Korespondencja własna z Puźnik
90-letnia Maria Wróblewska obrazy tragicznych wydarzeń z lutego 1945 roku będzie nosić w sobie do ostatnich chwil życia. Ale noszą je też najmłodsze, które 5 września 2025 przyjechały do Puźnik – siostry Poterałowiczówny, 16-letnia Dominika i 21-letnia Bogumiła. Bo ojciec, bo dziadek zawsze o nich opowiadali.
Po ekshumacjach ofiar rzezi w Puźnikach, dokonanej w lutym 1945 roku przez sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) pod dowództwem Petra Chamczuka, dopiero teraz ich potomkowie mogli podczas oficjalnej ceremonii pogrzebowej modlić się nad wciąż bezimiennymi krzyżami.
Zanim dojdziemy na puźnicki cmentarz, wcześniej docieramy do Nowosiółki Kuropieckiej. A adekwatnie docieramy do Sadowej, bo tak teraz nazywa się wieś. Nowosiółka Kuropiecka była do czasu, zanim przez Podole przetoczyła się historia i zanim na konferencji jałtańskiej 11 lutego 1945 roku wielcy tego świata – Stalin, Churchill i Roosevelt – postawili na mapie kilka nowych kresek. Za ich sprawą zmieniono losy ludzi, m.in. dotychczasowe ziemie polskie znalazły się w granicach ZSRR.
Tak z Nowosiółki Kuropieckiej i Puźnik wyrzucono Polaków. Do Nowosiółki sprowadzono Łemków, przesiedlonych z Karpat. A wygnanym z tych wsi w dowodach osobistych niesłusznie wpisywano: „Urodzony w ZSRR”.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
– My w Puźnikach na tych z Nowosiółki mówiliśmy „Indiany”, a oni bardzo się tym denerwowali – śmieje się Maria Wróblewska, dla bliższych „ciocia Niusia”, której nie opuszcza kresowe poczucie humoru. Miała pięć lat, kiedy Puźniczan wywożono na Syberię.
– Byłam już w transporcie na wschód z rodzicami – mówi ciocia Niusia. – Ale wykradli mnie z tego transportu. I rozpuścili, jak dziadowski bicz, bo wszyscy żałowali, iż ja taka sierotka – dodaje z uśmiechem.
Do powrotu mamy z zesłania opiekowali się nią Biszkowieccy i inni Puźniczanie.
Ślady po nas zostały
– W Nowosiółce Kuropieckiej znalazłem rodzinny dom mojego ojca, Tadeusza Baranieckiego – mówi 57-letni Lucjan Baraniecki, w tej chwili mieszkaniec Sztokholmu, a w dzieciństwie Niemysłowic pod Prudnikiem, gdzie po 1945 roku osiedliła się część Puźniczan.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
– choćby wiekowa Ukrainka pamięta, iż to był dom Baranieckich – kontynuuje Lucjan. – Oni nie mają za złe, iż mówimy „Nowosiółka Kuropiecka”. Było tu wiele małżeństw ukraińsko-polskich, więc UPA oszczędziła tę miejscowość. Skupiła się natomiast na Puźnikach, gdzie znajdował się dom rodzinny mojej babci, Kasi Kamińskiej.
Na cmentarzu, wokół kościoła obrządku greckokatolickiego, Tadeusz Sługocki z Niemysłowic odnajduje groby swoich dziadków.
– Jest grób dziadka Krotoszyńskiego i Sługockiego – mówi pan Tadeusz. – Jeszcze przed końcem wojny dziadek Sługocki założył tutaj sad. Nie przypuszczał, iż już niedługo będą musieli opuścić swoje domy. Planował, iż w Monastyrzyskach, w Korobcu, na targowisku będzie sprzedawał owoce.
Od Nowosiółki do cmentarza w Puźnikach, położonego na wzgórzu na końcu wsi, dzieli nas niespełna trzy kilometry. Po drodze, a adekwatnie rozjechanej piaszczystej ścieżce w bardzo krótkich odstępach czasu, mijają nas kolejne patrole uzbrojonych funkcjonariuszy.
