"Reset" Obamy uratował świat i Polskę? [Analiza]

krzysztofwojczal.pl 1 rok temu

W przestrzeni publicznej panuje dość powszechne przekonanie, iż z punktu widzenia założeń dotyczących tzw. resetu w relacjach Stanów Zjednoczonych z Federacją Rosyjską (2009r.), decyzję o przeprowadzeniu takiego ruchu należy uznać za błędną. jeżeli bowiem celem resetu Baracka Obamy było stworzenie konstruktywistycznego układu partnerskiego uwzględniającego Moskwę, to z pewnością plany te się nie powiodły. W konsekwencji Amerykanie nie odnieśli również sukcesu w przeciąganiu Rosji na swoją stronę, w kontekście nadchodzącej rywalizacji z Chinami.

Projekty administracji z Waszyngtonu legły w gruzach z prostego powodu. Władimir Putin nie był wiarygodnym partnerem, który dotrzymuje obietnic. I nie dotrzymał również ustaleń związanych z resetem, co stało się dla wszystkich jasne już w połowie 2012 roku.

Tak więc z punktu widzenia ww. założeń resetu, a także przy uwzględnieniu faktu, iż Władimir Putin po raz kolejny okazał się być niewiarygodnym partnerem (co już w 2009 roku można było przewidzieć), polityka Baracka Obamy prowadzona wobec Rosji za pośrednictwem sekretarz stanu Hillary Clinton z pewnością musi być oceniana negatywnie. A skoro tak, to wnioski na przyszłość można wyciągnąć tylko jedne. Władimir Putin nie może być żadnym partnerem w zakresie ustaleń i umów, których wykonanie zależałoby tylko i wyłącznie od jego dobrej woli. Innymi słowy, jeżeli już podpisywać z Kremlem jakieś deale to tylko takie, w których Zachód z pozycji siły mógłby egzekwować od Rosji wypełnianie postanowień traktatowych. Z tej przyczyny – o czym pisałem we wcześniejszych tekstach – z perspektywy Zachodu, musi dojść do druzgocącej porażki Rosji na Ukrainie. Takiej, po której Zachód mógłby dyktować warunki pokoju i dalszego funkcjonowania Rosji w systemie międzynarodowym.

Tak więc tylko tego rodzaju, negatywna ocena polityki Baracka Obamy wobec Rosji pozwala wyciągnąć prawidłowe wnioski na przyszłość, a tym samym uniknąć powtórzenia błędu z 2009 roku.

Jednak – jak to często w historii bywało – nie tylko słuszne decyzje prowadzą do pozytywnych efektów. Otóż czasami to przypadek, pomyłka lub choćby błąd skutkują w ostatecznym rozrachunku pozytywnymi efektami. Gdyby przyjąć metodologię oceny danej decyzji politycznej na podstawie tylko i wyłącznie jej późniejszych skutków – co jest preferowane przez osoby zaliczające się do tzw. „realistów” – to „reset” Baracka Obamy trzeba by uznać za dotychczas najważniejszą i najlepszą decyzję polityczną w XXI wieku. Bowiem decyzja ta mogła choćby uratować świat przed III Wojną Światową. O tym jednak za moment J

Sekwencja wydarzeń

Jeszcze kurz po wojnie rosyjsko-gruzińskiej dobrze nie opadł (7-16 VIII.2008r.), a już 6 marca 2009 roku ówczesna Sekretarz Stanu Hillary Clinton zaprezentowała światu pomysł resetu relacji z Rosją. We wrześniu tego samego roku prezydent Barack Obama oświadczył, iż USA rezygnują z budowy tarczy antyrakietowej w Polsce i w Czechach. Rozmowy na linii Waszyngton-Rosja musiały przynosić efekty, bowiem w 2011 roku Amerykanie zawiesili działalność Drugiej Floty US Navy. Tej, w której kompetencjach leżało m.in. zabezpieczenie północnej części Atlantyku, a także Morza Norweskiego, co sprowadzało się de facto do pilnowania rosyjskiej Floty Północnej. To były potężne ustępstwa na rzecz Rosjan. Decyzja o likwidacji Drugiej Floty zbiegła się zresztą w czasie ze szczytem G8 we Francji z końca maja 2011 roku. W efekcie tego wydarzenia podpisano tzw. deklarację z Deauville, w której to członkowie G8 zapewnili: „My, członkowie G8, zdecydowanie popieramy dążenia arabskiej wiosny oraz narodu irańskiego”. Należy pamiętać, iż arabska wiosna trwała już wówczas w najlepsze, a chaos ogarnął nie tylko Tunezję, Libię czy Egipt, ale także Syrię (od marca 2011r.). Tak więc szczyt G8 w Deauville z 2011 roku dotyczył losów m.in. zaprzyjaźnionych z Rosją: Libii, Syrii, a choćby Iranu. Można więc domniemywać, iż Putin zgodził się na pewnego rodzaju „przemeblowanie” Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Świadczy o tym między innymi fakt, iż Rosja nie wetowała późniejszych rezolucji ONZ przeciwko Iranowi.

Również w 2011 roku publicznie padły słowa o budowie Eurosji od Lizbony po Władywostok oraz słowa Hillary Clinton o tzw. amerykańskim piwocie na Pacyfik. Sekwencja wydarzeń pozwala więc wyciągnąć następujące wnioski dotyczące celów i skutków resetu:

  1. USA zgodziło się tolerować budowę projektu Eurosji (oś Paryż-Berlin-Moskwa), zaakceptowało uzależnianie Europy od rosyjskich surowców, a także zgodziło się na transfer zachodnich technologii do Rosji, które to technologie Moskwa nabywała za środki pozyskane ze sprzedaży węglowodorów,
  2. USA zrezygnowało z tarczy antyrakietowej w celu zachowania równowagi sił na płaszczyźnie potencjałów broni atomowej,
  3. USA zlikwidowało de facto II Flotę US Navy dając Rosjanom swobodę na newralgicznych dla niej szlakach morskich (wyjście z portów w Murmański i Archangielsku – poprzez Morze Norweskie – na Atlantyk),
  4. Docelowo blok Eurosji miał wspierać USA w rywalizacji z Chinami, a Rosja miała stać się częścią „Zachodu”,
  5. Rosja zgodziła się na „przemeblowanie” Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu (Libia, Syria, Iran), a także na wspieranie USA w Afganistanie (o czym dalej).

W efekcie porozumienia Amerykanie zyskiwali spokój na Starym Kontynencie oraz możliwość dokonania piwotu na Pacyfik przeciwko Chinom. Kwestia Bliskiego Wschodu grała tutaj istotną rolę, bowiem Amerykanie wiedzieli, iż Chiny można kontrolować poprzez gaz i ropę. Ropę, która płynęła do Chin głównie z Zatoki Perskiej. Tak więc Iran – jako potencjalny sojusznik i dostawca Chin – stawał się priorytetem amerykańskiej polityki zagranicznej. W celu osłabienia pozycji Teheranu, należało jednak rozbić sojusz na linii Iran-Syria. Obalenie Asada i odciągnięcie Syrii od sojuszu z Iranem miało ułatwić później wywarcie presji na Teheran. To się – jak wiemy – nie udało. Rząd syryjski przetrwał, co skutkowało zmianą strategii amerykańskiej oraz zaproponowanie Iranowi tzw. „umowy nuklearnej” w 2015 roku. Wracając jednak do resetu.

Dlaczego Putin miałby się zgodzić na upadek sojusznika w postaci Baszara Al-Asada oraz wystawić niejako Iran na łaskę USA? Pisząc w dużym skrócie (tematowi poświęciłem cały duży rozdział w książce), Iran i Syria budowały wspólnie ropociąg z Iranu na Morze Śródziemne. Ropociąg, który miał umożliwić eksport irańskiej oraz syryjskiej ropy do Europy. To było duże zagrożenie dla interesów rosyjskich. Tak więc Putin postanowił dać swoim partnerom z Damaszku i Teheranu nauczkę. Amerykańskimi rękami.

Gdy warunki resetu zostały ustalone, a Amerykanie zdążyli już poczynić na rzecz Rosji szereg koncesji (rezygnacja z tarczy antyrakietowej z 2009 roku i likwidacja II Floty z 2011), Władimir Putin uznał, iż jest dobry moment na rozpoczęcie gry przeciwko Waszyngtonowi. W lutym 2012 roku Rosja zawetowała rezolucję ONZ potępiającą reżim Asada. W efekcie rozpoczęto negocjacje w sprawie Syrii. W ich wyniku powstał plan pokojowy Koffiego Annana, poparty w ONZ przez wszystkie strony zaangażowane w konflikt (w tym przez Rosję ale i przez zainteresowane Bliskim Wschodem Chiny). Wydawało się, iż wszystko już zostało ustalone. Niestety plan się nie powiódł z uwagi na niespełnianie jego założeń przez walczące strony (tak rebeliantów jak i wojska rządowe). Natomiast w czerwcu 2012 roku Szkoci zatrzymali u swoich wybrzeży statek wyładowany rosyjskimi śmigłowcami bojowymi płynącymi do Syrii. Maski opadły. Po tym wydarzeniu Rosjanie nie mieli już dalej oporów by oficjalnie przyznać się do wspierania Damaszku i w maju 2013 roku dokonać sprzedaży systemów przeciwlotniczych S-300 na rzecz Asada. Następnie w czerwcu do Moskwy przyleciał poszukiwany przez amerykańskie służby Edward Snowden, a Putin odmówił jego ekstradycji.

Wobec tego wszystkiego jasnym stało się, iż porozumienia z Deauville jak również te dotyczące resetu przestały być aktualne. Dzięki rosyjskiej pomocy rząd Asada przetrwał, a Barack Obama musiał szukać innego rozwiązania w kwestii Iranu. Co jednak najważniejsze, Stany Zjednoczone nigdy nie wykonały de facto zapowiadanego piwotu na Pacyfik. Musiały bowiem wciąż angażować się w rywalizację z Rosją.

Strata czasu, czy gra na czas?

O tym, iż z powodu resetu Amerykanie zmarnowali kilka lat (co najmniej okres 2009-2013) zamiast skupić się na rywalizacji z Chinami pisano i mówiono sporo. Zwodzone przez Kreml elity z Waszyngtonu latami ulegały Rosjanom tylko po to, by następnie przekonać się, iż Moskwa wcale nie stoi po stronie USA. Jest to jednak tylko jeden z punktów widzenia, który niekoniecznie odpowiada pełnemu obrazowi sytuacji, jaka panowała w latach 2008-2009. Należy bowiem pamiętać, iż w ówczesnym czasie Stany Zjednoczone były bardzo poważnie zaangażowane militarnie w kilku miejscach na świecie równocześnie.

Gorący Afganistan

Mimo, iż od inwazji z 2001 roku minęło sześć lat, to w 2007 roku w Afganistanie wojna trwała w najlepsze. Był to rok wielu operacji wojskowych przeciwko talibom przeprowadzanych przez ISAF (wojska koalicji). Intensywność działań nie przynosiła jednak rezultatów. W efekcie w 2008 roku to talibowie odzyskali inicjatywę, dokonując częstych i zuchwałych ataków na terenie całego Afganistanu. Sytuacja stała się na tyle poważna, iż w ciągu pierwszych 5 miesięcy 2008 roku Amerykanie zwiększyli kontyngent wojsk z 26,6 tys. żołnierzy (styczeń) do aż 48 tys (maj). Następnie we wrześniu przerzucono jeszcze 8 tysięcy ludzi z Iraku. Ogółem w całym 2008 roku liczebność sił amerykańskich w Afganistanie wzrosła o 80%. Był to najbardziej krwawy rok dla USA i całego NATO w wojnie z talibami. Ci ostatni wyspecjalizowali się w atakowaniu koalicyjnych konwojów z zaopatrzeniem, co powodowało poważne problemy. W związku z tym Barack Obama – na początku swojej prezydentury – wynegocjował z Putinem możliwość przerzutu zaopatrzenia dla amerykańskich sił w Afganistanie właśnie przez Federację Rosyjską. W lipcu 2009 roku Rosjanie otworzyli przestrzeń powietrzną dla amerykańskich samolotów. Dzięki zwiększeniu dostaw zaopatrzenia (oraz sił) koalicja przeszła do ofensywy przeciwko talibom, odzyskując inicjatywę operacyjną oraz przeprowadzając szereg operacji militarnych. Ciężkie walki w Afganistanie trwały w zasadzie do 2011 roku, kiedy to schwytano i zabito Osamę bin Ladena. Dopiero pod koniec 2012 roku – również na skutek wyczerpania intensywną wojną – rozpoczęto działania na rzecz stabilizacji sytuacji, a w 2013 roku to siły afgańskie przejęły całkowitą kontrolę na państwem i jego bezpieczeństwem. Co wcale nie oznaczało, iż siły USA mogły opuścić Afganistan. Przeciwnie, Amerykanie pozostali tam aż do roku 2021, choć oczywiście wielkość kontyngentu i koszty jego utrzymywania zmalały.

