„Powybijać wszystkich takich jak wy!”. 17 września, czyli najazd klasowy

news.5v.pl 1 miesiąc temu
  • 80 lat temu Armia Czerwona zaatakowała od wschodu Polskę, która broniła się przed najazdem III Rzeszy
  • „Idziemy nie jako zdobywcy, ale jako wyzwoliciele” – twierdziła od początku sowiecka machina propagandowa
  • Podczas gdy Niemcy toczyli od samego początku brutalną wojnę rasową, Sowieci – jak pisze w swojej najnowszej książce historyk Roger Moorhouse – rozpętali nie mniej brutalną wojnę klasową
  • Jej ofiarą padło m.in. wielu polskich oficerów i podoficerów wziętych do niewoli – nie dożyli oni Katynia, tylko dlatego, iż zostali zamordowani już we wrześniu 1939 roku
  • Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

Generał Józef Olszyna-Wilczyński próbował wyjechać z Sopoćkiń pod Grodnem rankiem 22 września. Dowodził garnizonem Grodna, upadek miasta był już wtedy kwestią godzin. Samochód, do którego generał wsiadł wraz z żoną i adiutantem, nie ujechał daleko, bo zatrzymały go sowieckie oddziały.

Żonę generała oddzielono od męża i odprowadzono do pobliskiej stodoły. Potem słyszała strzały. Przyniesiono jej pudełko po papierosach i neseser generała – zaplamione krwią. Po odjeździe Sowietów znalazła zwłoki męża i jego adiutanta. Zrozpaczona, próbowała w jego kieszeniach znaleźć jakiś drobiazg na pamiątkę, ale zagrabiono mu wszystko, w tym order Virtuti Militari i ryngraf z Matką Boską.

Pod Tarnopolem polskich sąsiadów zaatakowali ukraińscy chłopi. Miejscowy właściciel ziemski został przywiązany do słupa. Darto zeń pasami skórę, rany posypano solą. Jeszcze żywy musiał patrzeć, jak zabijają jego rodzinę.

Właściciela majątku pod Pińskiem ukryli znajomi Żydzi, ale odnalazła go komunistyczna bojówka. Wiele takich formacji powstawało na Kresach wraz z wkroczeniem wojsk radzieckich i rekrutowały m.in. ludzi marginesu, czasem pospolitych bandytów. Właściciel majątku zginął właśnie z takiej ręki. Ciało pochowano – o czym wypada wspomnieć, bo w przypadkach wielu innych morderstw na Polakach, dokonanych na Kresach po wkroczeniu wojsk radzieckich, utrudnianie lub uniemożliwianie pochówku stanowiło dodatkową represję.

Wszystkie powyższe przypadki miały coś wspólnego: były podszyte klasową nienawiścią.

„Idziemy jako wyzwoliciele”

ZSRR szykował się do inwazji na Polskę nie tylko w sensie czysto wojskowym. Od początku towarzyszyła najazdowi silna podbudowa ideologiczna. W dniach, które go poprzedzały, Armia Czerwona wzmogła klasową propagandę kierowaną do żołnierzy.

„Polscy obszarnicy i kapitaliści ujarzmili lud pracujący Białorusi Zachodniej i Zachodniej Ukrainy. dzięki białego terroru, sądów polowych, wypraw pacyfikacyjnych tłumią ruch rewolucyjny, szerzą ucisk narodowy i wyzysk” – mogli usłyszeć jej żołnierze od oficerów politycznych na zebraniach, w przemówieniach i indywidualnych rozmowach.

Opowiadano, iż na ziemiach, które nigdy nie należały do Polaków, „wzniósł się czerwony sztandar powstania” i „zapłonęły dwory obszarnicze”. Na ogół, jak pisze prof. Czesław Grzelak w „Kresach w ogniu”, przyjmowano tę propagandę z ufnością – zresztą szeregowy czy oficer, który reagowałby inaczej, sam pchałby się w łapy NKWD.