Droga przez wieś, której nie ma
Pniemy się w górę, zastanawiając się, jak to możliwe, iż po wsi tętniącej niegdyś życiem nie został kamień na kamieniu. Po lewej i prawej stronie Puźnik rozciągają się dziś jedynie chaszcze i dzikie zarośla.
– To, czego nie strawił ogień w tamten Popielec, po 1949 roku zniszczyli Rosjanie, chcąc zatrzeć wszelki ślad po Polakach na tych ziemiach – mówi Maciej Dancewicz, inicjator ekshumacji, wiceprezes Fundacji Wolność i Demokracja, reżyser filmów dokumentalnych i aktor.
Jedynie zdziczałe drzewa owocowe, coraz śmielej oplatane bluszczem, przypominają, iż przed 1945 rokiem w Puźnikach kwitło sadownictwo. Wieś nazywano „Warszawą”, bo mieszkali w niej wyłącznie Polacy, a ich zaradność być może budziła zawiść.
– Kwitła spółdzielczość i życie kulturalne, był chór i amatorski teatr – wspomina Maria Wróblewska. – A na sklep mówiliśmy „kooperatywa”, bo był spółdzielczy. Działała Kasa Stefczyka, kilka stowarzyszeń i Dom Ludowy.
Zaraz na początku Puźnik stał dom Dancewiczów.
– Po lewej stronie od drogi mieszkali Wapiakowie – prowadzi nas na puźnicki cmentarz Maciej Dancewicz. Idzie znaną sobie drogą – jest tu od dawna, od kiedy ruszyły ekshumacje. Przez wieś prowadzi jak po muzeum pozbawionym eksponatów. O istnieniu domów przypomina już tylko mapa topograficzna.
– Jak to możliwe, iż z wioski liczącej prawie tysiąc mieszkańców nie pozostał najmniejszy ślad? To nie mieści mi się w głowie. Jest tylko las – zastanawia się głośno Lucjan Baraniecki. – Wydaje mi się, iż celowo chciano zatrzeć pamięć o tym, co się tutaj wydarzyło. Nie ma choćby fundamentów po kościele. Ile trzeba było nienawiści, żeby wyrwać to wszystko…
– Popatrz, nie ma śladu po Puźnikach, a my wszyscy te Puźniki znamy – zwraca się do kogoś z grupy Ewa Janiuk z Opola, w dzieciństwie mieszkanka Niemysłowic.
Niekończące się „dlaczego?”
Mijamy drewniany krzyż. Postawiono go już po ekshumacjach w 2023 roku, aby upamiętnić miejsce, które nazwano „Rowem Borkowskiego”.
W nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku, w Środę Popielcową, uśpione Puźniki zostały zaatakowane z kilku stron przez bojówki UPA. Wieś była bezbronna, bo po przejściu wojsk sowieckich latem 1944 r. miejscowy oddział samoobrony rozbrojono. Mężczyźni trafili do armii gen. Berlinga. Ale oddziałów UPA sowieci nie rozbroili. Chcieli rękoma banderowców dokonać czystek etnicznych.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
W Puźnikach palono domy i zabijano napotkane osoby. W „Rowie Borkowskiego” schroniły się kobiety z dziećmi. Nad rowem rozciągnęły maskujące, białe prześcieradło. Co czuły bezbronne, gdy słyszały zbliżające się kroki na skrzypiącym śniegu? Z „Rowu Borkowskiego” nikt nie ocalał – zabijano je siekierami i bagnetami, a choćby kołami od wozów. Oszczędzając naboje, strzelano tylko do uciekających.
W Środę Popielcową kilkuletni Rudolfek Łucki chodził z wgniecioną od kolby czaszką. W bezradności ktoś przyłożył do otwartej rany kromkę chleba. Jego mamę i trzy siostry banderowcy zabili wcześniej. Wieczorem chłopczyk, po wielkich cierpieniach, skonał. Wiśniewskiemu w usta wbito sztylet – tak leżał. Władysławie Pacholik odrąbano nogę, przebito nożem ręce i klatkę piersiową. Zmarła z upływu krwi. Pod jej plecami leżał mały Dominik, który ocalał. Cudem przeżył także Julcio Haniszewski, którego matka, w ten straszny mróz, przykryła własnym ciałem. Kobietom obcinano sutki, aby już nigdy nie mogły karmić dzieci.