Irak

Również sytuacja w Iraku – na stan na lata 2008-2009 – nie została jeszcze rozstrzygnięta. Inwazja z 2003 roku zakończyła się wprawdzie militarnym sukcesem, jednak okupacja Iraku trwała do 2011 roku. Zresztą, po trzyletniej przerwie Amerykanie wrócili do tego kraju w 2014 roku. Najtrudniejszy moment w czasie okupacji przypadł prawdopodobnie na czas powstania Mahdiego (2004r.), któremu przewodniczył Muktada as-Sadr. Sytuacja została opanowana, jednak w 2006 roku wybuchła z kolei wewnętrzna wojna w Iraku pomiędzy szyitami i sunnitami. Udało się ją ugasić w 2008 roku. Dopiero wówczas przekazano Irakijczykom kontrolę nad największymi amerykańskimi bazami. Od tego czasu Amerykanie mogli ograniczać obecność w Iraku. Jednak by mieć obraz amerykańskiego zaangażowania w tym państwie warto podać liczby. W styczniu 2009 roku w Iraku stacjonowało w 357 bazach aż 144 tysiące amerykańskich żołnierzy (to jest więcej niż liczą sobie całe Siły Zbrojne RP). Wymagało to utrzymywania dla nich 3,4 milionów sztuk różnego rodzaju wyposażenia wojskowego. Dokładnie rok później (styczeń 2010) obecność USA w Iraku wynosiła 112 tys. żołnierzy, po czym nastąpiła potężna redukcja do 50 tys. w czerwcu 2010 roku (121 baz). choćby po tak dużej redukcji, amerykański kontyngent wymagał do funkcjonowania ok. 1,2 mln sztuk różnego rodzaju wyposażenia. Co pokazuje, jak ogromnym przedsięwzięciem logistycznym była okupacja ustabilizowanego już Iraku.

Tak więc w styczniu 2009 roku Amerykanie utrzymywali łącznie w Iraku i Afganistanie ok. 180 tys. żołnierzy (ok. 140 tys. Irak i 40 tys. Afganistan). Przy czym przez kolejne 2 lata kontyngent w Iraku się zmniejszał, a w Afganistanie zwiększał. W sierpniu 2010 roku w Iraku było już tylko 50 tys. żołnierzy, ale amerykańska armia w Afganistanie rozrosła się do blisko 100 tys. żołnierzy! O ile zaopatrywanie kontyngentu w Iraku było łatwe (bezpośrednio drogą morską, przez Zatokę Perską, do irackich portów, lub ostatecznie poprzez sojusznicze: Turcję, czy Arabię Saudyjską) o tyle wojska w Afganistanie musiały polegać na dostawach przeprowadzanych przez państwa trzecie. Tj. Pakistan (południe) czy kraje Azji Centralnej (północ) a także Rosję.

Korea Północna i Japonia

Choć Irak i Afganistan przykuwały uwagę całego świata, to należy pamiętać o tym, iż to nie jedyne kierunki obsługiwane przez amerykańskie siły zbrojne. Amerykański kontyngent w Korei Północnej liczył sobie w latach 2009-2014 blisko 30 tys. żołnierzy, na co składał się w największej części personel całej 8 Armii Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie siły rozlokowane w Japonii można liczyć na kolejne 50 tys. żołnierzy. Amerykanie – tak jak i zresztą dziś – byli obecni w różnych zakątkach świata (RFN, Japonia, Włochy, Kosowo, Kuwejt i w wielu innych), natomiast to głównie działania w Iraku i Afganistanie miały największe znaczenie na podejmowane decyzje geopolityczne w owym czasie.

Reset był koniecznością?

Mają na uwadze powyższe nie powinno dziwić, iż administracja Baracka Obamy – mierząc się w 2009 roku z potężnym natężeniem walk w Afganistanie – nie szukała kolejnego frontu przeciwko silnemu przeciwnikowi jakim była Rosja. I to nie tylko z uwagi na amerykańskie zaangażowanie militarne. Również z uwagi na finanse. Szacuje się, iż cały okres wojny w Afganistanie (2001-2022) kosztował 2,3 biliona dolarów. Przy czym nlata 2009-2010 musiały należeć do najbardziej kosztownych. Z kolei wojna i okupacja Iraku mogła kosztować Amerykanów choćby kolejne 2,2 biliona dolarów.

Wydatki związane z prowadzeniem działań wojennych nabierają dodatkowej wagi, jeżeli przypomnimy, iż na lata 2008-2009 przypadał światowy kryzys finansowy. W 2008 roku islandzka gospodarka w zasadzie upadła, a w 2009 roku wybuchły finanse Grecji. Co wraz z kryzysem finansowym w USA, uderzyło w gospodarki europejskie oraz samą strefę euro. Z tej perspektywy, nowy amerykański prezydent – który objął stanowisko 20 stycznia 2009 roku – miał do ugaszenia nie jeden pożar (wojna w Afganistanie), ale co najmniej dwa (kryzys finansowy). I to na różnych płaszczyznach. Jednocześnie w dobie kryzysu finansowego Barack Obama nie mógł być pewien 100% wsparcia geopolitycznego ze strony europejskich partnerów. To był bardzo trudny czas dla całego Zachodu.

Reasumując. Amerykanie wiedzieli o nadchodzącym chińskim wyzwaniu i co najmniej od 2008 roku zaczęli o nim poważnie myśleć. Rozpoczęli pierwsze przygotowania do zwrotu w polityce zagranicznej (vide ogłoszenie, iż co najmniej 50% nowych okrętów podwodnych będzie służyło na Pacyfiku). Jednak w momencie próby dokonania wielkich geopolitycznych zmian w strategii USA, sytuacja w Afganistanie zaogniła się, a jednocześnie wybuchł potężny kryzys finansowy. Barack Obama – z chwilą objęcia urzędu – miał kilka pożarów do gaszenia na raz. First things first – jak mawiają Anglosasi. Waszyngton nie mógł pozwolić sobie na przegranie wojny z talibami i jednocześnie musiał poradzić sobie z kryzysem ekonomicznym. Układ z Rosją – z którą przecież od czasu inwazji na Gruzję były bardzo złe relacje – wydawał się opcją nie tyle optymalną, co w zasadzie konieczną. Najpierw należało rozwiązać problemy wewnętrzne (kryzys), a także wygrać wojny, które już trwały (Afganistan, zaangażowanie w Iraku). Jednak przy okazji, można było pozyskać Federację Rosyjską dla amerykańskich planów ujarzmienia rosnącego chińskiego giganta. Dlatego oferta dla Moskwy była tak hojna.

Znamiennym jest, iż gdy tylko kryzys ekonomiczny minął, a sytuacja w Afganistanie została opanowana (+ zabicie bin Ladena), to Hillary Clinton natychmiast ogłosiła piwot na Pacyfik ( rok 2011). Tak więc chronologia wydarzeń świadczy o tym, iż założenia resetu relacji z Rosją nie były związane tylko z bieżącą reakcją na wydarzenia, ale i wiązały się z długofalowym celem strategicznym (poskromienie Chin).

To prawda, iż można zarzucać amerykańskiej administracji z tamtych lat naiwność, z uwagi na jej wiarę w to, iż Władimir Putin okaże się lojalnym partnerem. W tym kontekście długofalowa strategia resetu (pozyskanie Rosji dla Zachodu i wspólne dyktowanie warunków Chinom) nie mogła wytrzymać próby czasu. Z drugiej jednak strony, sytuacja gospodarczo-geopolityczna Stanów Zjednoczonych w latach 2009-2010 wymuszała załagodzenie sporu z Federacją Rosyjską. I w tym zakresie reset faktycznie spełnił swoją rolę.

Putin też uwierzył w reset

Większość opracowań dotycząca resetu Baracka Obamy jest opisywana oraz oceniana z perspektywy Zachodu, czy samych Stanów Zjednoczonych. Z uwagi na to często nie dostrzega się konsekwencji resetu dla Federacji Rosyjskiej. I wpływu na jej działania na arenie międzynarodowej.

Macki gazociągowej ośmiornicy

Tymczasem wskazać należy, iż elity z Kremla – po 2009 roku – bardzo mocno zaangażowały się w projekt budowy strategicznego partnerstwa na linii Berlin – Moskwa oraz szerzej UE-Rosja. W lutym 2010 roku Rosjanie uzyskali ostatnie zgody dotyczące Nord Streamu. W kwietniu rozpoczęto prace nad budową gazociągu, który ukończono w 2011 roku. Nord Stream miał przepustowość 55 mld mł gazu/rok, dokładnie tyle samo co planowany już wówczas Nord Stream II (łączna przepustowość 110 mld mł gazu/rok).

Równolegle trwały działania zmierzające do budowy gazociągu South Stream przez Morze Czarne. Tam formalności przeciągnęły się aż do 2014 roku, z uwagi na ilość zaangażowanych w inwestycję państw. Pod koniec 2012 roku oficjalnie ruszono z pierwszymi inwestycjami, jednak sam rurociąg zaczął być kładziony dopiero w 2014 roku, a ostatecznie jako cały projekt nie powstał do dnia dzisiejszego (z uwagi na zablokowanie lądowych inwestycji w szeregu państw, czego powodem była pierwsza inwazja na Ukrainę z 2014 roku).

Należy przy tym wszystkim pamiętać, iż obie inwestycje były emanacją politycznego zaangażowania Federacji Rosyjskiej w projekt Eurosji od Lizbony po Władywostok. Emanacją, która w sposób dość konkretny przekładała się na sprawy finansowe. Łączne koszty Nord Streamu szacuje się na 15,7 mld usd. Druga nitka – Nord Stream II – wiązała się z wydatkami rzędu ok. 17 mld usd. Wreszcie szacunkowy koszt budowy South Streamu – który powstał fizycznie tylko częściowo – to 25 mld usd. Co ciekawe, wielu ekspertów wskazywało na fakt, iż wartość tych wszystkich inwestycji jest tak duża, iż w kontekście spodziewanych zysków ze sprzedaży gazu były duże zastrzeżenia co do rentowności projektów. Innymi słowy, jest zupełnie prawdopodobne, iż Nord Streamy (ale i South Stream) były projektem czysto politycznym z perspektywy Rosji.

Strategiczne partnerstwo lekarstwem na USA i Mitteleuropę

Skoro władze z Kremla inwestowały żywą gotówkę w projekt polityczny, to należy zadać sobie pytanie dlaczego? Otóż gazociąg Północny miał wyłączyć Polskę jako pośrednika w sprzedaży gazu z Rosji do Niemiec. Realizacja Nord Streamów pozwalała jednocześnie szantażować Warszawę w zakresie energetycznym. Chodziło o to, by móc zakręcić kurek z gazem na rurociągu Jamal (odcinając Polskę od dostaw) bez konsekwencji dla Niemiec. Dokładnie te same przesłanki przyświecały przy projekcie Gazociągu Południowego. Ten z kolei miał pozwolić na ominięcie Ukrainy poprzez Morze Czarne. Tak więc docelowo Rosja zamierzała uzależnić Europę Zachodnią i Środkową, a także Bałkany od rosyjskiego gazu i uzyskać równocześnie potężne lewary na państwa, które mogłyby stanowić dla Moskwy problem (Polska/Ukraina).