Moskwa chciała uzasadnić agresję również przed swoimi obywatelami, niekoniecznie przecież wrogimi wobec walczących z Hitlerem Polaków. „Idziemy nie jako zdobywcy, ale jako wyzwoliciele naszych braci Białorusinów, Ukraińców i ludu pracującego Polski” – ta narracja była tym razem podwójnie przewrotna. Miała przecież legitymizować nie tylko najazd i idący za nim rozbiór Polski, ale również fakt, iż odbywa się to w porozumieniu z III Rzeszą.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Wojna klasowa, czyli najgorsze męty na wierzchu

Brytyjski historyk Roger Moorhouse w swojej nowej książce o kampanii wrześniowej („Polska 1939”) podkreśla to kilkakrotnie: gdy na zachodzie Wehrmacht rozpętał przeciwko Polakom wojnę rasową, do wschodniej Polski wraz z bagnetami Armii Czerwonej zawitała wojna klasowa.

Wspomnienia radzieckich wojskowych są nasycone jej językiem. „Nasi zajeżdżają do posiadłości panów i biorą konie. (…) Wzięliśmy do niewoli dwóch kułaków” – czytamy w pamiętniku Anatolija Matwiejewa, lejtnanta w baterii moździerzy. „Bandytów złapano. Okazali się nimi zajadli zwolennicy reżimu burżuazyjnego” – wspominał dowódca 6. Korpusu Kawalerii, gen. Andriej Jeremienko. „Bandytami” okazywali się często po prostu polscy żołnierze i oficerowie, których wzięto do niewoli na tyłach nacierających oddziałów radzieckich.

NKWD jeszcze przed latem 1939 próbowało rozgrywać narodowe i społeczne napięcia na polskich Kresach. Zgodnie z planem radzieckich służb wraz z inwazją ujawniły się na „Zachodniej Ukrainie” i „Zachodniej Białorusi” miejscowe jaczejki. Należeli do nich działacze, którzy uszli z życiem z nie tak dawnych stalinowskich czystek w partiach komunistycznych. Ciągnęli też do nich ludzie lokalnego marginesu, którzy w normalnych warunkach nie mogli liczyć na społeczny awans. Na takiej bazie zaczęły się tworzyć we wrześniu 1939 roku zarządy, komitety i rady robotniczo-chłopskie – pierwsze organy komunistycznej władzy na zagarnianych ziemiach.

„Na wierzch wypływają najgorsze męty. Wszelkiego rodzaju najgorsza hołota, oprychy, szubrawcy, złodzieje, pijaki, nieroby i gnojki chwytają władzę w swoje ręce. Wszędzie ich pełno, krzyczą, gardłują, pyskują i grożą. (…) Przechodzą ciarki, gdy się to słyszy” – czytamy w relacji pewnego księdza spod Tarnopola.

„Kij przywiązany do ciał. Strzały, krzyki. Niektórzy zaledwie ranni. Inni już martwi”Palmiry 1940

Bywało, iż radzieckich żołnierzy rzeczywiście witano chlebem i solą albo budowano prowizoryczne „łuki triumfalne” z sierpem i młotem. Z jednej strony stała za tym inspiracja NKWD, z drugiej: w nowy porządek rzeczywiście ochoczo wkomponowała się część Ukraińców, Białorusinów i Żydów – ci, na których zadziałała radziecka opowieść o „wyzwoleniu” spod bata polskich panów i ciemiężycieli. Czerwone opaski na rękawach dawały im teraz poczucie wszechwładzy – a „nasi, Polacy, musieli się bardziej po cichutku lokować, ukradkiem”, jak wspominał pewien Polak spod Brześcia.

„Idźcie i odbierzcie to, co się wam należy”

Armia Czerwona nie tylko czuwała nad organizowaniem na nowo miejscowych władz, ale też zachęcała do organizowania się w „drużyny robotnicze i chłopskie”, które miały walczyć z „bandami dywersyjnymi”. W ten sposób podbijano antypolski resentyment i napuszczano ukraińską i białoruską ludność do rozprawy z Polakami. „Idźcie i odbierzcie to, co się wam należy, pomścijcie ból dwudziestu lat wyzysku – zabijajcie i rabujcie tych, którzy napełnili swoje kieszenie i stodoły waszą krwią” – wzywał radziecki porucznik na głównym placu wsi pod Kowlem.