Tej nocy zabito 104 osoby. Ofiary pochowano w dwóch naprędce wykopanych zbiorowych mogiłach. Ludzie nie potrafili choćby płakać.
– Tak naprawdę zaczęło się jeszcze przed Środą Popielcową, bo z Zalesia furmanką przywieziono zwęglone zwłoki – wspomina Maria Wróblewska. – Mama nie pozwoliła mi na to patrzeć, ale, jak to dzieciarnia, podeszłam. Myślałam, iż na furmance są skręcone gałęzie, a to były spalone kobiety.
Pamięć silniejsza od zniszczenia
8 lutego, kiedy grupa Puźniczanek poszła do oddalonego o kilka kilometrów Zalesiana na pogrzeb kilku zamordowanych przez UPA mieszkańców tej wsi, banderowcy już na nie czekali. Zapędzili je do suszarni tytoniu i podpalili. Rozległy się krzyki, płacz i jęki. Władzia Jasińska zginęła jako pierwsza – założyli jej pętlę na szyję i ciągnęli po ziemi…
Maria Dancewicz z Niemysłowic wspominała, iż ich mama, Maria Krowicka, prosiła Władzię: „Nie idź, nie idź, taki niepokój jest po wsiach”. Władzia była jednak uparta i poszła.
– Za dużo tych tragedii… – wzdycha pani Maria.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
Cudem ocalała Honorata Dancewicz.
– Wybiegła, tak jak wszyscy, z domu, żeby schronić się na plebanii, to była taka twierdza Puźnik, kiedy wkroczyli banderowcy – kontynuuje pani Maria. – Szukali jej, klęli, pytali, gdzie się schowała, a ona przesiedziała do następnego dnia za figurą naszej Matki Bożej Puźnickiej. To jedyne, co po Puźnikach zostało – grota z figurą Matki Bożej Puźnickiej. Chociaż zmieniono jej głowę.
Zapamiętana przez nią figura miała zatroskany gest pochylonej głowy schowanej w dłoniach. Teraz dłonie Matki Bożej są splecione niżej.
Pogubiło się wiele dzieci
– W Puźnikach w 1944 roku urodziła się moja mama – mówi Lucjan Baraniecki. – Babcia Kasia uciekała z moją mamą, zawiniętą na plecach w koc, właśnie na plebanię, gdy zaczęli mordować. Ale zgubiła ją po drodze. Wpadła w śnieg, a zorientowała się dopiero na plebanii, iż nie ma dziecka. Po godzinie pojawili się tam nasi partyzanci z moją mamą, znalezioną w śniegu. Tej nocy pogubiono więcej dzieci…
Dziś punktem orientacyjnym dla pani Marii są stare lipy.
– O, tu, gdzie rosną lipy, była ściana naszego drewnianego kościoła – pokazuje. – Była też dzwonnica z dwoma dzwonami, stojąca na wymurowanym z cegły cokole. Ale śladu po tym już nie ma.
– W mojej rodzinie to wciąż sprawa otwarta, jak żywa rana, bo nasi bliscy nie zostali godnie pochowani – mówi Jolanta Szafrańska-Śpiewak z Ratowic pod Wrocławiem, gdzie osiedliła się część Puźniczan. – To nic, iż trumny są teraz jeszcze bezimienne. Na wyniki identyfikacji genetycznej poczekamy jeszcze trochę, tak, aby bezimienne krzyże zyskały tożsamość.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
Wtedy nie mogli pochować
W Środę Popielcową 35-letnia wówczas babcia Jolanty Szafrańskiej-Śpiewak schroniła się z dziećmi w ziemiance.
– Trudno dziś odtworzyć, czy UPA podpaliło ziemiankę, czy też dym z płonących już domów przedostał się do środka i ludzie zaczęli tracić przytomność – kontynuuje Jolanta. – Trzynastoletni wtedy mój wujek Bronek ręką wygrzebał w ścianie dziurę, skąd dochodziło powietrze.