Wpisywało się to w koncepcję budowy Eurosji i gdyby tego rodzaju projekt się powiódł, Warszawa i Kijów zostałyby zneutralizowane. Innymi słowy, choćby gdyby Amerykanie postanowili wówczas rozerwać oś Berlin-Moskwa, to mieliby bardzo utrudnione zadanie. Jak bowiem nakłonić Warszawę na asertywność wobec Berlina i Moskwy w sytuacji, gdy Polska mogłaby być szantażowana groźbą odcięcia od dostaw gazu (pamiętajmy, iż nie było wówczas ani Baltic Pipe, ani terminalu LNG)?

Tak więc projekty energetyczne były najważniejsze z perspektywy Niemiec i Rosji, jeżeli chodzi o zamiar zneutralizowania amerykańskich wpływów na Starym Kontynencie oraz zbudowania niezależnego i konkurencyjnego dla USA ośrodka politycznego w Europie. Możliwość szantażu energetycznego stosowanego przez Moskwę miała być swojego rodzaju mieczem Demoklesa, który spadły na głowy ewentualnych sojuszników USA, gdyby Ci próbowali działać w sposób asertywny względem Berlina i Moskwy.

Strategiczne partnerstwo na osi Berlin-Moskwa miało również drugi cel, a było nim podporządkowanie Europy Środkowo-Wschodniej duetowi: Rosja/Niemcy. Niemiecka strefa wpływów miał kończyć się na granicy Unii Europejskiej, natomiast zaraz za nią rozciągałoby się panowanie Moskwy. Infrastruktura energetyczna również była kluczowa do pacyfikacji niepokornych państw regionu. Tak więc Niemcy chcieli zrealizować projekt Mitteleuropy natomiast Władimir Putin odtwarzał ZSRR w granicach którego znajdowały się przecież m.in. Białoruś i Ukraina.

W tym układzie, Niemcy z jednej strony mogły oddziaływać na Mitteleuropę poprzez swoje przewagi ekonomiczno-gospodarczo-polityczne (narzędzia UE), a z drugiej strony używać Rosji jako pewnego rodzaju straszaka. Chodziło o stworzenie bezalternatywnej sytuacji dla np. Polski. Możliwość komunikowania Warszawie: „Albo będziecie robić to, czego od Was oczekujemy, albo przyjdą Rosjanie i dopiero będziecie mieli problem”. Oprócz tego bardzo konkretnym lewarem miała być możliwość zakręcenia Polsce kurków z gazem.

Niemcy zyskiwałyby również na płaszczyźnie czysto ekonomicznej. Tańszy gaz pompowany bezpośrednio z Rosji – via Nord Stream – dawał niemieckiej gospodarce przewagi i większą konkurencyjność na globalnym rynku. Natomiast po przestawieniu się na energię odnawialną, Niemcy mogły sprzedawać rosyjski gaz – jako główny pośrednik – niemalże wszystkim państwom z UE (dzięki unijnej sieci gazociągowej).

Reasumując dotychczasowe rozważania, amerykańska zgoda na reset otwierała możliwość realizacji projektów infrastrukturalno-energetycznych. Ukończenie omawianych inwestycji miało dać z kolei polityczne lewary na ewentualnych sojuszników USA. W efekcie Stany Zjednoczone miały zostać wyparte z Europy i to niezależnie od własnej woli. Niemcy i Rosja w połączeniu z Paryżem mogłyby wówczas zbudować Eurosję jako trzeci (obok USA i Chin) ośrodek siły geopolitycznej na świecie. Z perspektywy Rosji ten projekt polityczny miał gwarantować Moskwie wysoką pozycję w międzynarodowym układzie sił na długie dekady. Bowiem ze sprzedaży surowców energetycznych na Zachód, a także z innego rodzaju przychodów wynikających ze strategicznego partnerstwa z Berlinem, Rosja mogła importować zachodnie technologie. Te były niezbędne, by utrzymać skalę wydobycia gazu i ropy naftowej z terytorium Rosji. Ponieważ większość rosyjskich złóż znajduje się w rejonie okołoarktycznym, a sami Rosjanie nie posiadają technologii umożliwiających wydobywanie surowców w tak trudnych warunkach. Tak więc pozyskiwanie francuskich i niemieckich technologii było dla Kremla warunkiem przetrwania gospodarczego i utrzymania pozycji Moskwy jako światowego eksportera gazu i ropy.

Ponadto pozyskiwanie zachodnich technologii było niezbędne, by utrzymać się w wyścigu technologicznym. Tak w zakresie militarnym jak i kosmicznym. Tymczasem należy pamiętać, iż bezpieczeństwo Federacji Rosyjskiej zależy tylko i wyłącznie od jej arsenału jądrowego. Wyobraźmy sobie scenariusz, w którym z uwagi na nowe technologie, przestarzałe rosyjskie pociski z bronią nuklearną mogłyby zostać całkowicie zneutralizowane… Rosjanie czuliby się wówczas bardzo niekomfortowo w sąsiedztwie np. Chin.

Mając to na względzie, strategiczne partnerstwo było postrzegane w Moskwie jako strategiczny cel geopolityczny warunkujący przetrwanie Rosji oraz dalszy jej rozwój/wzmacnianie pozycji na arenie międzynarodowej.

Trzeci ośrodek siły – Eurosja

Korzyści z budowy projektu politycznego od Lizbony po Władywostok miały jednak wykraczać szerzej poza interesy Niemiec i Rosji, a także ich relacji w układzie sił z USA. Oprócz tego Francuzi dokładali do projektu własne aktywa (wpływy w Afryce), mając nadzieję na uregulowanie kwestii spornych z Rosją w Afryce i na Bliskim Wschodzie (podział wpływów). Jednocześnie Francja – o czym pisałem w analizie dot. Niemiec pt.: „Bankructwo niemieckiej strategii geopolitycznej” – miała stać się dla niemieckiej gospodarki oknem na Atlantyk (a szerzej na ocean światowy). Natomiast na najwyższej płaszczyźnie, Eurosja miała stać się równorzędnym partnerem dla Chin.

Rosyjski jedwabny szlak

Dzięki współpracy z Unią Europejską, Rosjanie mogli oferować Chińczykom swoje terytorium jako pasmo dla lądowych transferów handlowych (Nowy Jedwabny Szlak). Jednocześnie – kalkulując również kwestię globalnego ocieplenia i topnienia warstwy pokrywy lodowej w okolicach Arktyki – Rosjanie zainwestowali we flotę lodołamaczy, które miały udrożnić tzw. Północną Drogę Morską. Innymi słowy, w dalekiej przyszłości Moskwa zamierzała stać się gwarantem bezpieczeństwa również dla transportu morskiego pomiędzy Chinami a Europą. Odbywającego się na akwenach okołoarktycznych, gdzie Rosjanie posiadają przewagę nad USA.

Plany były naprawdę ambitne i dalekosiężne. Rosja otwierająca Chińczykom wrota do Europy stałaby się ważnym graczem, który w dalszej perspektywie mógł zaoferować Pekinowi dostawy gazu i ropy. I to na własnych warunkach. Zwłaszcza, gdyby okazało się, iż Stany Zjednoczone zaczęłyby wywierać silną presję na Chińską Republikę Ludową. A pamiętajmy, iż chińska gospodarka uzależniona jest od dostaw gazu i ropy drogą morską. Innymi słowy, docelowo Rosjanie zamierzali ujarzmić Chińczyków poprzez uzależnienie ich – podobnie jak UE – od własnych surowców energetycznych. To mogłoby się udać, gdyby USA uwierzyło w reset z Rosją i przycisnęło mocno Chiny. Te nie mogłyby wówczas polegać na dostawach ropy z Zatoki Perskiej (z uwagi na kontrolę morskich szlaków przez US Navy) i być może byłyby bardziej uległe w zakresie rosyjskich surowców. Choć należy przy tym pamiętać, iż Pekin robił wszystko, by nie uzależniać się od Rosji i próbowałby ciągnąć ropociągi lądem z Iranu. Jednak jest to bardzo trudna i ryzykowna inwestycja, która nie została zrealizowana po dziś dzień.

Cesarstwo Europejskie Narodu Niemieckiego

Z perspektywy Europejczyków, Francja i Niemcy miały nadzieję osiągnięcia dużych zysków z możliwości ekspansji na ogromnym i wciąż rosnącym chińskim rynku. Niemcy i Francuzi – dzięki rosyjskiej ofercie łączenia Europy z Dalekim Wschodem – mieliby argumenty do targowania się z USA. Posiadanie alternatyw w zakresie eksportu własnych towarów dawałoby Europejczykom opcje negocjacyjne zarówno w rozmowach z Moskwą jak i Waszyngtonem.

Należy pamiętać, iż docelowo Niemcy planowały zmniejszyć zależność od dostaw rosyjskiego gazu (Energiewende), a także ropy (rewolucja w motoryzacji – elektryki). Tak więc gra Berlina była nastawiona na dwa etapy rozkuwania politycznych kajdan. W pierwszej kolejności priorytetem było uniezależnienie się od USA, dzięki współpracy z Rosją (gazociągi jako lewary, Rosja jako alternatywny szlak do Chin dla niemieckiego eksportu). Jednak w dalszej perspektywie Niemcy chcieli również zerwać zależność energetyczną od Rosji. W efekcie chcieli uzyskać możliwie pełną zdolność do prowadzenia niezależnej polityki zagranicznej i gospodarczej. Wrócić do geopolitycznego stanu sprzed I Wojny Światowej (I WŚ) i naprawić błędy kajzera i Hitlera. Dzięki współpracy z Francją (okno na świat Atlantyku) oraz Rosją (okno na Daleki Wschód), niemiecka gospodarka mogłaby w sposób nieskrępowany rosnąć i korzystać z globalizacji. Różnica między takim stanem a tym obecnym byłaby taka, iż teraz to USA narzuca Niemcom warunki korzystania ze światowego ładu bezpieczeństwa. Tymczasem w relacjach z Francją a choćby Rosją, Niemcy mogłyby się stać tym silniejszym partnerem. Berlin widział się w roli przyszłego Rzymu w projekcie EuRosji.

Francuska potęga kolonialna

Paryż w tym wszystkim miał swoje własne plany. Oczywiście Francuzi liczyli na gospodarcze zyski ze współpracy z Chinami, ale istotniejszą kwestią było ustalenie stref wpływów w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Tak z Rosją, jak i Chinami, które rozpoczęły ekspansję w Afryce Wschodniej. Francja zamierzała przejąć kontrolę nad Afryką Północną (w tym nad Libią), a być może choćby zyskać wpływy na Bliskim Wschodzie. Europejskie układy z Iranem (vide porozumienie nuklearne) wskazywały na to, iż Niemcy i Francja zamierzały zbudować alternatywę dla dostaw rosyjskiej ropy. Przy czym to Francuzi mieli zostać panami Morza Środziemnego. Tak więc o ile Niemcy zamierzały nadzorować kierunek wschodni (Rosja/Chiny), o tyle Francuzi mieli zadbać o południe. Jednocześnie Paryż obawiał się, iż wzrost potęgi gospodarczej Niemiec oraz zerwanie się Berlina z amerykańskiego łańcucha mogą przełożyć się na rozbudowę potęgi militarnej Niemiec. Dlatego Paryż naciskał na stworzenie europejskiej armii, która nie stanowiłaby dla Francji zagrożenia.