Grabiono majątki szlachty polskiej. Relacja Andrzeja Ramułta (okolice Stryja), który patrzył, jak ukraińska ludność ogołaca miejscowy dwór: „Najpierw podobno się tak przyglądali, (…) podchodzili, ale nie wchodzili do środka, no ale w pewnym momencie rzucili się wszyscy i to choćby ci, którzy byli raczej do nas dobrze usposobieni”. To, czego się nie dało zabrać, chłopstwo demolowało na miejscu. Ramułt: „a książki – to dzieci siedziały i pracowicie darły kartka po kartce przed dworem”.

W Tarnopolu zamordowano polskich urzędników. W rejonie Kamionki Sowieci wkroczyli do „kułackiej zagrody obywatela Buryczka”, a oficer polityczny zgwałcił młodą kobietę i zastrzelił najpierw ją, a potem pięcioro innych osób.

Prezesa sądu w Pińsku zabito, przywiązując go za nogi za wozem i ciągając po bruku. Ginęli też polscy osadnicy, jak w wiosce pod Kobryniem (Polesie). „Wrzucili ich do dołów, jeszcze żywych. Mój ojciec żył, gdy wrzucali go do dołu, a gdy wstał i krzyknął do nich: »Nawet o ile nas zamordujecie, przez cały czas będzie tu Polska!«, rozbili mu czaszkę szpadlami” – relacjonował świadek.

Rozpoznała sprawcę po butach męża

Zbrodnie w Lerypolu i Budowli (powiat grodzieński) miały podobny przebieg. Grupa kilkunastu mężczyzn z czerwonymi opaskami na rękawach – złodzieje, bandyci i zindoktrynowani chłopi – z bronią palną, szablami i siekierami zabierała kilkunastu polskich osadników na „zebranie”. Kiedy już ich ograbiono z tego, co się dało, byli zabijani (w Budowli niezwykle brutalnie), a rodziny znajdowały ich zwłoki gdzieś w okolicy.

NKWD dysponowało spisami niepożądanych Polaków, którzy mieli zginąć w tym pierwszym okresie inwazji, naznaczonym chaosem i anarchią. Do tego rodzaju zbrodni podburzano miejscowych – tak aby ustanowiona później władza radziecka nie musiała brudzić sobie rąk.

Jakiemuś porucznikowi zabrano siedem tysięcy złotych i zdarto z niego mundur. Oprawca potem w nim paradował. U Marianny Szubowej, której mąż znikł bez śladu, pojawił się pracujący dla męża miejscowy, domagając się zapłaty za rzekomo wykonaną dla niego pracę. Kobieta rozpoznała na jego nogach znajome buty.

Kiedy Szubowa odnalazła ciało, tymczasowa władza nie pozwoliła go pochować, bo oficjalnie nie doszło do żadnego morderstwa. Kobieta była na tyle odważna, by zaprotestować. Usłyszała: „Po to jest ta wojna, żeby powybijać wszystkich takich jak wy!”.

„To wasze pany są rozstrzelane”

Najgorszy jednak los przypadł już we wrześniu polskim oficerom. W oczach Sowietów byli niebezpieczni na wielu poziomach naraz: jako Polacy, li licy, przedstawiciele szlachty i jednocześnie ludzie najczęściej ludzie wykształceni. Oddzielenie oficerów i podoficerów od szeregowców było jedną z pierwszych i najważniejszych czynności, których dokonywali najeźdźcy po pojmaniu jeńców – np. po upadku Wilna kazano się rejestrować pod groźbą kary śmierci.

Tych, którzy się dobrowolnie zgłaszali jako oficerowie, czerwonoarmiści nieraz prowadzili na ubocze albo za miasto i więcej już ich nie widziano. Dowódca jednego z plutonów Armii Czerwonej wyprowadził do lasu dwóch polskich oficerów, zabrał im pieniądze i ich zastrzelił. „Wszyscy chcieli nas zastrzelić” – wspominał dowódca batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza Henryk Meszczyński.

Ponad stu oficerom polskiej Flotylli Rzecznej (dawniej: Pińskiej) odebrano płaszcze i ekwipunek i wyprowadzono z szeregów jeńców. Pozostali marynarze usłyszeli strzały. Usłyszeli od Sowietów: „To wasze pany są rozstrzelane w lesie w Mokranach”. Wrogość wobec oficerów była powszechna – ocaleli wspominali, iż żołnierze bolszewiccy spotykani podczas marszów pluli na nich, grozili im pięściami i wymyślali od „panów” i „kapitalistów”.

