie należy postrzegać rozwój Marynarki Wojennej. Traktować ją jako część kompleksowego systemu bezpieczeństwa. Siły Zbrojne jako jeden współgrający potencjał, a nie jako oderwane od siebie niezależne siły lądowe,  marynarki, lotnictwa, cyber etc. Łączny potencjał we wszystkich tych domenach znacznie przewyższa zsumowane możliwości każdego z rodzajów sił zbrojnych z osobna.

W tym kontekście informacja, iż MF i MON są zdania, iż Polskę stać na nowoczesną Marynarkę Wojenną uspokajają. Decyzję o tym by do 2035 roku wydać 60 mld złotych na nowe okręty wojenne trzeba uznać za adekwatną (tak jakby przeznaczyć na MW jedynie 1 z 15 przyszłych „starych” budżetów na zbrojenia, przy wydatkach 2% PKB). Już teraz widać, iż modernizacja MW nie będzie się odbywała kosztem bardziej priorytetowych programów, bowiem sporo z nich – jak NAREW – już została pchnięta do realizacji. 60 mld zł wydaje się kwotą sporą i wystarczającą na kompletną wymianę wszystkich przestarzałych jednostek MW. Warto jednak pamiętać, iż zostanie to rozłożone na 15 lat co daje średnio 4 mld zł wydatków na modernizację marynarki na rok. To naprawdę wiele zmieni w MW, natomiast nie powinno wpłynąć na zmniejszenie potencjału innego rodzaju sił.

Przypomnijmy jednocześnie, iż w obliczu zapaści w rosyjskiej flocie, nierozsądnym byłoby niewykorzystanie nadarzającej się okazji, by relatywnie tanim kosztem móc uzyskać przewagę na Bałtyku i zabezpieczyć sobie całą północą granicę kraju wraz z newralgiczną infrastrukturą tam zlokalizowaną. To jest właśnie asymetryczność. jeżeli przeciwnik posiada słabość (np. we flocie i rozpoznaniu), to należy tą słabość wykorzystać, a nie oddawać mu pola w taki sposób, by mógł najtańszym możliwym kosztem (przy pomocy skansenu jakim jest Flota Bałtycka) uzyskać ogromne możliwości działania i zagrażania państwu z danego kierunku i w konkretnych dziedzinach (woda/powietrze). jeżeli przeciwnik ma zbyt liczne i wielkie Siły Zbrojne by je całe zmodernizować, to należy stawiać na uzbrojenie w wysokiej technologii, które daje potencjał czasem choćby bezkosztowego (bez strat własnych) zniszczenia jednostek przeciwnika.

 

Krzysztof Wojczal

geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog

 

P.S. UWAGA!

Jeśli tekst Ci się podobał i uważasz go za interesujący oraz przekazujący wartościowe informacje, a także jesteś zdania, iż warto upowszechniać treści, które pozwolą promować w społeczeństwie wiedzę oraz świadomość na temat Sił Zbrojnych RP (w tym Marynarki Wojennej) – udostępnij tekst dalej. To niezwykle ważne zwłaszcza w obecnej sytuacji geopolitycznej (wojna na Ukrainie) oraz w kontekście rozprzestrzeniających się, SZKODLIWYCH mitów na temat tego, iż Polska (mimo uzależnienia od Bałtyku) nie potrzebuje floty! Walczmy ze szkodliwą dla Polski narracją.

Idź do oryginalnego materiału