Przeszacowanie możliwości

Z perspektywy Rosji reset okazał się zgubny. Dał nadzieję, iż wrota do projektu EuRosji są otwarte. Władze z Kremla zainwestowały w ten projekt nie tylko pieniądze, ale i czas. Licząc na stworzenie osi Moskwa-Berlin niewrażliwej na dyktat Waszyngtonu, Rosjanie chcieli działać metodycznie. Najpierw EuRosja. Dopiero później, gdy USA przyprze do muru Chiny, można byłoby narzucić Pekinowi warunki dostaw gazu i ropy. Samodzielnie Rosja była za słaba na negocjacje z Pekinem, o czym świadczy choćby fakt, iż Chińczycy właśnie w 2009 roku ukończyli budowę pierwszej nitki gazociągu z Turkmenistanu do Chin (projekt Azja Centralna-Chiny). Odrzucili również rosyjską propozycję budowy gazociągu do Chin poprzez Kazachstan.

Władze z Moskwy uwierzyły, iż uda im się wykorzystać reset i oderwać Niemców od amerykańskich wpływów, stworzyć projekt EuRosji, a następnie przerzucić zasoby militarne oraz kapitałowe do Azji Centralnej. W celu storpedowania chińskiej ekspansji w tym regionie, a następnie wyciągnięcia w stronę Chin ręki, gdy te będą zależne od morskich dostaw (a tym samym od USA). Jednocześnie Rosjanie przeciwdziałali wszelkim projektom na Bliskim Wschodzie, które zmierzały do zwiększenia dostaw ropy na Stary Kontynent (vide Syria, ale i granie w Libii na wojnę domową, w której Rosjanie biorą przecież czynny udział do dziś). Putin uwierzył, iż może dyktować w przyszłości warunki tak Niemcom i szerzej UE, jak i Chińczykom. Będąc przy tym równorzędnym partnerem dla USA, które utraciłyby wpływy w Europie.

W 2012 roku Władimir Putin był przekonany, iż posiada wszystkie atuty w swoich rękach. Nord Stream powstał (2011), Nord Stream II był planowany, budowa South Streamu lada moment miała ruszyć, a projekt budowy gazociągu z Iranu przez Syrię do Europy legł w gruzach (wybuch w marcu 2011 roku wojny domowej w Syrii). Polska znalazła się na rosyjskiej łasce energetycznej (gaz), a w tym samym czasie Amerykanie ogłosili piwot na Pacyfik (wypowiedź Clinton – 2011). Co zwiastowało wywieranie presji na Chiny.

Putin uwierzył, iż rosyjsko-niemieckie partnerstwo jest silniejsze niż amerykańskie wpływy w Europie i samym Berlinie. Uznał, iż jest to adekwatny moment na rozpoczęcie gry przeciwko USA w celu oderwania Eurosji od amerykańskich wpływów i stworzenia konkurencyjnego bloku. Moskwa zdecydowała się ponadto na odzyskanie kontroli nad Syrią. W obliczu wojny domowej Asad potrzebował pomocy, a będąc na łasce Putina był gotów całkowicie podporządkować się woli Kremla.

Gdy w odpowiedzi na wsparcie dla Asada Amerykanie zaczęli finansować ukraińskie dążenia do niezależności od Moskwy, Władimir Putin nie zawahał się użyć siły. Zajął Krym i rozpoczął wojnę o Donbas. Po pokojowych rozmowach w Mińsku, Angela Merkel dała zielone światło na budowę Nord Stream II (2014), co zaowocowało w 2015 roku podpisaniem umowy na budowę gazociągu.

Niewątpliwie postawa Angeli Merkel i Niemiec po inwazji rosyjskiej na Ukrainę z 2014 roku przekonała Władimira Putina do tego, iż Amerykanie są bezsilni. A Rosja może posunąć się tak daleko w Europie Wschodniej jak tylko będzie miała na to ochotę. Dość niepokojącym zwiastunem problemów z niemieckim partnerem były natomiast pierwsze unijne sankcje na Rosję. Jednak nie miały one wielkiego wpływu na Putina. Przecież strategiczne interesy (Nord Stream II) posuwały się do przodu zgodnie z planem.

Rewolucja łupkowa

Jednym z czarnych łabędzi dla rosyjskich kalkulacji okazała się być… rewolucja łupkowa w USA. Jeszcze w 2009 roku produkcja np. ropy ze skał łupkowych była na poziomie kilka wyższym niż w roku 2005. Jednak w 2011 roku „coś” zaczęło się dziać, a w latach 2012-2014 wolumen amerykańskiej produkcji gazu i ropy z łupków rósł geometrycznie.

Obrodziło to w 2015 roku zgodą kongresu na eksport ropy z USA, a także uproszczeniem w kolejnych latach procedur dotyczących eksportu LNG. Stany Zjednoczone wraz z każdym kolejnym rokiem wchodziły mocniej na europejski rynek energetyczny, często kosztem interesów Rosji. Okazało się wówczas, iż to nie bliskowschodnie, a właśnie amerykańskie surowce mogą stanowić alternatywę dla dostaw z Rosji do UE. Jak gdyby tego było mało, gdy Rosjanie pod koniec 2021 roku zagrali naprawdę ostro na rynku gazu, to właśnie dziesiątki gazowców z USA przetransportowało LNG do postawionej pod ścianą Europy. Amerykanie zneutralizowali w ten sposób rosyjski potencjał do szantażu energetycznego.

Amerykański gambit – gaz to za mało

Gdy administracja Baracka Obamy zorientowała się (2014), iż na skutek resetu Stany Zjednoczone wepchnęły de facto Niemców w objęcia Moskwy, nastąpił gwałtowny zwrot w polityce europejskiej. W połowie 2014 roku wybuchła afera podsłuchowa w Polsce. W jej wyniku ówczesny premier Donald Tusk podał się do dymisji. Miękkie lądowanie zapewnili mu Niemcy, z których to poparciem objął stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej (1.12.2014). Koalicja rządząca PO-PSL – po stracie szeregu liderów w tym szefa partii – nie była zdolna do wygenerowania odpowiedniego zaufania wśród Polaków. W roku 2015 nadszedł prawdziwy polityczny przełom, a pro-amerykańska frakcja polityczna (PiS) zgarnęła w wyborach pełną pulę. Urząd prezydenta oraz większości w sejmie i senacie. Amerykanie rzucili polityczną kotwicę w samym sercu Europy, dokładnie pomiędzy Niemcami a Rosją.

Jeszcze w 2015 roku oddano do użytku terminal LNG w Świnoujściu (decyzja o budowie 2006-PiS, realizacja 2010-2015 – PO-PSL, zakończenie inwestycji PiS – 2015). Niemal natychmiast podjęto też decyzję o rozbudowie terminala, a także o budowie gazociągu Baltic Pipe. Ten zdołano ukończyć w terminie, czyli do końca 2022 roku. Dzięki wyżej wymienionej infrastrukturze, Polska stała się najpierw mało podatna (po ukończeniu terminalu LNG) a następnie zupełnie niewrażliwa (po ukończeniu Baltic Pipe) na ewentualny szantaż gazowy Moskwy. Co więcej, dzięki innym inwestycjom w sieć gazociągów Polska zyskała możliwość transferu gazu z i do państw bałtyckich. Wciąż w budowie jest gazociąg na południe do Chorwacji (łączący Polskę z Czechami, Słowacją, Węgrami i Chorwacją), a dodatkowo postanowiono rozwinąć połączenie z Ukrainą.

Strach przed zagrożeniem militarnym ze strony Rosji sprawił, iż nie tylko Polska, ale i państwa bałtyckie oraz Rumunia zaczęły orientować się w polityce zagranicznej na USA a nie na Berlin. Zwłaszcza, iż Niemcy okazali się być z jednej strony bezsilni w obliczu agresji na Ukrainę, a drugiej ich postawa świadczyła o braku woli przeciwstawiania się Moskwie. W efekcie Niemcom załamał się cały polityczny projekt Mitteleuropy o czym pisałem w poprzedniej analizie. Władze z Berlina próbowały jeszcze podjąć walkę o odzyskanie kontroli nad Warszawą, jednak zakończyła się ona niepowodzeniem (przełom 2016/2017). Niemcy wciąż jednak próbowały wraz z Rosją realizować budowę Nord Stream II.

W styczniu 2017 roku urząd prezydenta USA objął Donald Trump i od tego momentu wszelka niesubordynacja Niemiec była łamana w sposób demonstracyjny i bardzo dosadny. Wystarczy tylko przypomnieć amerykańskie cła na stal i aluminium (2018), które uderzyły głównie w Niemcy. Donald Trump działał w sposób kontrowersyjny, jednak jedno trzeba mu przyznać. Potrafił wywołać przerażenie u Niemców, którzy nie spodziewali się tak radykalnych działań. Brak obliczalności administracji z Waszyngtonu, a także demonstracyjna oraz upokarzająca Angelę Merkel postawa Trumpa sprawiły, iż na Niemców padł blady strach. Zwłaszcza, iż niemiecka gospodarka wciąż zależała w dużej mierze od Amerykanów (największy importer z Niemiec) oraz ich kontroli nad szlakami morskimi. Tak więc Donald Trump spełnił w omawianym zakresie swoją rolę doskonale. Obaj z Putinem dysponowali konkretnymi argumentami by szantażować administrację z Berlina, jednak na tamten czas to Donald Trump wydawał się większym szaleńcem. Zdolnym do realizacji swoich gróźb: złamania NATO i globalizacji, która tak bardzo służyły niemieckim interesom.

Pacyfikacja Niemiec nie trwała długo i w grudniu 2019 roku Stany Zjednoczone nałożyły sankcje na budowę Nord Stream II, który w zasadzie był już ukończony w 90%. Tym samym Trump zablokował w ostatniej chwili realizację niemiecko-rosyjskiego projektu. W obliczu sankcji, Rosjanie byli zmuszeni samodzielnie ukończyć gazociąg, co przedłużyło proces do IX 2021 roku.

Reasumując, strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie postawione m.in. na filarze zależności energetycznej Berlina od Moskwy nie wytrzymało presji ze strony USA. Stany Zjednoczone – mimo niemieckiego uzależnienia od rosyjskiego gazu – wymusiły na Berlinie podążanie swoim śladem w relacjach z Rosją. Objawem tego były choćby nakładane, kolejne unijne sankcje na Rosję, a także wydalenie przez Berlin rosyjskich dyplomatów po aferze z próbą zabójstwa Skripala (2018). Wreszcie zablokowanie Nord Streamu II.

Jednocześnie USA nie miało najmniejszego problemu z zakotwiczeniem swoich interesów Warszawie oraz zbudowaniem pro-amerykańskiej koalicji blokującej oś Berlin-Moskwa.

Desperacja i skok na głowę

Ostatecznym symptomem tego, iż Niemcy są bezsilni wobec amerykańskiej presji i nie są w stanie wspierać Rosji był brak uruchomienia przepływu gazu przez ukończony gazociąg Nord Stream II. Oczywiście wspomnieć tutaj należy, iż Polska przez lata starała się blokować – dzięki unijnych narzędzi – budowę i eksploatację Nord Streamów. Tak więc inwestycja ta rodziła ogromne problemy natury prawno-proceduralnej. Jednak w oczach Putina, nieumiejętność przełamania przez Niemców tych kwestii była tylko kolejnym dowodem na to, iż nie można na Berlin już liczyć. Niczego w tej kwestii nie zmieniła zmiana na stanowisku prezydenta USA. Joe Biden wprawdzie zdjął sankcję z NS II tuż przed dokręceniem ostatniej śrubki (co i nie miało żadnego znaczenia), jednakże sankcyjna presja na Rosję wciąż rosła. A gaz przez NS II nie popłynął.

Ponadto w Moskwie zdawano sobie sprawę z tego, iż do końca 2022 roku mija dogodne dla Rosji „okno” geopolityczne. Bowiem ukończenie Baltic Pipe oznaczało, iż najbardziej dotychczas uzależniona od rosyjskiego gazu Europa Środkowa zyskiwała alternatywę w postaci dostaw z Norwegii. Oprócz tego realizowano szereg innych inwestycji, które osłabiały pozycję Rosji na rynku energetycznym. Zostało to opisane szczegółowo w art. z 2019 roku pt: „Do 2022 Rosja wywoła wojnę w Europie lub na Bliskim Wschodzie”. Innymi słowy, Rosjanie tracili możliwość szantażu energetycznego względem Europy. A odzyskanie Ukrainy bez zastosowania takiego szantażu i bez zneutralizowania UE jako sojusznika USA byłoby niemożliwe.