Dramatyczne świadectwo złożył niezidentyfikowany oficer Brygady KOP Polesie. Najpierw jeńcy usłyszeli, iż Armia Czerwona będzie się z nimi dobrze obchodzić, bo to nie 1919 rok. Potem radziecki kapitan podszedł do kapitana jednego z batalionów i zaczął go wypytywać: gdzie się urodził, skąd pochodzi, czy jest oficerem zawodowym. Wreszcie powiedział: „To wy priszli bit’ naszych krasnych bojców? Wot tiepier budiet wam zawodowyj” – następnie podniósł nagana i strzelił mu w głowę.

Drugiego oficera zapytał, skąd ma taki ładny rewolwer. Usłyszał, iż to pamiątka. „Wot tiepier budiet pamiatka” – powiedział czerwonoarmista i jemu też strzelił w czoło. Człowiek, który relacjonował te wydarzenia, był następny w kolejce, jednak przełożony kata kazał go zabrać na przesłuchanie. Świadek zdążył potargać po drodze swoją legitymację i najpewniej to go uratowało.

Polowanie na biełoruczki

Zorientowawszy się w swoim położeniu oficerowie (żołnierze zresztą też) na ogół próbowali unikać rozpoznania. Kapitana Stanisława Mrozka wprawdzie aresztowano w Skałacie, ale był w cywilnym ubraniu i nie podał stopnia. Najlepszym wyjściem było właśnie porzucenie munduru, a jeżeli to się nie udało – przynajmniej zerwanie naramienników.

Spośród jeńców w większych grupach „odławiano” tych, którzy byli lepiej wyposażeni, mieli mundury szyte na miarę albo po prostu jakoś się wyróżniali. „Jesteś dowódcą, bo masz gwizdek” – usłyszał pewien oficer. Na przesłuchaniu podał się jednak za tramwajarza (zdążył się pozbyć dystynkcji) i go zwolniono. Przesłuchiwano też jego kolegę, który miał lornetkę.

Sowieci mieli też jednak swoje sposoby. Czasem ukrywającego się między żołnierzami oficera denuncjowali Białorusini i Ukraińcy. Czasem rozstrzeliwano też na uboczu szeregowych, tylko dlatego iż ich wygląd „zdradzał inteligencję”.

Moorhouse: „Gdy Niemcy mogli decydować o życiu lub śmierci więźnia na podstawie tego, czy był obrzezany, czy też nie, los schwytanych przez Sowietów zależał czasem od stanu ich rąk. Mężczyzn z delikatnymi, niespracowanymi dłońmi częściej likwidowano jako potencjalnie niebezpiecznych intelektualistów”. Dlatego dłonie polskich jeńców często oglądano, by wyłowić biełoruczki.

Lepiej zostać wśród szeregowców

Wrzesień to tylko wstęp. Sowieckie władze gwałtownie organizują wybory do Ukraińskiego i Białoruskiego Zgromadzenia Ludowego. Marionetkowe parlamenty mają zdecydować nie tylko o włączeniu zagarniętych ziem do ZSRR, ale także o konfiskacie „ziem obszarniczych” przez komitety chłopskie oraz nacjonalizacji banków i przemysłu. Niebawem ruszą też masowe deportacje polskiej ludności.

Los tysięcy polskich oficerów i podoficerów, którzy przeżyli wrześniowe walki, jest już tak czy inaczej przypieczętowany. Ten czy ów unika go w zdumiewających okolicznościach – jak chorąży Tadeusz Pawłowicz.

Kiedy jego kolumna jeniecka dociera 22 września z Włodzimierza do Łucka, Pawłowicz, który zdążył się już zaprzyjaźnić z paroma oficerami, zostaje przydzielony do szeregowców. Próbuje tłumaczyć jakiemuś młodemu radzieckiemu oficerowi, iż powinien trafić do tamtej drugiej grupy. Ten zabiera go na bok i szeptem mówi, żeby nie był głupi i iż „wśród szeregowców będzie mu lepiej”. gwałtownie odchodzi.

Parę lat później Pawłowicz znajdzie nazwiska ludzi, do których chciał wtedy dołączyć, na listach oficerów zamordowanych w Katyniu.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

(ks)

Idź do oryginalnego materiału