Równowaga strachu

polska-zbrojna.pl 3 dni temu

Nasze państwa mają zamiar wycofać się z konwencji ottawskiej, która dotyczy zakazu używania min przeciwpiechotnych – ogłosili kilka dni temu ministrowie obrony Polski, Litwy, Łotwy i Estonii. Decyzję skrytykowali między innymi szef norweskiej dyplomacji, media w Niemczech i... Rosja. Problem w tym, iż sama konwencja, niezależnie od tego, jak szczytne idee przyświecały jej twórcom, nie znaczy dziś więcej niż papier, na którym została zapisana. Nie ona jedna zresztą.


Miny przeciwpiechotne to straszliwa broń. Są stosunkowo tanie i łatwe do rozmieszczenia, dlatego można je stosować na dużą skalę. Zabijają, okaleczają, a co gorsza, mogą stanowić realne zagrożenie dla cywilów, i to jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny. Wystarczy spojrzeć na Wietnam, Kambodżę, a choćby kraje byłej Jugosławii, gdzie tego rodzaju amunicja – pamiątka po konfliktach zbrojnych drugiej połowy XX wieku – jest znajdowana do dziś. Tym bardziej więc należy docenić zainicjowaną jeszcze w latach 90. kampanię, której celem było całkowite wyeliminowanie min przeciwpiechotnych z użycia. Wysiłki międzynarodowej organizacji ICBL (International Campaign to Ban Landmines) doprowadziły do podpisania wspomnianej konwencji ottawskiej, za co zresztą sami pomysłodawcy zostali uhonorowani Pokojową Nagrodą Nobla.

Niestety, już wówczas można było zakładać, iż porozumienie pozostanie martwe. Bo choć dokument zdecydowały się parafować 163 kraje, największe światowe mocarstwa zbyły go wzruszeniem ramion. Podpisów pod konwencją nie złożyły choćby Chiny, Rosja, USA czy Indie. Podobnie postąpiły Izrael i obie Koree, czyli państwa, które od dekad prowadzą działania zbrojne albo też pozostają na ich progu. Żadne z nich nie miało zamiaru wiązać sobie rąk. I to bez względu na to, iż choćby ewentualne złamanie zapisów umowy skutkowałoby jedynie potępieniem na forum międzynarodowym. A przy tym można powątpiewać, czy głosy oburzenia byłyby powszechne.

REKLAMA

Podobne przykłady można by mnożyć. Podobnie rzecz się ma choćby z przyjętą w 2008 roku konwencją dublińską o zakazie używania broni kasetowej. Podpisało ją ponad sto państw, ale wśród sygnatariuszy próżno szukać Rosji, Chin czy USA. Ich rządy chcą zapewnić sobie swobodę, także w korzystaniu z tego rodzaju uzbrojenia... Zresztą dla wielkich graczy (a już na pewno dla części z nich) choćby obchodzenie zapisów, na które kiedyś się zgodzili, nie stanowi większego problemu. Wystarczy spojrzeć na losy konwencji o nośnikach broni nuklearnej. Traktat INF, podpisany jeszcze przez Michaiła Gorbaczowa i Ronalda Reagana, miał doprowadzić do całkowitej likwidacji pocisków krótkiego, pośredniego i średniego zasięgu, czyli takich, które są zdolne razić cele w odległości od 500 do 5,5 tys. km. Dziś jego zapisy już nie obowiązują. Oto bowiem po umocnieniu się władzy Władimira Putina Rosja zaczęła po kryjomu rozbudowywać swój arsenał. Podejmowane jeszcze przez administrację Baracka Obamy próby mitygowania Kremla na kilka się zdały. Dlatego w 2019 roku Amerykanie wypowiedzieli traktat.

Do historii zdążył już przejść także traktat New START, którego celem było ograniczenie liczby nośników strategicznej broni nuklearnej – zarówno rakiet, jak i bombowców. Tutaj z kolei pierwszy ruch zrobili Amerykanie. Poprzednia administracja Donalda Trumpa zażądała włączenia do umowy Chin. Posunięcie słuszne – Chińczycy pozostający największym rywalem USA zbroją się bardzo dynamicznie i... pozostają poza wszelką kontrolą. Na sugestię Trumpa Kreml odpowiedział: „OK, ale oprócz Chin obejmijmy zapisami także Francję i Wielką Brytanię”. Takie stanowisko trudno uznać za coś więcej niż grę pozorów, bo przecież Moskwa już od dawna nie jest w stanie do niczego Chińczyków skłonić. Tak czy inaczej, rozmowy o przedłużeniu New START utknęły w martwym punkcie. Dokument zdecydowała się parafować dopiero administracja Joe Bidena. Tyle iż nie obowiązywał on przesadnie długo. Krótko po pełnoskalowej inwazji na Ukrainę Putin zawiesił udział Rosji w New START. Podobnie zresztą uczynił kilka miesięcy później z traktatem ograniczającym ilość konwencjonalnych sił zbrojnych w Europie...

Tak więc, jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało, ogłoszony przez Polskę zamiar wystąpienia z konwencji ottawskiej nie jest niczym szczególnym. Co więcej, w kontekście wydarzeń z ostatnich lat ruch ten należy uznać za racjonalny. Rosyjska armia na Ukrainie bez żadnego skrępowania sięga po miny przeciwpiechotne. Dlaczego więc Polska nie miałaby zostawić sobie takiej furtki i uczynić je elementem Tarczy Wschód? Ot, zasada wzajemności. Oczywiście można ubolewać nad tym, iż w obliczu coraz bardziej zaostrzającej się sytuacji międzynarodowej traktaty mające ograniczyć zbrojenia ważą coraz mniej, ale... z faktami trudno dyskutować. Mechanizmy wielkiej polityki, tym bardziej działania zbrojne, okazują się bezwzględne. Oczywiście stwierdzenie tego faktu żadną miarą nie powinno prowadzić do etycznej obojętności, co zresztą znalazło odzwierciedlenie we wspólnym stanowisku ministrów obrony Polski i państw bałtyckich. Zgodnie podkreślili oni, iż ich kraje przez cały czas będą się kierować prawem humanitarnym, które zakłada między innymi ochronę ludności cywilnej podczas konfliktów zbrojnych.

Poza tym pozostaje mieć nadzieję, iż w epoce erozji rozbrojeniowych konwencji zadziała klasyczna równowaga strachu. Ta sama, która przez dziesięciolecia trzymała w ryzach zimnowojenny świat, pozwalając balansować mocarstwom na granicy globalnego konfliktu, nigdy jej wszakże nie przekraczając. Bo skoro użycie wobec potencjalnego przeciwnika broni X może spowodować równie dotkliwy odwet, to może lepiej unikać eskalacji...

Łukasz Zalesiński dziennikarz portalu polska-zbrojna.pl
Idź do oryginalnego materiału