Dwoje jego młodszego rodzeństwa – sześcioletnie dziecko i niemowlę – nie przeżyło.
– Babcię uznano za zmarłą i położono na innych zwłokach, ale ktoś w ostatniej chwili zauważył, iż poruszyła ręką – opowiada dalej. – Do końca swoich dni nie mogła pogodzić się z tym, iż kiedy ją ocucili, nie było już przy niej dzieci. I nigdy nie mogła ich pochować.
Teraz antropolodzy odnaleźli szczątki niemowlęcia obok starszego dziecka, więc wszystko wskazuje na to, iż należały do jej rodziny.
– Aż trudno pojąć, iż wujek Bronek jest dziś pogodnym człowiekiem, mimo tych doświadczeń, choć nigdy o nich nie mówił – dodaje Jolanta. – Większość z nas, Puźniczan, dorastała w tych opowieściach, a raczej w ich fragmentach, dotyczących puźnickiej tragedii. Nigdy nie dowiedziałam się, czy babcia widziała martwe dzieci, bo o tym również nie mówiła. Ciągle brakuje mi szczegółów, które domknęłyby tamte wydarzenia.
– To prawda, te nasze puźnickie fragmenty składaliśmy w całość – dopowiada Ewa Janiuk. – U mnie było tak, iż kiedy mieszkałam jeszcze w Niemysłowicach, o tych tragediach dziadkowie Biszkowieccy opowiadali tylko wtedy, gdy nie było mnie w pokoju. Chcieli mi oszczędzić tych tragicznych obrazów. Jako dzieci niby nie słyszeliśmy, a jednak o wszystkim wiedzieliśmy. Potem, kiedy leczy się depresję, wychodzą „żywe rany”, bo takie traumy nie dotykają wyłącznie jednego pokolenia. Dopadają też następne.
Pogrzeb pod szczególnym nadzorem
Przed bramą cmentarną stoją chyba wszystkie możliwe służby Ukrainy. Funkcjonariusze z psami. Nic nie może się wydarzyć, co zakłóciłoby relacje polsko-ukraińskie, ani porządek polskiej ceremonii pogrzebowej. Zanim wejdziemy, jesteśmy dokładnie sprawdzani.
Otwieram szeroko torbę z reporterskim sprzętem i mnóstwem osobistych drobiazgów — to również jest kontrolowane. Pokazuję paszport, a detektorem, jak na lotnisku, sprawdzają zapewne, czy nie wnoszę na cmentarz broni. Ostrożność zrozumiała — przed prosowieckimi prowokatorami.
– Ja wnuczka ubitoj żjenszcziny i toże żurnalist – wyjaśniam po rosyjsku. Funkcjonariusz o posągowej twarzy pozwala mi przekroczyć bramę.
Na wzgórzu, w rozległej przestrzeni, widać już tylko nieliczne nagrobki z polskimi nazwiskami sprzed 1939 roku. W kilku miejscach poruszają się „krzaki” — zamaskowane sylwetki snajperów zlewające się z otaczającą zielenią.
Prof. Kowal: To nasz chrześcijański obowiązek
Powoli zapełniają się rzędy składanych krzeseł, przywiezionych autokarem z… Koła Gospodyń Wiejskich z Niemysłowicach. W pierwszych rzędach zasiadają ministrowie, marszałek Senatu, przedstawiciele kancelarii prezydenta, europosłowie oraz polscy dyplomaci na Ukrainie. Władze tego kraju reprezentuje minister kultury oraz parlamentarzyści.
Jest też prof. Paweł Kowal, przewodniczący Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych i Przewodniczący Rady ds. Współpracy z Ukrainą. To między innymi dzięki jego umiejętnościom dyplomatycznym doprowadzono do ekshumacji. Profesor omija jednak pierwszy rząd i siada dalej, wśród Puźniczan – między Ewą Janiuk, a córką Marii Wróblewskiej, której nie opuszcza poczucie humoru.
– No, jak zwykle, naród czeka, a oni się spóźniają – komentuje pani Maria.