Dlatego 24 lutego 2022 roku Władimir Putin wydał rozkaz uruchomienia „specjalnej operacji” na Ukrainie. Co de facto można przyrównać do oficjalnego ogłoszenia bankructwa jego dotychczasowej polityki zagranicznej oraz projektu EuRosji. O tym, iż Rosja już przegrała wojnę na Ukrainie (niezależnie od wyniku starcia militarnego) napisałem odrębną analizę pt.: „Federacja Rosyjska już przegrała. Pytanie ile szkód zdoła jeszcze wyrządzić?”.

Uwolnienie rąk

Przy tym wszystkim należy z uznaniem spojrzeć na amerykańską umiejętność radzenia sobie na kilku frontach jednocześnie. W momencie gdy Waszyngton musiał zaangażować się w Europie Środkowej i zmagał się z ofensywną postawą Moskwy, to Amerykanie nie odpuścili tematu rywalizacji z Chinami. Donald Trump wprowadzał kolejne cła na chińskie produkty rozpoczynając wojnę handlową z Państwem Środka. Jednocześnie trwały zmagania z Kim Dzong Unem, który do 2018 roku straszył amerykańskich sojuszników atomem. Ponadto Trump zerwał porozumienie z Iranem dostrzegając jego słabości (Iran mimo porozumienia i tak grał przeciwko USA, zwłaszcza w Iraku i Syrii). Wreszcie, na Bliskim Wschodzie nieprzerwanie od 2013 roku trwała wojna z ISIS, które zostało wymazane z mapy dopiero w 2019 roku. Przez ten okres Amerykanie musieli angażować się w tym regionie zarówno militarnie jak i politycznie.

Amerykańska administracja, poszczególne komórki eksperckie wydzielone do analizy konkretnych teatrów geopolitycznych, a także poszczególni politycy oraz wojskowi mieli pełne ręce roboty. I to na każdym froncie.

I trzeba przyznać, iż Amerykanie dali radę. Zdołali wycofać siły militarne z Iraku i Afganistanu (2021). Uwolnili sobie tym samym ręce oraz znacząco obniżyli koszty utrzymywania sił ekspedycyjnych. Ugrano kilka lat spokoju na Półwyspie Koreańskim (2018-2022, dopiero teraz Kim znów zaczął straszyć). Spacyfikowano Niemców, a jednocześnie udało się odtworzyć jedność NATO wobec rosyjskiego zagrożenia (na życzenie Putina). Wojna gospodarczo-technologiczna z Chinami wciąż trwa i nie widać, by Amerykanie ją przegrywali.

W efekcie ograniczania zaangażowania w mniej istotnych regionach (Bliski Wschód/Azja Centralna), w obliczu drugiej inwazji na Ukrainę, Stany Zjednoczone mogły zwiększyć obecność militarną na tzw. wschodniej flance NATO, a jednocześnie pozwolić sobie na wysyłanie na Ukrainę olbrzymich ilości amunicji i zaopatrzenia. Co być może nie byłoby takie proste, gdyby interwencje w Iraku i Afganistanie wciąż trwały.

W roku 2023 chyba już nikt nie ma wątpliwości, iż to Federacja Rosyjska znajduje się w bardzo trudnym położeniu. I może się niedługo okazać, iż Amerykanie – bez włożenia w to dużego wysiłku – wyjdą ze starcia z Rosją obronną ręką.

To wszystko wiemy już jednak „po fakcie”. Dlatego warto zastanowić się również – w kontekście oceny resetu Obamy a także nabytej już wiedzy – co by było gdyby…

Co by było gdyby… Alternatywna wersja wydarzeń

Zastanawianie się nad hipotetycznymi scenariuszami geopolitycznymi zawsze wiąże się z ogromnym ryzykiem, a raczej pewnością, iż wymyślona sekwencja wydarzeń nie uwzględnia szeregu czynników, które miały wpływ na rzeczywistość. Niemniej, „gdybanie” posiada jednak dużą wartość w kontekście ocen poszczególnych decyzji. Tak w życiu osobistym, jak i w kwestiach natury międzypaństwowej. To przecież wyobraźnia – oraz oczywiście doświadczenie – podpowiada nam, co może się stać po takim, a nie innym wyborze. Tak więc jest niezbędnym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji oraz dokonywaniu oceny. Jednak by ocena była możliwie jak najbardziej obiektywna, należy jak najlepiej opracować i uzasadnić alternatywę. Przedstawienie fałszywego obrazu alternatywnego rozwoju wypadków będzie bowiem prowadzić do błędnych ocen, a co gorsza, fałszywych wniosków na przyszłość.

Dlatego niniejszy podrozdział analizy – będący jej sednem – został poprzedzony obszernym przedstawienie kontekstu sytuacyjnego z jakim mieliśmy do czynienia w latach 2009-2022. Bowiem bez wiedzy o realiach panujących w danej chwili nie można w sposób uczciwy dokonać weryfikacji danej decyzji. Jednocześnie z pewnością łatwiej jest tego dokonać, gdy weźmie się pod uwagę jej skutki. Tutaj jednak czekają na badaczy alternatywnych wizji liczne pułapki. Bowiem efekty działań dzielą się na te krótkoterminowe, ale i długoterminowe. Różnica może być diametralna. Na przykład jednym z koronnych argumentów „realistów” w kontekście polskich decyzji z 1939 roku jest fakt, iż Czechy – które kapitulowały przed Hitlerem – wyszły po wojnie bez dużych strat ludzkich tak jak to było w przypadku Polski. Pamiętamy jednak, iż II RP posiadała ok. 35 mln obywateli z czego blisko 24 mln (68%) było narodowości polskiej. Szacuje się, iż w czasie II Wojny Światowej II RP straciła ok. 6 mln obywateli w tym mniej niż 3 mln Polaków. W 1945 roku w PRL żyło niecałe 21 mln Polaków. Tak więc jeżeli odrzucić kwestie natury moralnej oraz zostawić tylko argument statystyczny, to dane za lata 1939-1945 wypadają niekorzystnie dla wyboru o podjęciu wojny obronnej. Jednak jeżeli zbadamy dłuższy okres np. 1939-2022 to okazuje się, iż czeska populacja wzrosła w tym okresie (80 lat) nieco ponad 20%, tymczasem Polaków jest już (bez emigrantów) 38 mln co daje 158% wzrost. Na to składało się oczywiście szereg różnych czynników, jednak demografowie – na bazie konkretnych danych – wskazują, iż wojna miała duży wpływ na późniejszy wyż demograficzny w Polsce. Przyrost naturalny w Polsce w 1946 roku wynosił 16%, w 1955 roku aż 19,5% a w roku 1960 – 15,1%. Był to okres tzw. fazy kompensacji strat wojennych. Dla porównania w roku 2006 spadliśmy w tym współczynniku pod kreskę (-0,04%). Tak więc gdyby oceniać decyzję Becka tylko i wyłącznie w oparciu o suche dane statystyczne z okresu 1939-2022, to można stwierdzić, iż wojna z lat 1939-1945 przyniosła niebywale pozytywne skutki (jak to brzmi, ale przecież takie są fakty!) jeżeli chodzi o przyrost naturalny w Polsce. Czy to oznacza, iż przegrane wojny obronne są korzystne dla państwa? Oczywiście, iż nie. Bo płaszczyzn jest wiele, a Polska straciła na m.in.: terytorium, majątku, znaczeniu politycznym (de facto okupacja ZSRR). Wymieniać można by długo. Jednak to jeszcze nie oznacza, iż decyzja Becka była błędna i najgorsza z możliwych. Przeciwnie, była jedyną, którą można było podjąć w tamtych warunkach, co wykazałem lata temu w artykule: „PAKT z III RZESZĄ – alternatywa, czy najgorszy sen Polaków?”.

Dlatego dokonywanie ocen po samych efektach należy uznać za katastrofalną w skutkach metodę oceny. Należy bowiem pamiętać, iż wiedza o skutkach danego działania przychodzi po jego podjęciu. Nikt z nas przy podejmowaniu jakiejkolwiek decyzji nie bierze pod uwagę konsekwencji, których nie zna. Może jedynie uznać – na bazie zdobytego doświadczenia – iż akurat takie a nie inne następstwo działania jest najbardziej prawdopodobne. A prawdopodobieństwo to oceniamy na podstawie znanych nam – a przecież możemy o wszystkim nie wiedzieć – okoliczności istniejących na moment podjęcia decyzji.

Po tak przydługim, jednak chyba koniecznym, filozoficznym wstępie należy powrócić do resetu Baracka Obamy i przejść do konkretów.

Chwila słabości USA

Istnieje teoria wg której, Władimir Putin zdecydował się na uderzenie na Ukrainę także dlatego, iż uznał Joe Bidena za słabego prezydenta. Mógł być również przekonany, iż jedność NATO nie istnieje. jeżeli przyjąć tę tezę za prawidłową, to warto mieć świadomość tego, iż Stany Zjednoczone uwikłane w kosztowną wojnę w Afganistanie oraz uginające się pod ciężarem światowego kryzysu gospodarczego wydawały się w roku 2009 jeszcze słabszym przeciwnikiem niż dziś. Ponadto spójność NATO oraz zaufanie do USA było marginalne. Inwazja na Irak z 2004 roku nie została poparta przez nikogo oprócz Londynu i Warszawy. Mało tego, w 2007 roku wybuchła afera gdy wypłynęło, iż nie było żadnych raportów o broni chemicznej Saddama Husseina, które miały być podstawą do wojny. Informacja ta zmiotła z fotela premiera Tonego Blaira.

W kolejnych latach reputacja USA wcale nie zyskiwała. W 2010 roku WikiLeaks opublikowało setki tysięcy dokumentów dotyczących wojen w Afganistanie i Iraku, a także dokumentów dyplomatycznych z amerykańskich ambasad. W 2011 roku portal opublikował dane dotyczące więźniów z Guantanamo, a także z innych tajnych więzień CIA (w tym w Polsce) gdzie stosowano tortury. W 2013 roku Edward Snowden ujawnił program inwigilacji obywateli USA przez amerykańskie służby. Również w 2013 roku wybuchła kolejna afera związana z amerykańską inwigilacją całego niemieckiego rządu, w tym z podsłuchami kanclerz Angeli Merkel. Napisać, iż wiarygodność USA była w latach 2009-2013 narażona na szwank, to nic nie napisać. Wizerunek hegemona był wówczas w zasadzie zdewastowany. jeżeli Władimir Putin szukałby „słabego” momentu USA i Paktu Północnoatlantyckiego, to taki przyszedł znacznie wcześniej niż w roku 2021. Należy również pamiętać, iż w czasie wojny w Gruzji z 2008 roku Rosjanie sami poważnie podważyli pozycję USA . Rosyjskie uderzenie zostało wykonane miesiąc po tym, kiedy to na terytorium Gruzji ćwiczenia odbywały wojska NATO-wskie, głównie amerykańskie („Immediate Response-2008”). Ponadto rosyjska inwazja była niejako odpowiedzią na deklaracje dotyczące przyszłego członkostwa Ukrainy i Gruzji w NATO, które padły na szczycie w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku. Rosja wygrywała militarnie w starciu z Gruzją i by powstrzymać zajęcie stołecznego Tbilisi, do Moskwy pofatygowała się delegacja pod przewodnictwem prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego. Silna pozycja Putina była tutaj nad wyraz widoczna. Po zawarciu pokoju, Rosjanie na przełomie 2008/2009 roku czuli się już niezwykle pewnie. Wygrali wojnę z w Gruzji, a USA – zaangażowane gdzie indziej – nie kiwnęło choćby palcem.

