Hans Morgentau pisał, iż najlepszą polityką mocarstw jest polityka prestiżu czyli połączenie skutecznej dyplomacji z odstraszaniem. Izrael robi dokładnie na odwrót. Stawia na eskalację destrukcji, choć wie, iż aby dokonać trwałej anihilacji wroga trzeba by popełnić ludobójstwo i zorganizować masowe mordy. Nie wnikam czy Izrael byłby na to gotowy czy nie bo to kwestia czysto teoretyczna. Nikt na świecie na to nie pozwoli, a Izrael nie jest w stanie funkcjonować w izolacji. Dokonywana destrukcja nie jest natomiast częścią jakiejkolwiek strategii, ale połączeniem działania czysto reaktywnego z zaspokajaniem żądzy zemsty napędzanej amokiem, z którego Izraelczycy nie wyszli od 7 października ub. r. A nie wyszli z niego, bo izraelskie media i politycy im na to nie pozwalają, nakręcając atmosferę nienawiści. Takie opinie usłyszałem zresztą od samych Izraelczyków, gdy uczestniczyłem w sympozjum w Hajfie w maju br. Z definicji strategia, do której jeszcze wrócę (a w zasadzie jej braku w przypadku Izraela), definiuje interesy państwa oraz sposoby osiągania celów w oparciu o realistyczną ocenę zasobów, a także szans, zagrożeń, wyzwań i ryzyk. W skrócie, chodzi o to by określić co się chce osiągnąć w długim horyzoncie czasowym, opierając się przy tym na realistycznej ocenie sytuacji. Na przykład pomysł kahanistów spod znaku Ben Gwira i Smotricza, aby zbudować Wielki Izrael w oparciu o obietnicę Boga zawartą w Księdze Rodzaju nie jest strategią, ale fantasmagorią.