Prof. Paweł Kowal podkreśla, iż ta ceremonia pogrzebowa nie ma nic wspólnego z polityką, a jedynie z historią.
– To humanitarne działanie, wynikające z chrześcijańskiego obowiązku pogrzebania zmarłych – mówi „O!Polskiej”. – Nie wszyscy jeszcze odzyskali swoje nazwiska, ale każdy ma swój grób. Tam, gdzie na cmentarzu są bliscy, to, co miało się wydarzyć zaraz po śmierci, czekało aż osiemdziesiąt lat. Kiedy poproszono mnie, żebym się w to włączył i tym zajął, a wcześniej nikt się tym nie zajmował, trudno było przewidzieć, czy się uda. Ale usłyszałem, iż jedyny obowiązek, jaki na nas spoczywa, to godnie tych ludzi pochować.
Czy to nasze pojednanie?
– To jest ważne dla relacji polsko-ukraińskich, ale to już jest polityka – odpowiada prof. Kowal. – Mam nadzieję, iż to wszystko jeszcze się rozwinie. Jednocześnie wciąż trwa ekshumacja. Tam, gdzie są zmarli, gdzie są kości, trzeba je uszanować i pochować. Chciałbym, żeby to wszystko było normalnym, administracyjnym działaniem. I to może być początek dobrej polityki.

Mszę celebruje ks. dziekan Andrzej Malige, proboszcz z Tarnopola, z udziałem duchownych obrządku greckokatolickiego. Modlono się po polsku i po ukraińsku. To ojciec Wołodymir powiedział: „Prosimy o wybaczenie”. Słowo „wybaczcie” ze strony ukraińskiej pada kilkakrotnie. Ceremonię uświetnia ukraiński chór z Centrum Kultury Polskiej w Tarnopolu.
Beata Jagielska, przewodnicząca Rodzin Puźnickich, mówi, iż swoimi staraniami i obecnością na ceremonii każdy spłaca jakiś dług.
– Dług za uratowanie życia, za dobre wychowanie, za szczęśliwe dzieciństwo i za wiersze, których babcia Puźniczanka, chodząc do czteroklasowej szkoły, uczyła się na pamięć, jak „Powrót taty” Adama Mickiewicza – mówi wzruszona. – Za wszystko to dziękujemy wam. Częściowo czujemy, iż nasze zadanie zostało wykonane. Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, są skazani na jej powtarzanie.
Jagielska podkreśla, jak dobrze układała się kooperacja polskich i ukraińskich archeologów.
– Archeolodzy to wspaniali ludzie, podobnie jak miejscowa ludność, która bardzo życzliwie podeszła do naszego projektu – zaznacza.
Ekshumacja w Puźnikach w dawnym województwie tarnopolskim była od 2017 r. pierwszą po długiej przerwie w poszukiwaniach szczątków ofiar rzezi wołyńskiej. Ta przerwa była efektem pogorszenia relacji polsko-ukraińskich po 2015 roku. Wszystko zmieniło się po rosyjskiej agresji na naszego wschodniego sąsiada. Władze w Kijowie zgodziły się na wznowienie poszukiwań, a jako pierwsze wytypowano Puźniki.
Czy możemy mówić o pojednaniu?
– We współczesnym świecie nie ma powodów, by mieć problem z Ukraińcami – mówi „O!Polskiej” Maciej Dancewicz, potomek Puźniczan. – Tutaj praca układała się dobrze, była życzliwość. Patrzymy w przyszłość. O pojednaniu niech mówią ci, którzy uciekali przed kulami i uniknęli śmierci.
Jabłka z Puźnik
Na cmentarzu pojawili się także Ukraińcy – Maryja, jej córka Swietłana i wnuczka. Syn i zięć Swietłany są na froncie.
– Mieszkają w pobliżu Buczacza – przedstawia kobiety Ewa Janiuk. Zaraz po wybuchu wojny, za pośrednictwem strażaków, odebrała je z granicy. Potem pomogła im ułożyć życie w Opolu. niedługo Swietłana wróci na Opolszczyznę, kontynuując pracę opiekunki osób starszych.