Poczucie posiadania przewagi po stronie Kremla rosło. Zwłaszcza, iż po „przegraniu” Ukrainy na skutek pomarańczowej rewolucji (2004 rok), już w 2009 roku poparcie dla pro-zachodniego prezydenta Wiktora Juszczenki wynosiło… zaledwie 5,5%. Rządy „rewolucjonistów” były skończone i Rosjanie byli niemal pewni zwycięstwa swojego kandydata w wyborach w 2010 roku. Co też się stało (prezydentura Wiktora Janukowycza).

Twarda linia Obamy

Wyobraźmy sobie, iż w takich warunkach administracja Baracka Obamy nie wyciąga ręki do Władimira Putina. Tak więc decydenci z Waszyngtonu postanowiliby uporać się z kryzysem ekonomicznym, wojną w Afganistanie, okupacją Iraku, a jednocześnie podjąć próbę spacyfikowania Federacji Rosyjskiej. Wówczas wojna w Gruzji mogłaby posłużyć jako podstawa do nałożenia na Federację Rosyjską sankcji. Pytanie, czy do akcji sankcjonowania Rosji dołączyłaby Unia Europejska? Bez niej tego rodzaju działanie nie odniosłoby w zasadzie żadnego skutku.

A kwestia byłaby wysoce problematyczna. Wprawdzie nie istniały jeszcze nitki Nord Streamu, ale nie było wówczas również ani Baltic Pipe ani terminali LNG w Świnoujściu czy litewskiej Kłajpedzie. Nie było takich terminali w Niemczech. Ponadto – jak wskazywałem wyżej – w 2009 roku Amerykanie byli jeszcze przed znacznym zwiększeniem wydobycia gazu i ropy z łupków. Innymi słowy, Rosjanie mogli odciąć dostawy gazu do Polski, Niemiec, Ukrainy, Austrii, Czech, Słowacji, Węgier i do wielu innych państw UE. I nie byłoby żadnej alternatywy dla rosyjskiego surowca. Kremlowski szantaż byłby w takim przypadku na 100% skuteczny. W zasadzie nałożenie w 2009 roku sankcji na Rosję oznaczałoby energetyczny game over dla Europy. W konsekwencji uzasadnioną wydaje się być teza, iż w latach 2009-2010 Rosjanie z niezwykłą łatwością mogliby rozerwać tzw. jedność Zachodu. Amerykanie mieliby wówczas potężny problem by przekonać Europę do działania przeciwko Moskwie. Być może właśnie to głównie z tego powodu doszło do resetu?

Konstatacja ta wydaje się w zasadzie zamykać temat „gdybania”. Amerykanie – choćby gdyby sami mieli potencjał do działania przeciw Rosji – mogliby nie uzyskać wsparcia wśród swoich sojuszników. A jeśliby taki krok został wykonany (sankcje), to Zachód mógłby przegrać już w przedbiegach. Pozbawiona energii Europa w sytuacji światowego kryzysu gospodarczego już by się raczej nie podniosła.

Ukraińskie szachy

Załóżmy jednak, iż Stany Zjednoczone same – lub wespół z UE – nie bacząc na gospodarczo-energetyczne efekty rozpoczęłyby wywieranie presji na Rosji. Próbując izolować ją politycznie, technologicznie i gospodarczo. Jak wówczas zachowałby się Władimir Putin? Można z dużą dozą pewności założyć, iż działałby podobnie jak dziś. Innymi słowy, za priorytet uznałby odzyskanie Ukrainy. W warunkach resetu Rosjanie zdecydowali się poczekać do 2010 roku by wskutek wyborów odzyskać wpływy w Kijowie. Jednak w 2009 roku poparcie Ukraińców dla pro-zachodniego rządu było tak niskie, iż w zasadzie Putin mógłby pokusić się o dokonanie puczu. Przy czym Ukraina z 2009 roku to nie ta sama co z 2022. Ukraińska armia i służby z roku 2022 to nie te same, co z 2009 roku. Widzieliśmy co działo się w roku 2014, kiedy to na skutek bezwładu, zdrady i niekompetencji Krym został oddany bez walki, podobnie jak lwia część Donbasu. Można założyć, iż gdyby polityczny pucz w 2009 roku się nie udał, to Putin mógłby przeprowadzić „specjalną operację” w wyniku której nie zajęto by Krymu i Donbasu, ale od razu Kijów (tak jak próbowano w 2022). Znajdujące się w dużej części na różnych etapach rozkładu ukraińskie służby i armia nie stawiłyby wielkiego oporu. Zwłaszcza, iż w 2009 roku spora część kadr pochodziła jeszcze z czasów ZSRR…

Gdyby Władimir Putin kontynuował swoją agresywną politykę zagraniczną w latach 2009-2010, to można stawiać dolary przeciw orzechom, iż docisnąłby Białoruś w kwestii integracji, a Ukraina wróciłaby do rosyjskiej strefy wpływów bardzo szybko. Co za tym idzie, zupełnie realnym byłby scenariusz, w którym w roku 2010 cała armia Federacji Rosyjskiej – która nie zostałaby draśnięta w czasie przejmowania kontroli nad Ukrainą – stanęłaby u granic NATO. Począwszy od Obwodu Kaliningradzkiego, przez Białoruś po Ukrainę. Przypomnijmy, iż w tym czasie ok. 150 tys. amerykańskich żołnierzy przebywało w Iraku i Afganistanie. Pochłaniając olbrzymie ilości środków, sprzętu i zaopatrzenia.

Z punktu widzenia potencjałów militarnych, tylko i wyłącznie gwarancje nuklearne mogłyby wówczas dawać stronie natowskiej jakiejkolwiek poczucie bezpieczeństwa. Przy czym zupełnie realnym jest, iż Rosjanie zaczęliby prowadzić wojnę hybrydową. Ale nie na Ukrainie, tylko np. w Estonii i na Łotwie, gdzie znajdują się mniejszości rosyjskie. To – pozostawione bez reakcji – uderzałoby w wiarygodność NATO jeszcze bardziej.

Strategiczne partnerstwo z … Chinami

Należy ponadto zwrócić uwagę na Daleki Wschód. Gdyby gazociągowe projekty do Europy nie powstały, Rosjanie już w 2009 roku poszukaliby partnerstwa z Chinami. Zamiast stawiać na EuRosję, Władimir Putin zacząłby budować RusAzję. Być może już w 2014 roku powstałyby nowe gazociągi i ropociągi do Chin (których nie ma po dziś dzień, za wyjątkiem kilka znaczącej Siły Syberii). Co uniezależniłoby Rosję od kapitału z Zachodu i zbudowało bardziej trwałe relacje na linii Moskwa-Pekin.

Przy czym należy pamiętać, iż w przypadku gdyby UE przestraszyła się szantażu energetycznego (wysoce prawdopodobne), to Amerykanie mogliby stanąć w obliczu bloku Berlin-Moskwa-Pekin. Przy czym również Indie były wówczas pro-rosyjskie, a jednocześnie upatrywano pokojowej koegzystencji z Chinami. Geopolityczna sytuacja Stanów Zjednoczonych byłaby fatalna. Na dobrą sprawę, przy takim wariancie wydarzeń o końcu amerykańskiej hegemonii mówilibyśmy już w 2009 roku. I to byłby prawdziwy koniec, a nie wyimaginowany – jak to się współcześnie wydaje niektórym. Powyższej przedstawiono szereg ważkich argumentów, które przemawiają za tym, iż Amerykanie w 2009 roku mogliby nie być zdolni do powstrzymania Rosjan przed zniszczeniem konstruktywistycznego ładu międzynarodowego. Natomiast w rzeczywistości w roku 2022 Władimir Putin postanowił przetestować hegemonię USA i już dziś wiemy, iż ten test mu się nie udał. Innymi słowy, wznowienie wojny rosyjsko-ukraińskiej z 2022 roku było nieopłacalne, a koszty z tytułu rzucenia wyzwania Stanom Zjednoczonym przekraczają ewentualne korzyści, o ile takowe w ogóle wystąpią. Skutki działania Rosji nie dowiodły złamania hegemonii, wręcz przeciwnie, zniechęciły prawdopodobnie Chińczyków do podejmowania bardziej stanowczych działań. Pekin woli przeczekać „burzę”, jeżeli będzie to możliwe, chyba, iż USA same postanowią zwiększać presję na Chińską Republikę Ludową.

Świat bez hegemona

Sytuację, w jakiej znalazłby się świat w przypadku utraty hegemonicznego układu opisywałem w książce, dlatego pozwolę tutaj sobie opisać tylko wybrane aspekty związane z ww. hipotetycznym scenariuszem (brak resetu). Jest to kluczowe, bowiem w tym miejscu powinno już pojawić się pytanie: „no dobrze, ale czy upadek hegemonii USA w 2009 roku byłby taki tragiczny? Może euroazjatycki konstrukt byłby lepszy?”

Na tak zadane pytanie można odpowiedzieć w dwójnasób. Tak. Powstanie euroazjatyckiego bloku geopolitycznego byłoby lepsze. Dla Rosji. Być może, choć niekoniecznie, również dla Chin. Natomiast pozycja Unii Europejskiej oraz samych Niemiec zostałaby zmarginalizowana. Z kolei Polska znalazłaby się w tragicznej, kompletnie bezwładnej sytuacji geopolitycznej. Wszystkie te tezy można dość łatwo uzasadnić.


Reklama: Zakup książkę lub ebooka: „TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat” i dowiedź się, co nas może jeszcze czekać w nadchodzących latach.

TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat


Ambicje a możliwości – UE jako dojna krowa

Zarysowany Wielki Plan dotyczący osi Paryż-Berlin-Moskwa (a szerzej również Pekin) wygląda imponująco, jeżeli rozrysować go na kartce. Jednak należy pamiętać o tym, iż w roku 2009 poszczególne stolice nieco inaczej wyobrażały sobie własną rolę w całym projekcie. Chiny inwestowały w Azję Centralną i szukały lądowych połączeń z Bliskim Wschodem, które mogłyby kontrolować samodzielnie. Jednocześnie stały się w zasadzie drapieżnikiem gospodarczym, który wszedł na dość liberalny rynek europejski i zaczął przejmować całe zakłady produkcyjne wraz z technologiami. Ponadto władze z Pekinu nie wahały się używać szantażu w zakresie regulacji prawnych dla podmiotów zagranicznych prowadzących produkcję i sprzedaż na terytorium Chin. Decydenci z Pekinu działali i działają w taki sposób, jakby wszyscy wkoło byli nie tylko konkurentami, ale i przeciwnikami. Wrogami, których należy ostatecznie złupić i zwasalizować. Dokładnie taką samą filozofią polityczno-biznesową kierowały się i wciąż kierują elity z Kremla.

Nic więc dziwnego, iż jeszcze przez 2014 rokiem zarówno Francuzi jak i Niemcy zaczęli zastanawiać się na formą partnerstwa z Chinami. Bowiem skutki brutalnej, gospodarczej ekspansji Państwa Środka były dostrzegane już wówczas. Powoli okazywało się, iż Chińczycy nie są – tak jak Amerykanie – nastawieni na relacje win-win. Tam gdzie mogli, tam brutalnie wykorzystywali słabości systemu kapitalistycznego i demokratycznego. Skupywali nie tylko całe fabryki czy koncerny, które następnie – po wyssaniu technologii – przenoszono do Chin. Przejmowali infrastrukturę strategiczną (vide port w Pireusie) i dyktowali choćby warunki kulturowe (vide szantażowanie federacji NBA po krytyce Chin wyrażonej przez jednego z koszykarzy lub wywieranie presji na Norwegię po przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla dla Liu Xiaobo). Chińczycy – podobnie zresztą jak Rosjanie – zamierzali przywiązać bogatą Europę kajdanami do kaloryfera i doić Europejczyków aż do cna. Nie chodziło im nigdy o zbudowanie jednego wielkiego systemu globalnego, w którym każdy ma szansę się rozwinąć (tak jak to zrobili Amerykanie). Chińczycy nigdy nie szukali partnerów, tylko budowali relacje wasalne. Narzędziem dyscyplinowania reszty świata – który byłby sam sobie winien dając się „podbić” przez Chinczyków – miały stać się pieniądze. Łasy na kapitał Zachód wydawał się zupełnie uległy politycznie dla elit Pekinu.

Przy rosnącej potędze Chin oraz Rosji (z uwagi na znaczenie geograficzno-militarne), Berlin i Paryż traciłyby de facto w perspektywie długoterminowej. Bowiem polityczne ustalenia poczynione np. w roku 2010, byłyby na bieżąco aktualizowane. Wraz ze wzrostem zależności UE od wschodnich „partnerów”, Ci ostatni wymuszaliby kolejne koncesje oraz prowadziliby agresywną ekspansję kosztem interesów Francji i Niemiec. Nie ma przy tym wątpliwości, iż autorytarne reżimy byłyby w tym zakresie dużo skuteczniejsze w działaniu, niż demokratyczne elity europejskie, które kłóciłyby się dodatkowo między sobą. To jak łatwo było i jest rozegrać poszczególne państwa UE widzimy choćby dzisiaj. Skutecznie robili i robią to Rosjanie (np. w przyp. Węgier, ale i Niemiec).

Energetyczny niewolnik

Należy również pamiętać o tym, jak duże wpływy agenturalne posiadali Rosjanie w całej Europie. I to na najwyższych szczeblach. Skorumpowanie kanclerzy Niemiec czy Austrii jasno wskazuje, iż dalekosiężna polityka (Energiewende) to jedno, ale interesy rosyjskie to drugie. Silna i dokapitalizowana Rosja zwiększałaby swoje wpływy w europejskich elitach, co mogłoby się odbić bardzo negatywnie na długofalowe plany UE i poszczególnych państw. Pamiętać również należy, iż Energiewende nie dawałoby 100% niezależności od gazu. Przeciwnie. Wygaszenie atomu, zwiększenie zapotrzebowania na energię elektryczną, a także niestabilność produkcji energii z OZE (zmienne warunki atmosferyczne) sprawiały, iż niemiecka zależność od rosyjskiego gazu w latach 2010-2020 rosła i to w bardzo dużym tempie (stąd inwestycja w NS II). Wystarczy spojrzeć na dane. W 2019 roku Niemcy importowały dwa razy więcej gazu niż w roku 2009.

Jeszcze w 2021 roku, Rosjanie dostarczali aż 35% zapotrzebowania na gaz w całej UE. A wskaźnik ten był w poprzednich latach bliski 40%. Gdyby nie agresywne działania Putina, ta zależność mogłaby się wciąż zwiększać.

Także już po fakcie należy stwierdzić, iż Niemcy może i zamierzały uzyskać większą niezależność energetyczną w roku 2009, ale na stan z 2020 roku wyglądało to gorzej niż dekadę wcześniej. Nadto presja na wygaszanie atomu, która była wywierana również na Francję wskazuje, iż i Paryż – gdyby nie oparłby się temu szaleństwu – mógłby zostać uzależniony w większym stopniu od rosyjskiego gazu… Gdyby w 2009 roku nie było resetu, to w Europie Środkowej nie powstałaby prawdopodobnie żadna dodatkowa infrastruktura, która pozwalałaby ściągać gaz z innego kierunku niż Rosja. Nie tylko z powodu tego, iż Moskwa grałaby twardo szantażem energetycznym, ale i posiadałaby prawdopodobnie duże zdolności w zakresie softpower (choćby poprzez działanie agentury i korupcję najwyższych polityków). W konsekwencji UE stałaby się energetycznym zakładnikiem Putina bez nadziei na wyrwanie się z tej zależności.

Dodatkowo przykład, w którym Putin był gotowy „wystawić” Asada w Deauville w celu storpedowania budowy ropociągu irańsko-syryjskiego do Morza Śródziemnego (celem dostaw do Europy) pokazuje, iż francuskie ambicje na Bliskim Wschodzie były ułudą. Rosjanie rozgrywaliby ten region po swojemu, a gdyby weszli tam jeszcze Chińczycy (a budowa bazy militarnej w Dżibuti pokazuje, iż mieli taki zamiar) Europa stałby się znów kompletnie zależna od zewnętrznych mocarstw w zakresie dostaw strategicznych surowców, w tym ropy z Bliskiego Wschodu. Moglibyśmy mówić o sytuacji: „zamienił stryjek siekierkę na kijek”, bowiem Berlin być może uwolniłby się od wpływów z USA, ale stałby się zakładnikiem bezwzględnych i niewiarygodnych reżimów z Pekinu i Moskwy. Te ostatnie dyktowałyby warunki polityczno-gospodarcze używając przy tym argumentów siły.

Tak więc wskazać należy, iż Berlin i Paryż pchały do pewnego momentu Unię Europejską w objęcia agresywnych drapieżników geopolitycznych. I to w sytuacji, w której istniejący amerykański system pozwalał się rozwijać, a Waszyngton nie wymagał wiele więcej jak lojalności.

Nadto nie została jeszcze opisana kwestia relacji francusko-niemieckich, w których też istniało i wciąż istnieje wiele sprzecznych interesów. Które również mogłyby zaburzyć lub zniweczyć wielkie plany EuRosji. Projekt ten był niebezpieczny również choćby właśnie z tego tytułu, iż nie było w nim jednoznacznego lidera-hegemona. Co prowadziłoby do ciągłej i zaostrzającej się rywalizacji pomiędzy „partnerami”. A ponieważ nikt nie czułby się w tym systemie słabszy, to napięcia mogłyby łatwo eskalować.

Terytorium Polski czy polskie terytorium?

W sytuacji, w której Amerykanie przegraliby wpływy w Europie, a Berlin stałby się niewolnikiem Moskwy, pozycja Warszawy sprowadzałaby się do administratora polskiego terytorium w ramach interesów niemiecko-rosyjsko-chińskich. Wystarczy tylko wspomnieć warunki na jakich do niedawna były przesyłane surowce energetyczne z Rosji przez Polskę do Niemiec. W praktyce, robiliśmy to za darmo. Również Nowy Jedwabny Szlak nie przynosiłby nam żadnych większych korzyści. Nie byłoby bowiem powodu, dla którego Niemcy, Rosjanie i Chińczycy mieliby dzielić się z nami zyskami z transferów. Niemiecko-rosyjskie wpływy polityczne w Polsce byłyby na tyle duże, by Polska przestał być relatywnie niezależnym bytem politycznym, a stała się jedynie geograficzną nazwą krainy, przez którą przebiegałyby drogi, tory kolejowe i rurociągi. Nord Streamy powstałyby i tak, tyle tylko, iż nikt by ich w 2022 roku nie wysadził w powietrze. Natomiast taki los mógłby spotkać w najgorszym wypadku terminal LNG w Świnoujściu (o ile w ogóle by go ukończono lub później wykorzystywano). O powstaniu Baltic Pipe nie byłoby mowy. Cały region Europy Środkowej zostałby podporządkowany pod dyktat niemiecko-rosyjskiego strategicznego partnerstwa. Co byłoby tym gorsze, iż Niemcy sami byliby bardzo zależni od Rosjan, a więc podatni na ich sugestie dotyczące administrowania Polską…

O ułudzie teorii wakaryzmu, czy potencjalnej polskiej niezależności politycznej oraz partnerstwie w ramach Trójkąta Weimarskiego pisałem w tekście pt.: „Który hegemon byłby najlepszy dla Polski? A może świat wielobiegunowy?”. Te miraże nie miałyby prawa się ziścić w kontekście:

  1. 100% zależności energetycznej od Rosji,
  2. demilitaryzacji Polski – czyli faktycznego rozbrajania Sił Zbrojnych RP, co przecież obserwowaliśmy przez długie lata,
  3. wasalnej wobec Niemiec gospodarki,
  4. zależności prawno-instytucjonalnej względem UE.

Tego rodzaju „realizm” – we współczesnych polskich warunkach – był najbardziej oderwaną od rzeczywistości koncepcją, jaką można było zaproponować.

RESET RATUJE ŚWIAT? – alternatywny scenariusz geopolityczny

Wobec powyższym rozważań kształtuje się konstatacja, iż w przypadku twardej postawy Stanów Zjednoczonych możliwym byłoby złamanie jedności Zachodu. W efekcie mógłby powstać blok EuRosji współpracujący z Chinami. To, jak fatalnym byłoby to rozwiązanie dla Europy – która w takim układzie byłaby najsłabszym ogniwem i dojną krową – zostało opisane powyżej.

Istnieje jednak inny wariant wydarzeń, w którym to UE – mimo energetycznej presji ze strony Rosji – ostatecznie stanęłaby po stronie USA. Niemcy mogliby w krótkim tempie zbudować terminale LNG, tak jak to zrobili w 2022 roku, gdy w mniej niż rok zbudowali dwa pływające terminalne LNG. Polska uwinęłaby się z własnym terminalem w Świnoujściu, Litwini zrealizowaliby gazoport w Kłajpedzie i sytuacja zostałaby w jakiejś mierze opanowana.

W takim scenariuszu, mielibyśmy sytuację bliźniaczą do tej, jaka zaistniała w rzeczywistości. Tyle tylko, iż byłby to rok 2010 lub 2011. Ukraina byłaby w rękach Putina, a choćby jeżeli doszłoby do przyśpieszonego majdanu, to konsekwencją rewolty w Kijowie byłaby pełnoskalowa rosyjska inwazja na Ukrainę. Przy założeniu, iż w tamtym czasie Ukraińcy nie byliby zdolni do odparcia ataku, Federacja Rosyjska stanęłaby u bram NATO rozciągając swoje armie i instalacje wojskowe wzdłuż całej granicy na tzw. wschodniej flance NATO.

Nie pobita i gotowa do działania rosyjska armia mogłaby także wywrzeć dużą presję na Finlandii. Wątpliwym jest, by Helsinki w takiej sytuacji zaryzykowały próbę oficjalnego wejścia do NATO. Zwłaszcza, gdyby Finowie zdawali sobie sprawę ze skali zaangażowania Amerykanów w Afganistanie.

Wojna hybrydowa w państwach bałtyckich mogłaby dać Putinowi pretekst by wkroczyć wojskami na Litwę, Łotwę i Estonię. Pamiętajmy, iż w tamtym czasie NATO mogłoby nie zdążyć wysłać choćby śladowych ilości wojsk w ten rejon. Sytuacja mogłaby być bardzo dynamiczna i zmieniać się z tygodnia na tydzień. Co w końcu doprowadziłoby co najmniej do sytuacji analogicznej jak w czasie tzw. Kryzysu Kubańskiego.

Jednak wcale nie jest powiedziane, iż Putin działał by nagle i gwałtownie od razu w latach 2010-2011. Być może posuwałby się na tyle, by nie ryzykować konfliktem nuklearnym. Destabilizując Litwę, Łotwę, Estonię, a może choćby Polskę – ale nie wysyłając wojsk w granice tych państw. Władimir Putin mógłby czekać, ponieważ jak opisałem powyżej, strategiczne partnerstwo Rosja-Chiny dałoby mu poczucie kontroli sytuacji. Budowa infrastruktury energetycznej do Chin mogłaby zakończyć się około 2014-2015 roku. Wówczas to Rosja i Chiny – w dużej mierze uniezależnione od Zachodu – mogłyby prowadzić działania wojenne równocześnie w dwóch miejscach świata. jeżeli dodamy do tego presję (lub możliwy atak) Korei Północnej na Koreę Południową, to mogłoby się okazać, iż świat by zapłonął. Byłoby to tym bardziej prawdopodobne, im bardzie rywale Stanów Zjednoczonych byliby przekonani, iż Waszyngton nie jest w stanie powstrzymać nawałnicy. I będzie skłonny opuścić tron hegemona, zwracając się ku polityce „America First”.

Taka decyzja Amerykanów byłaby możliwa, bowiem mając do wyboru: utrata hegemonii lub wojna atomowa w obronie Zachodu i amerykańskiej strefy wpływów w Europie i na Dalekim Wschodzie, Waszyngton mógłby zdecydować się by przeczekać burzę.

Gdyby do tego czasu wojna w Europie jeszcze nie wybuchła, to jedno jest pewne. Po wycofaniu się Amerykanów, Władimir Putin próbowałby zrewidować pozycję Rosji w Europie przy pomocy gróźb a choćby siły. To mogłoby doprowadzić do kompletnej podległości UE względem Moskwy, lub do wojny. Z perspektywy położenia geograficznego Polski, chyba nie trzeba tłumaczyć, z czym by się to wszystko dla nas mogło wiązać.

Utopijna wizja zgodnego, multipolarnego świata

Oprócz ww. wariantów wydarzeń jest oczywiście jeszcze jeden. Mianowicie taki, w którym brak resetu przyczynia się do pokojowego przejścia z hegemonii w świat multipolarny. Amerykanie zamiast resetu zdecydowaliby się przegrać, ogłosić „America First”, wycofać się z zaangażowania na całym świecie i obserwować sytuację z bezpiecznej odległości. Jednocześnie Rosja i Chiny uznałyby pozycję Europy i na zasadach partnerskich stworzyłyby blok Euroazji, który wspólnie i zgodnie prowadziłby kontynent do prosperity. Wizja, w której wszyscy rezygnują z ustawiania swoich własnych interesów jako priorytetów jest bardzo piękna. Tyle tylko, iż fałszywa i nie mająca nic wspólnego z realizmem. Jest to idealizm i utopia w czystej postaci. Zresztą to właśnie reset Obamy proponował taki świat, przynajmniej Rosjanom. Choć i Chińczycy otrzymaliby z pewnością korzystną propozycję o ile zgodziliby się na ograniczenie zbrojeń oraz odpuszczenie kwestii Tajwanu (coś za coś). To Barack Obama proponował globalizację i rozwój w ramach jednego wspólnego systemu bezpieczeństwa. Przy uwzględnieniu stref wpływów oraz przy wspólnym ustalaniu polityk i stanowisk względem konkretnych problemów czy regionów (vide ustalenia z Deauville w zakresie Arabskiej Wiosny). Paradoksalnie, polityka Baracka Obamy była objawem chłodnej kalkulacji oraz pełnego realizmu w zakresie oceny sytuacji geopolitycznej. Kalkulacji, która nie wzięła pod uwagę faktu, iż Władimir Putin – ubijając interes życia – będzie chciał wbrew zdrowemu rozsądkowi złamać postanowienia resetu i dążyć do konfrontacji z USA.

Konstruktywizm a realizm

Na koniec warto poświęci temu zagadnieniu kilka akapitów. Trzeba bowiem odnotować, iż reset Baracka Obamy jest często przedstawiany jako żywy dowód na to, iż konstruktywizm w relacjach międzynarodowych nie działa. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Porażka resetu jest jednocześnie klęską realizmu. Dlaczego? Otóż Barack Obama oferował Władimirowi Putinowi konstruktywistyczny ład, w którym Rosja stanie się ważnym elementem szeroko rozumianego Zachodu. Jednak oferta ta opierała się – w gruncie rzeczy – o założenia, które wynikają wprost z postawy realistów. Bowiem strona amerykańska zakładała, iż jeżeli polityka zagraniczna w wykonaniu Rosji to tylko i wyłącznie gra interesów, to wystarczy Moskwie zaproponować dobry deal. I rzeczywiście, Putin otrzymał na tacy wszystkie strategiczne interesy Rosji na płaszczyznach: politycznej (Eurosja), gospodarczej (gaz i ropa), technologicznej oraz w zakresie bezpieczeństwa. W 2011 roku Władimir Putin powinien dostać politycznego Oscara, bowiem osiągnął wszystko, co zamierzał (a co próbuje dziś odzyskać). Jednak zniweczył swoje dzieło, bowiem postanowił zalicytować jeszcze wyżej i rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym. Rosja mogła – w ramach świata zachodniego – cierpliwie budować swoją pozycję na arenie międzynarodowej, modernizować państwo i gospodarkę, a także dokonać technologicznej konwersji. Zrobić dokładnie to samo, czego dokonały Niemcy i Chiny. Jednak Władimir Putin wolał wysyłać broń do Syrii, a gdy wybuchł majdan, zdecydował się na zbrojną inwazję na Ukrainę (2014). Trzeba uczciwie przyznać, iż w tym przypadku realizm – rozumiany jako narzędzie tłumaczenia rzeczywistości geopolitycznej – zawiódł na całej linii. Okazało się, iż osoby określane nieco pogardliwie mianem „romantyków”, które uznawały Rosję jako nieobliczalne zagrożenie – wbrew wydawałoby się czysto biznesowej logice – były tymi, których spojrzenie na świat okazało się być najbardziej trzeźwe. Jak to się mogło stać?

Otóż należy w tym miejscu stwierdzić, iż postrzeganie polityki międzynarodowej tylko i wyłącznie jako formy ubijania interesów z bezpodmiotowymi państwami nie posiadającymi żadnego charakteru i emocji jest spojrzeniem kompletnie nierealistycznym. Mimo, iż zwolennicy tego rodzaju myślenia lubią mówić o sobie jako o „realistach”. Bowiem choćby na płaszczyźnie czysto biznesowej pomiędzy podmiotami gospodarczymi, wiarygodność ma znaczenie. jeżeli osoba kierująca jakimś przedsiębiorstwem ma wizerunek oszusta, to nie warto wiązać się z nią współpracą, choćby na papierze wyglądała ona jak interes życia. Każdy kto prowadzi własny biznes doskonale wie, jak ważne jest subiektywne postrzeganie potencjalnego kontrahenta i nawiązane z nim relacje międzyludzkie. choćby w sektorze prywatnym zatrudnia się często osoby z polecenia lub rodzinę (z uwagi np. na zaufanie). Dlaczego? Ponieważ w społeczeństwie funkcjonują jednostki patologiczne, które – choćby jeżeli mogą zawrzeć lepszy deal uczciwie – wolą osiągać korzyści poprzez oszustwa czy wymuszenia. Choćby z błędnego przekonania, iż żeby dopilnować swoich spraw, należy przestraszyć drugą stronę tak, by to strach – a nie tylko dobra wola – motywował ją do realizowania konkretnych działań.

Tymczasem państwa to nie komputery podejmujące decyzje w oparciu o dane, tylko podmioty kierowane przez ludzi o konkretnej wiedzy i charakterze, wywodzących się z konkretnych kultur o sprecyzowanym sposobie myślenia. Polityka to również psychologia, a Kryzys Kubański wiązał się bardziej z grą nerwów i próbą odgadnięcia intencji oraz zdeterminowania drugiej strony, a nie realną kalkulacją uwzględniającą to, kto ma więcej głowic. Rosjanie – z powodu uwarunkowań kulturowych i wewnątrzspołecznych – wolą wymuszać siłą koncesje dla siebie, ponieważ nie wierzą w to, iż innego rodzaju mechanizmy są w stanie powstrzymać drugą stronę przez złamaniem postanowień umowy. Jednocześnie, jeżeli widzą słabość, to wywierają presję by uzyskać jeszcze więcej. Tego rodzaju mechanizm obserwowaliśmy przez całe wieki historii, więc nie jest nadużyciem by formułować tak ogólne zasady w stosunku do całego narodu. Warto pamiętać, iż Azjaci – zwłaszcza Chińczycy – postrzegają „robienie interesów” całkiem podobnie. Tyle tylko, iż są sprytniejsi niż Rosjanie i ukrywają się ze swoimi intencjami zmierzającymi do zdobycia przewagi nad drugą stroną.

Zachodnia cywilizacja łacińska oparta jest o rzymską zasadę pacta sunt servanda (umów należy dotrzymywać). Ponieważ nasze doświadczenia europejskie pokazują, iż na dłużą metę, przynosi to korzyści. Dzięki wiarygodności można rozwijać interes i zdobywać nowe kontakty. Nauczyliśmy się żyć w świecie, gdzie to słowo i wiarygodność budują prosperity. Tymczasem na wschodzie społeczeństwa hołdują zasadzie rebus sic stantibus, wg której zmiana warunków uprawnia do rewizji postanowień wcześniej zawartej umowy (dziękuję Przemkowi za tę niezwykle celną obserwację, którą pozwoliłem sobie wskazać wyżej).

Innymi słowy, jeżeli Putin w latach 2009-2010 zgodził się na jakieś warunki, a później uznał iż nie docenił siły własnej pozycji negocjacyjnej, to w roku 2012 nie zawahał się działać w sposób dążący do rewizji resetu na jego korzyść. Chińczycy działają dokładnie to samo, tyle tylko, iż starają się sprawiać pozory. Nurt zwany realizmem nie tylko pomija ww. sfery natury ludzkiej, ale i kompletnie nie dostrzega różnic kulturowych, zamykając się tylko i wyłącznie w definicji robienia interesów nakreślonej przez kulturę zachodnią (dążenie do sytuacji win-win).

Tymczasem efekt tzw. realizmu jest taki, iż każde zachodnie ustępstwo w imię zawarcia jakiejś konkretnej umowy jest zwyczajnie oddawaniem pola ludziom wschodu. Oni nie dążą do osiągnięcia sytuacji win-win, tylko mniej (Rosja) lub bardziej cierpliwie (Chiny) posuwają się do przodu, wypychając interesy rywala (a nie partnera) tak bardzo, na ile on pozwoli. Ostatnio zrozumiał to choćby Henry Kissinger, który wreszcie przyznał, iż Ukrainę trzeba jednak włączyć do NATO.

Podsumowanie

Mając to wszystko na uwadze, należy mieć świadomość tego, iż reset relacji z Rosją wykonany przez Baracka Obamę, był odpowiedzią na arcytrudną sytuację USA na arenie międzynarodowej (Afganistan, brak wiarygodności na Zachodzie) oraz sytuację finansową (kryzys). W tym kontekście działanie to spełniło swoją rolę. Pozwoliło Amerykanom uporać się z dotychczasowymi problemami i wrócić do rywalizacji z Rosją po uwolnieniu sobie rąk. Oczywiście starcie z Moskwą nie było planowane. Administracja z Waszyngtonu zamierzała dokonać piwotu przeciwko Chinom, co zapowiedziano w 2012 roku. Jednak postawa Władimira Putina nakazała zmienić plany. W tym zakresie – polityki długofalowej celującej w pozyskanie Rosji dla Zachodu jako sojusznika – reset zawiódł. Jednak oceniając post factum przebieg wydarzeń nie można ulec wrażeniu, iż z perspektywy USA, Zachodu i choćby Polski zrealizował się dość pozytywny scenariusz. Dający nadzieję na spacyfikowanie Rosji oraz ujarzmienie Chin. Tym samym utrzymanie – choćby na jakiś czas – jednobiegunowego ładu, który gwarantuje spokój i prosperity. Bowiem tam gdzie stron interesów jest więcej, tam zaczyna się pomiędzy nimi walka o to, by pokazać, która jest silniejsza i zdobędzie większe wpływy. A to przeważnie w historii kończyło się wojnami. Tymczasem silna pozycja hegemona zniechęca wszystkich do podejmowania agresywnych działań. Słabość hegemona (choćby tylko domniemana), do takich działań zachęca. Uderzenie Rosji na Ukrainę było efektem przekonania Putina o słabości USA. Jednak fatalne dla Moskwy skutki tego działania wbrew pozorom umocniły pozycję Stanów Zjednoczonych i odwróciły proces rozchodzenia się w szwach jedności Zachodu. Amerykanie mają okazję udowodnić, iż rzucanie im wyzwania zwyczajnie się nie opłaca. Co jest i będzie przestrogą dla np. Chińczyków.

Krzysztof Wojczal

Geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog

Idź do oryginalnego materiału