Rozdział II.7. / Wypracow

publixo.com 2 godzin temu

Jaśmina przemierzała gwałtownie drogę, jaka dzieliła ją od laboratorium nadwornego czarodzieja do wielkiej czeladnej sali, gdzie – zgodnie z jej ostatnią wiedzą - powinien znajdować się jej ojciec, król Hagen. Coraz wyraźniejsze odgłosy szczęku oręża i głuche uderzenia w drewniane wrota dodawały jej otuchy. Bój trwa. Trzeba się spieszyć.

Dziewczyna wpadła z impetem do sali od strony kuchennego przejścia. Jej oczom ukazał się bezład. Pod wielkimi wrotami prowadzącymi na dziedziniec, zapartymi w tej chwili na solidną drewnianą zasuwę, piętrzył się stos ław. Wielki, dębowy stół podpierał konstrukcję, która raz po raz drżała pod naporem dobijających się z dziedzińca napastników. Szczupłe siły obrońców skupiały się na zabezpieczaniu wysokich okien w sali. Część z nich zamknięta była drewnianymi okiennicami, a część obsadzona przez straż, która spychała na drugą stronę pnących się po murze z dziedzińca atakujących. Już tylko krótki rzut oka na sytuację pozwalał ocenić jej dramatyzm. Wiadome było, iż straż długo nie utrzyma drzwi oraz wszystkich okien i jest wyłącznie kwestią czasu, kiedy pojawi się wyłom.

Król Hagen nerwowo obserwował postępy szturmu ze środka sali, wykrzykując krótkie komendy do strażników, gdy któreś z okien stawało się celem szczególnie silnego naporu orków z dziedzińca. Dziewczyna przypadła do ojca:

- Tato!
- Jas! - ramiona Hagena rozwarły się do szerokiego uścisku - choćby nie wiesz, jak dobrze cię widzieć. Ale musisz uciekać. Nasz opór tu nie potrwa już długo.
- Tato! Musisz natychmiast iść na wieżę czarownika. Nawiązałam kontakt z ciotką Taris i ona cię wzywa - Jaśmina wyzwoliwszy się z objęć ojca, pociągnęła go za rękę w stronę kuchennego wejścia.
- Niech się zajmują z Notimerusem tym, jak nam pomóc. Ja nie zostawię żołnierzy.
- Problem w tym, iż Notimerus gdzieś przepadł. Ciotka wzywa ciebie. Bardziej potrzebny jesteś tam niż tu!
- Co? Nie ma Notimerusa?! A niech to! - zaklął król, wyraźnie tracąc rezon, jeżeli jeszcze takowy do tej pory posiadał.
- I Kael ma iść z nami. Tak mówiła ciotka - dodała Jaśmina - pospieszmy się. Mówiłeś, iż nie ma czasu.
- Tak. Czasu jest za mało na bawienie się w gierki czarowników - srogo rzekł Hagen.
- Tato! - żałośnie zaczęła Jaśmina - tu kilka zdziałasz, a tam może zdołasz zmienić bieg wydarzeń. Proszę cię - mam przecież tylko ciebie...
- Masz rację, córeczko. Przede wszystkim trzeba ratować ciebie – Hagen podążył w stronę kuchennego przejścia - co tam mówiła nasza kochana Taris? Służba dyplomatyczna cesarstwa już pracuje nad oficjalną notą o głębokim zaniepokojeniu czy też mają dziś wolne? Ale przecież będą głęboko zaniepokojeni, czy mam rację?

Jaśmina i kapitan Kael, który od pewnej chwili przysłuchiwał się wymianie zdań między córką i ojcem, gwałtownie poszli za Hagenem.

Nie minęło wiele czasu, kiedy Hagen schylił się, wchodząc do pracowni czarnoksiężnika. Z miejsca podążył w stronę lustra, które przedstawiało obraz przechadzającej się nerwowo po swoim gabinecie jego szwagierki Taris. Zupełnie nie zwrócił uwagi na wielki, pusty obraz stojący pod oknem, którego szare płótno aż prosiło się o dotknięcie pędzla jakiegoś mistrza.

- Hagen! - Taris przerwała swój nerwowy spacer – Dobrze cię widzieć, choć szkoda, iż w takiej chwili.
- Witaj, Taris! - odrzekł Hagen z rezerwą - czemu chciałaś mnie widzieć? Chyba rozumiesz, iż to nie najlepsza pora na pogawędki. I na politykę też nie - dorzucił po chwili Hagen.
- Hagen, ja nie wiem, co tam się u Was dzieje, ale wiem, co należy zrobić.
- O nie, moja droga - przerwał jej Hagen, machając ręką - żadnej magicznej ewakuacji. Nie zostawię ludzi i nie czmychnę jak tchórz. Zresztą to tylko garstka orków. Jakieś rozbójniki. Drobna afera.
- Hagen, wiem czemu nie możecie znaleźć Notimerusa. Jest na skraju lasu z Użgaardczykiem, który kieruje szturmem. A z cmentarza nadciąga armia szkieletów podniesiona przez nekromantę. To nie jest drobna afera. To sprawa, jaka śmierdzi z daleka najemnikami z Daar Morque i Imperium. To się nie rozejdzie po kościach... To inwazja - głos Taris spoważniał jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe.
- Daj, spokój, szwagierko! - roześmiał się sztucznie Hagen, zerkając na Jaśminę, by przekonać się, czy nie nastraszyły jej zbytnio słowa Taris – Jaka inwazja? Imperium chce nam zabrać owce? Czy może aspiruje na złoto krasnoludów z Gór Mglistych i potrzebuje mojego zamku jako bazy wypadowej? Taris - żyjemy od przeszło stu lat w pokoju... O czym ty mówisz?
- Hagen... Wiesz, iż ja wiem, iż ty nie jesteś głupi. Więc się nie wygłupiaj, dobrze?
- Twarz Hagena oddała pewne zakłopotanie w chwili, kiedy rozkładał ostatnią wypowiedź czarodziejki od strony logicznej. Tymczasem Taris, nie czekając na reakcję Hagena, kontynuowała swój wywód:
- Ja też jeszcze nie wiem, o co chodzi w tym przypadku siłom Imperium. Ale bez dużego ryzyka pomyłki możemy założyć, iż chodzi im o manę. jeżeli nie wiadomo o co chodzi, zawsze chodzi o manę. Nie o złoto, srebro, rudy rzadkich metali, ale o manę. Rozumiesz? A tej macie pod dostatkiem. Albo i więcej niż pod dostatkiem. No i jeszcze chodzi pewnie o to, iż macie dostęp do wybrzeża. A na wybrzeżu dogodne porty. Dogodne dla wojennej floty. Dużej floty.
- Ale... - wtrącił zbity z pantałyku Hagen.
- Żadnych “ale”. Nie używaj argumentu, iż nikt jeszcze nie przepłynął oceanu. Kiedyś ktoś przepłynie. To kwestia czasu. Podobnie jak wasz stuletni pokój. Kwestią czasu było, kiedy się skończy.
- No przecież... - Hagen znów próbował przerwać coraz bardziej nakręcającej się akademickiej wykładowczyni.
- No przecież można było wziąć pod uwagę starą regułę wahadła - już prawie krzyczała Taris - jeżeli zdecydowanie mocno wychylić je w jedną stronę, tym dłużej i dalej będzie się poruszać w stronę przeciwną. Sto lat pokoju! Hagen, ty sam siebie słyszysz? Sto lat pokoju, kiedy dookoła wojny, wojenki, knowania, spiski i podchody. A tobie wydawało się, iż wasza wieśniacza dolinka ma jakiś czarodziejski patent na unikanie tego wszystkiego?! - Taris trochę ochłonęła.

Hagen milczał. Jaśmina zajęła miejsce nieco z boku lustra, tak iż strapiony Hagen znajdował się dokładnie między nią a pustym obrazem. Kael słuchał czarodziejki nieruchomo niczym posąg i tylko drgające mięśnie zaciśniętej żuchwy zdradzały emocje, jakie wzbudzały w nim brutalnie odkrywające prawdę słowa Taris.

- Hagen, mój drogi - głos Taris nieco złagodniał - uwierz mi, iż chodzi o wasze niezbadane dotąd źródła many i dogodne położenie geograficzne. Dodatkowo chodzi o ciebie. Przecież i ty, i ja wiemy, jak działa Imperium Użgaardu. Zajmą zamek grupą desantową, wezmą jako zakładników ciebie i Jaśminę i gwałtownie przekonają cię, żebyś sam poprosił o opiekę ze strony Imperium wobec rosnących zagrożeń otaczającego świata. Gdy sam wystąpisz z inicjatywą stania się wasalem Imperium, nie będzie żadnej możliwości politycznej reakcji. Rada Cesarstwa choćby się nie zająknie. Księstewko zażyczyło sobie protektoratu lokalnego mocarstwa - proszę bardzo, jego suwerenna wola. Król żywy, poddani również, a iż podejmowali decyzje z mieczem na gardle? No cóż... Za rok czy dwa nikt o tym nie będzie pamiętał.

Hagen milczał jeszcze trochę, po czym się odezwał ponuro:

- Zaraz zaproponujesz mi czarodziejski sposób emigracji. Otworzysz portal i hop! - król Hagen na uchodźctwie uprasza możnych tego świata o fundusze na dalszy miesiąc działania jego sekretariatu. Nie, moja droga, nie zostanę małpą w Cesarskim cyrku. Lepiej już tu zginąć... - urwał nagle, bo przypomniał sobie o Jaśminie, która przysłuchiwała się rozmowie.
- Hagen, pomyśl o córce. Pomyśl o ludziach – masz dla kogo żyć. Umrzeć zawsze zdążysz. Otworzę ci z tego uchodźctwa portal i hop! Przeskoczysz do sali audiencyjnej Imperatora z mieczem w garści, a potem giń tak, jak ci fantazja podpowiada...

Wyraźnie strapiony Hagen spojrzał się na lekko zamglony obraz Taris w magicznym zwierciadle i głęboko zamyślił się. W tejże chwili wypadki zaczęły gonić z prędkością górskiej lawiny:

- Teraz! - krzyknęła Taris, machając ręką dla wzmocnienia rozkazu.

Jaśmina w okamgnieniu wydostała z kieszeni konstrukcję z kilku koślawych patyków powiązanych szarym sznurkiem. Rozprostowała ją jednym ruchem ręki tak, iż utworzyła coś na kształt prostokątnej ramki. Stojąc w ten sposób, iż miała przed sobą ojca, a za ojcem puste płótno, przymierzyła ramkę niczym fotograf kadrujący zdjęcie. Ujrzała postać Hagena w ramce na tle pustego obrazu. Zadumany król z wyrazem lekkiego zdziwienia obrócił się w stronę córki. Jaśmina natężyła całą swoją siłę woli i zamknęła oczy:

- Aer lith lumen! - dobitnie wypowiedziała zaklęcie i poczuła, jak jej ciałem wstrząsa dreszcz przepływającego potężnego strumienia many.

Komnata utonęła w oślepiającym blasku światła, mimo iż słońce stało jeszcze wysoko i dzień był jasny. Chwilę potem zarówno Jaśminę, jak i Kaela ogarnęła czerń, która z wolna rozwiewała się niczym poranna mgła pod promieniami wstającego słońca.

Kiedy w czarodziejskim laboratorium światło wróciło do normalnego stanu, króla Hagena nie było już w komnacie. Kael, który do chwili poprzedzającej rozbłysk światła i następujący po nim mrok nie zdążył się poruszyć, zamrugał powiekami i rozejrzał się nerwowo. W kącie pod oknem stał portret króla Hagena. Przedstawiony jak żywy władca Nordii spoglądał się z lekkim zdziwieniem na wybałuszającego nań oczy Kaela.

- No dobrze - odezwała się Taris z magicznego zwierciadła - Pokażcie mi portret.

Chwilę potem, Kael trzymając w obu rękach spory portret Hagena, stał przed magicznym zwierciadłem, a Taris i Jaśmina kontemplowały swoje dzieło. Czas mijał nieubłaganie.

- Mhmm... - westchnęła Taris – po pięć palców u każdej ręki, oczów dwoje na swoich miejscach. Nos jest, broda cała. Uszy... pod włosami. Mieć należy nadzieję, iż się nie odkształciły. Dobra, to nie jest Cesarska Akademia Sztuk Pięknych. Ważne, iż zadziałało.
- A mogło nie zadziałać? - w głosie Jaśminy dało się wyczuć zdumienie i lekki niepokój.
- Nie, słoneczko, nie mogło - uspokajała ją, i najwyraźniej siebie po trochu też, Taris – to standardowa procedura magiczna z użyciem artefaktu. Czarodzieje robią takich petryfikacji setki każdego dnia na całym świecie. Ba! Robi się choćby rzeźby w ten sposób, ale to wymaga więcej wprawy i więcej many, i więcej czasu, i ryzyko pomyłki jest większe.
- Czyli było ryzyko? - dopytywała się Jaśmina.
- Ryzyko jest zawsze - ucięła szorstko ciotka – jak wstajesz z łóżka, to ryzykujesz, iż skręcisz sobie stopę, zanim podniesiesz zadek... Ale możesz być z siebie dumna – pierwsza poważna próba magiczna w twoim życiu i pozytywny rezultat, to już coś. Nie każdy student trzeciego roku w naszej szkole potrafi tak z pierwszego razu... - Taris nie dokończyła swojej nauczycielskiej perory
- To wy w szkole robicie to z ludźmi i nie zawsze się udaje?! - wykrzyknęła na dobre już przerażona Jaśmina.
- Ależ skąd! - gwałtownie uspokoiła ją ciotka rozumiejąc, iż zanadto dała się porwać roli nauczycielki – adepci szkoły trenują to na robakach, motylkach, potem przechodzą na szczury i na tym kończą. Z ludźmi robi się to tylko w ekstraordynaryjnych przypadkach i tylko w asyście konsylium magów... Kapitanie Kael, no co tak stoicie jak posąg?! - ciotka Jaśminy najwyraźniej znalazła sposób wyjścia z niezręcznej rozmowy - pędem biegnijcie zawiesić portret w sali tronowej, a potem organizujcie operację “Ratuj się kto może!”. Życie straży i czeladzi od tej chwili jest w waszych rękach. Zrozumiano?!
- Taa jest! – Kael wszedł na powrót w zwyczajną dla siebie rolę kapitana zamkowej straży - Portret króla zawiesić obok przodków w tronowej sali, odwrót i ewakuacja cywili!
- Brawo, kapitanie - wykonać!

Chwilę potem kapitan Kael, zniknął za drzwiami laboratorium, które Jaśmina dokładnie zamknęła od środka i zasiadła przed magicznym lustrem.

- No dobrze, moja panno – teraz pora zająć się twoją osobą - uśmiechnęła się na poły delikatnie, na poły szelmowsko czarodziejka Taris w odległym gabinecie rektora Szkoły Głównej Magii w Leoh, stolicy Cesarstwa.


Pozostawiony na dziedzińcu Insanus z wyraźnym przykazem “improwizowania”, bardzo dobitnie przekazanym przez jego księżniczkę, nie próżnował. Nie był wprawdzie najbardziej posłusznym z możliwych do wyobrażenia sobie wierzchowców – ba – niekiedy przejawiał daleko idące przejawy działania zgodnie z wolą własną, a nie ludzkich jeźdźców, ale pewnych komend nie trzeba było mu powtarzać dwa razy. “Rób co chcesz!” czy “Idź do demona!” były dotąd ulubionymi poleceniami, jakie otrzymywał czy to od Jaśminy czy od stajennych. Nie spodziewał się, iż może być coś lepszego od tych dwóch rozkazów.

Jednak kiedy tego dnia rozstawał się ze swoją księżniczką pod zamkową bramą, przez którą zaraz miały przedostać się szturmujące orki, słowa Jaśminy “Insanus, imrowizuj!” zabrzmiały w jego uszach jak najpiękniejsza muzyka. Piękniejsza choćby niż ryk trąb oznaczający początek gonitwy na torze w Foros.

Przestępując z nogi na nogę, rozejrzał się czujnie i zastrzygł uszami. Trzem żołnierzom pod otwartą kratą nie bardzo pomoże. Wpychanie się między partyzany strażników a miecze orków na wąskiej przestrzeni przejścia w zamkowej bramie to był nazbyt ryzykancki pomysł, choćby jak na niego.

Może pogalopować po dziedzińcu, gryząc i tratując orki walczące z kilkoma obrońcami? “Świetna myśl!” - przeszło przez koński łeb. ale zaraz pojawiły się w nim świecące marchewkowym kolorem słowa Jaśminy: “Uważaj na siebie!”. “Tak, stary ośle” - pomyślał Insanus - “poskacz sobie na wyłożonym granitowymi płytami dziedzińcu, poślizgnij i złam nogę!”. “Dlaczego stary?!” - pomyślał chwilę potem Insanus, karcąc samego siebie za niepochlebną opinię, ale niedługo nie myślał już o niczym innym, jak tylko o tym, by jak najszybciej dostać się do stajen i obory. W dużej, końskiej głowie skrystalizował się bowiem plan malutkiej dywersji. Kilka chwil potem zniknął w szeroko otwartych wrotach gospodarczej części zamku.

C.D.N.
Idź do oryginalnego materiału