– Zanim politycy oficjalnie ogłoszą porozumienie, my na dole już się dogadujemy – mówi Ewa Janiuk, gdy wracamy z cmentarza. W drodze powrotnej zrywamy jabłka puźnickie, by zakiełkowały na Opolszczyźnie – wszędzie tam, gdzie Puźniczanie wyjechali i zbudowali swoje nowe życie.
– Znalazłem miejsce, gdzie stał dom mojej prababci Krowickiej, czyli dom rodzinny babci Kasi, za stawem „na górce” – opowiada Lucjan Baraniecki. – To ogromne przeżycie. Moją babcię nazywano Kasią z „Garba” ze względu na to wzgórze. Kiedy zobaczyłem je, a z niego całe Puźniki, od razu wiedziałem, iż to dom prababci Krowickiej. Jest staw, grobla, strumyk i ta skarpa… Niesamowite przeżycie zobaczyć dom babci Kasi, nieżyjącej Władzi i Józi. Trudniej odnaleźć dom dziadka Michała Kamińskiego. Był gdzieś pośrodku Puźnik, ale nie ma żadnego punktu odniesienia. Teraz są tam tylko dzikie zarośla.
– Starsi opowiadali nam o tej dobrej przeszłości na Wschodzie, zasiali to w nas – kontynuuje Lucjan. – Dla nich to był raj utracony, stąd moja fascynacja. Ale do tematu zamordowanej siostry Władzi, żywcem spalonej, moja babcia nie chciała wracać.
Najmłodsze uczestniczki ceremonii pogrzebowej, siostry Poterałowiczówny, także po drodze zrywają jabłka. Od taty dostały „bojowe” zadanie – by je potem zasiać.
– Tak naprawdę tato miał jechać na pogrzeb, ale jest w WOT i nie dostał zezwolenia na wyjazd, choć było to jego marzenie – tłumaczy starsza z sióstr, Bogumiła.
– Uznaliśmy, iż ktoś z naszej rodziny musi być na ceremonii, więc przyjechałyśmy same.
Chcemy zmieniać świat na lepszy
33-letni Jakub Krzywoń mówi, iż od Marii Wróblewskiej dowiedział się, iż jego pradziadkowie byli jej bardzo bliskimi sąsiadami.
– Podobno moja rodzina była nowoczesna – usłyszałem od pani Marii – bo jako pierwsi we wsi mieli kierat. To było zjawiskowe – śmieje się Jakub. – Szukałem miejsca, gdzie stał nasz dom. Kiedy skończy się ta wojna i moi synowie dorosną, przywiozę ich tutaj. A o tym, iż UPA będzie mordować, ostrzegali ich często sami Ukraińcy.
– To prawda, iż ktoś mordował, ale inni Ukraińcy ostrzegali, iż ci z UPA będą palić i zabijać – mówi Małgorzata Szewczuk z Niemysłowic, współorganizatorka wyjazdu. – Moja mama urodziła się w Puźnikach w 1942 roku. W moim domu w Niemysłowicach Puźniki były zawsze obecne. O tym, iż Honota Dancewicz ocalała dzięki Matce Bożej, zawsze się mówiło.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
Przed odjazdem ktoś jeszcze nabiera do woreczka ziemi puźnickiej, by zostawić ją na grobach bliskich w Niemysłowicach i Opolu.
– To taki nasz puźnicki zwyczaj – komentują.
Jacy są dziś Puźniczanie?
– przez cały czas trzymają się razem, choćby organizacja wyjazdu wyglądała jak w rodzinie – śmieje się Jolanta Szafrańska-Śpiewak z Ratowic. – Kiedy wychodzimy poza naszą puźnicką orbitę, nie zawsze spotykamy się ze zrozumieniem. Ludzie po takich przejściach potrafią lepiej zrozumieć drugiego człowieka.
– A my, potomkowie, jak obserwuję, chcemy zmieniać świat na lepszy i mamy wrażliwość na cudze nieszczęścia – dodaje. – Każdy z nas coś zostawił w Puźnikach – choćby ci, którzy nie stracili bliskich, mówią, iż spłacają dług, bo jedni przeżyli, a inni nie.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania