Prowokacje wobec NATO mają podwójne dno. W tle problemy społeczne i polityczne Rosji

polska-zbrojna.pl 3 godzin temu

Wtargnięcie dronów nad Polskę i Rumunię, rajd odrzutowców nad wodami terytorialnymi Estonii, ataki hakerskie na infrastrukturę krytyczną i podpalenia obiektów użyteczności publicznej w krajach wschodniej flanki czy wreszcie intensyfikacja operacji szpiegowskich wymierzonych w członków NATO – oto katalog rosyjskiej aktywności, zarejestrowanej na przestrzeni ostatnich tygodni. Wojna hybrydowa prowadzona przez Rosję nabrała tempa, ale co się za tym kryje? Czy Moskwa rzeczywiście dąży do otwartej konfrontacji z Sojuszem?

Mimo wyraźnej eskalacji i wciąż podsycanej, wrogiej wobec Zachodu retoryki rosyjskiej propagandy, taki scenariusz wydaje się skrajnie mało prawdopodobny. Nic nie przemawia za tym, by Rosjanie szykowali się do rychłej, gorącej wojny z NATO. Ich siły zbrojne wciąż pozostają zaangażowane w Ukrainie, końca tego konfliktu nie widać, ba, choćby nadzieje na jego zamrożenie po porażkach dyplomacji Donalda Trumpa można już uznać za płonne.

Głos „starego Zachodu”

Wydaje się, iż rosyjskie prowokacje mają na celu podsycanie wojny nerwów. Zastraszenie środkowo-europejskich społeczeństw jest tu narzędziem realizacji długofalowych celów, głównie demobilizacji. Mówiąc wprost, Kremlowi zależy na doprowadzeniu do sytuacji, kiedy my, Polacy (i nie tylko), powszechnie zaczniemy myśleć: „zgódźmy się na warunki Rosjan, wtedy przestaną nas dręczyć”. Dotyczy to zarówno wsparcia dla Ukrainy, jak i wyczekiwanej przez Moskwę uległości dawnych demoludów, włącznie ze zrzeczeniem się przez nie prawa do niezależności.

REKLAMA

Przy czym nie chodzi tylko o samo zastraszanie i płynące z tego dla Rosji korzyści. Moskwa testuje zarazem reakcje NATO jako całości, chce wiedzieć, w którym momencie usłyszy twarde „nie!” na drodze do realizacji swojego planu restytucji rosyjskiej strefy wpływów w Europie. Przede wszystkim liczy się dla niej głos „starego Zachodu”, głównie zaś Ameryki. Przy takim ujęciu kluczową staje się potrzeba, by dać Putinowi po łapach na względnie wczesnym etapie tej konfrontacji, kiedy – patrząc z perspektywy interesu Polski (i państw nadbałtyckich) – czerwone linie nie przebiegają za daleko.

Ofensywa utopiona we krwi

Te kalkulacje nie oddają jednak w pełni motywacji, którymi kieruje się Kreml, intensyfikując prowokacje wobec NATO. Moskwa eskaluje napięcie także z przyczyn wynikających z przebiegu konfliktu w Ukrainie oraz wewnątrzrosyjskich skutków tej wojny. Celem jest wywołanie bardziej spektakularnych reakcji Sojuszu, co z kolei pozwoliłoby rosyjskiej propagandzie jeszcze szerzej rozwinąć skrzydła w temacie zagrożenia z Zachodu. Oczekiwany efekt to taki, który socjolodzy i psycholodzy społeczni nazywają gromadzeniem się wokół flagi. Działania zewnętrznych sił, postrzegane jako nieprzyjazne, mają moc zbliżania społeczeństwa do władzy i właśnie na takiej mobilizacji Rosjan zależy Putinowi. Dlaczego?

Dym nad budynkami miasta po masowych atakach rosyjskich dronów i rakiet, Lwów 12 lipca 2025 r.

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba spojrzeć na Ukrainę. Mimo nachalnej rosyjskiej narracji, wedle której armia ukraińska jest w ciągłym odwrocie, front od listopada 2022 roku stoi. Od tego momentu Rosjanie zajęli ledwie 6 tys. km2 Ukrainy, co odpowiada mniej niż procentowi przedwojennej powierzchni kraju. A stracili przy tym ponad milion żołnierzy – zabitych, rannych, wziętych do niewoli – oraz dziesiątki tysięcy jednostek sprzętu. Niedawno zakończyła się ich kolejna ofensywa, w obwodzie sumskim, która, podobnie jak intensywne ataki w rejonie Pokrowska w Donbasie, została utopiona we krwi. Przełomu nie ma, ba, argumentację wedle której wcale nie chodzi o terytoria, a o fizyczne zniszczenie przeciwnika, coraz trudniej oprzeć na faktach. Mimo brutalnego młotkowania na froncie armia ukraińska okrzepła, a gospodarka Ukrainy – w tym zbrojeniówka – radzi sobie w realiach częstych rosyjskich uderzeń dronowo-rakietowych. Co więcej, Kijów zezwolił niedawno mężczyznom w wieku 18-22 lat na opuszczanie kraju, co podważa opowieść o tym, iż Ukrainie brakuje rekrutów i niedługo upadnie, bo nie będzie komu nosić broni. Skoro usunięto ograniczenia administracyjne, najwyraźniej tak źle nie jest, samo zniesienie zaś należy odebrać jako wysłany Moskwie komunikat: „stać nas na takie gesty!”.

By NATO pokazało pazury

Tymczasem dla Putina i jego współpracowników wojna z Ukrainą to gra o wszystko. W tym znaczeniu, iż trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po porażce zachowają oni władzę. Faktu, iż po czterech latach „specjalnej operacji wojskowej” zyski są tak marne, a straty tak koszmarne, nie da się ubrać w szaty zwycięstwa. Takich umiejętności nie ma choćby rosyjska propaganda, a taki stan rzeczy winduje determinację Kremla na bardzo wysoki poziom. Wojna musi trwać, Rosja musi coś jeszcze zdobyć. Coś, co uda się sprzedać jako spektakularny sukces, po którym społeczeństwo rosyjskie puści w niepamięć poniesione ofiary.

Tylko jak to zrobić, gdy armii na froncie zwyczajnie brakuje sił? W Ukrainie walczy w tej chwili 700 tys. rosyjskich żołnierzy – najwięcej od momentu rozpoczęcia pełnoskalowej wojny. A to i tak za mało, by złamać Ukraińców. Odpowiedzią mogłaby być dalsza rozbudowa kontyngentu. Problem w tym, iż rozkręcona do granic możliwości kampania rekrutacyjna pozwala w niewielkim zakresie na coś więcej niż pokrywanie bieżących strat. Mało tego, Rosjanie nie garną się na front inaczej niż za wielkie (relatywnie) pieniądze – których zapas w państwowej kasie topnieje w zastraszającym tempie. Przymusowa mobilizacja w miejsce ochotniczego zaciągu? Owszem, jest to rozwiązanie, ale obarczone ryzykiem buntu chronionej dotąd wielkomiejskiej, „białej”, prawosławnej Rosji. Ta godzi się na wojnę pod warunkiem, iż jest ona prowadzona rękoma biednej, etnicznie różnej prowincji, a swoich chłopców na nią nie zamierza posyłać. Tymczasem w scenariuszu powszechnej mobilizacji ci „lepsi” obywatele Federacji musieliby do wojska pójść. Jak ich do niego zwabić? Ano rozbuchaną narracją o groźnym Zachodzie, który czyha na Mateczkę Rosję. Wystarczy „złe NATO” sprowokować, by pokazało zęby i pazury. Że w samoobronie? Rosjanie takimi szczegółami nie zajmują sobie głowy…

Marcin Ogdowski , dziennikarz „Polski Zbrojnej”, korespondent wojenny, autor bloga bezkamuflazu.pl
Idź do oryginalnego materiału