Wtargnięcie dronów nad Polskę i Rumunię, rajd odrzutowców nad wodami terytorialnymi Estonii, ataki hackerskie na infrastrukturę krytyczną i podpalenia obiektów użyteczności publicznej w krajach wschodniej flanki czy wreszcie intensyfikacja operacji szpiegowskich wymierzonych w członków NATO – oto katalog rosyjskiej aktywności, zarejestrowanej na przestrzeni ostatnich tygodni. Wojna hybrydowa rosji nabrała tempa, ale co się za tym kryje? Czy Moskwa rzeczywiście dąży do otwartej konfrontacji z Sojuszem?
Mimo wyraźnej eskalacji i wciąż podkręcanej, wrogiej wobec Zachodu retoryki rosyjskiej propagandy, ten drugi scenariusz wydaje się skrajnie mało prawdopodobny. Nic nie przemawia za tym, by rosjanie szykowali się do rychłej, gorącej wojny z NATO. Ich siły zbrojne wciąż pozostają zaangażowane w Ukrainie, końca tego konfliktu nie widać, ba, choćby nadzieje na jego zamrożenie po porażkach dyplomacji trumpa można uznać za płonne.
O co więc chodzi rosjanom? Pełną listę motywów, jakimi kieruje się Kreml, znajdziecie w moim tekście dla „Polski Zbrojnej” – oto link. Na potrzeby tego wpisu chciałbym skupić się na jednej kwestii. Moim zdaniem, Moskwa eskaluje napięcie także z przyczyn wynikających z przebiegu konfliktu w Ukrainie oraz wewnątrz-rosyjskich skutków tej wojny. Celem jest wywołanie bardziej spektakularnych reakcji Sojuszu, co z kolei pozwoliłoby rosyjskiej propagandzie jeszcze szerzej rozwinąć skrzydła w temacie zagrożenia z Zachodu. Oczekiwany efekt to taki, który socjolodzy i psycholodzy społeczni nazywają gromadzeniem się wokół flagi. Działania zewnętrznych sił, postrzegane jako nieprzyjazne, mają moc zbliżania społeczeństwa do władzy i właśnie na takiej mobilizacji rosjan zależy putinowi. Dlaczego?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, spójrzmy na Ukrainę. Mimo nachalnej rosyjskiej narracji, wedle której armia ukraińska jest w ciągłym odwrocie, front od listopada 2022 roku stoi. Od tego momentu rosjanie zajęli ledwie 6 tys. km kwadratowych Ukrainy, co odpowiada mniej niż procentowi przedwojennej powierzchni kraju. A stracili przy tym ponad milion żołnierzy – zabitych, rannych, wziętych do niewoli – oraz dziesiątki tysięcy jednostek sprzętu. Niedawno zakończyła się ich kolejna ofensywa, w obwodzie sumskim, która podobnie jak intensywne ataki w rejonie Pokrowska na Donbasie, została utopiona we krwi. Przełomu nie ma, ba, argumentację wedle której wcale nie idzie o terytoria, a o fizyczne zniszczenie przeciwnika, coraz trudniej oprzeć o fakty. Mimo brutalnego młotkowania na froncie armia ukraińska okrzepła, a gospodarka – w tym zbrojeniówka – radzi sobie w realiach częstych rosyjskich uderzeń dronowo-rakietowych. Co więcej, Kijów zezwolił niedawno mężczyznom w wieku 18-22 lat na opuszczanie kraju, co podważa opowieść o tym, iż Ukrainie brakuje rekrutów i niedługo upadnie, bo nie będzie komu nosić broni. Skoro usunięto ograniczenia administracyjne, najwyraźniej tak źle nie jest, samo zniesienie zaś należy odebrać jako komunikat: „stać nas na takie gesty”, wysłany Moskwie.
Tymczasem dla putina i jego współpracowników wojna z Ukrainą to „gra o wszystko”. W tym znaczeniu, iż trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po porażce zachowają oni władzę. Faktu, iż po czterech latach „specjalnej operacji wojskowej” zyski są tak marne, a straty tak koszmarne, nie da się ubrać w szaty zwycięstwa; takich umiejętności nie posiada choćby rosyjska propaganda. A taki stan rzeczy winduje determinację Kremla na bardzo wysoki poziom. Wojna musi trwać, rosja musi coś jeszcze zdobyć, coś, co uda się sprzedać jako spektakularny sukces, po którym społeczeństwo rosyjskie puści w niepamięć poniesione ofiary.
Tylko jak to zrobić, gdy armii na froncie brakuje sił? W Ukrainie walczy w tej chwili 700 tys. rosyjskich żołnierzy – najwięcej od momentu rozpoczęcia pełnoskalowej wojny. ale i tak za mało, by złamać Ukraińców. Odpowiedzią mogłaby być dalsza rozbudowa kontyngentu, problem w tym, iż rozkręcona do granic możliwości kampania rekrutacyjna pozwala w niewielkim zakresie na coś więcej niż pokrywanie bieżących strat. Mało tego, rosjanie nie garną się na front inaczej niż za wielkie (relatywnie) pieniądze – których zapas w państwowej kasie topnieje w zastraszającym tempie. Przymusowa mobilizacja w miejsce ochotniczego zaciągu? Owszem, jest to rozwiązanie, ale obarczone ryzykiem buntu chronionej dotąd wielkomiejskiej, „białej”, prawosławnej rosji. Ta godzi się na wojnę pod warunkiem, iż jest ona prowadzona rękoma biednej, etnicznie różnej prowincji; swoich chłopców na nią nie zamierza posyłać. ale w scenariuszu powszechnej mobilizacji ci „lepsi” obywatele federacji musieliby do wojska pójść. Jak ich do niego zwabić? Ano rozbuchaną narracją o groźnym Zachodzie, który czyha na mateczkę rosję. Wystarczy „złe NATO” sprowokować, by pokazało zęby i pazury. Że w samoobronie? rosjanie takimi szczegółami nie zajmują sobie głowy…
—–
A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.
Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.
Nz. Polskie efy podczas dyżuru bojowego, zdjęcie ilustracyjne/fot. Bartek Bera