Siedząc na krawędzi

polska-zbrojna.pl 2 dni temu

Czy w 2025 roku zakończy się wojna w Ukrainie, Chiny zaatakują Tajwan, a na Bliskim Wschodzie dojdzie do rozpadu Syrii? O możliwych scenariuszach związanych z międzynarodowym bezpieczeństwem i dlaczego nie powinniśmy się łudzić, iż nowy rok będzie spokojniejszy od 2024 roku, rozmawiamy z dr Wojciechem Michnikiem, politologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

Politolodzy bardzo nie lubią tego pytania, ale... Co przyniesie nam przyszły rok?

Dr Wojciech Michnik: Nie wszyscy. Są tacy, którzy się w tym lubują, choć ja akurat do prognozowania podchodzę bardzo ostrożnie, bo – jak mówi stare powiedzenie – cmentarze są pełne tych, którzy starali się przewidzieć przyszłość. Tym bardziej, iż sytuacja na świecie stała się wyjątkowo skomplikowana i pełna nieoczekiwanych zwrotów. Kto jakieś dwa miesiące temu przypuszczałby, na przykład, iż reżim Asada w Syrii rozsypie się niczym domek z kart, a Iran i Rosja utracą ważnego partnera w regionie Bliskiego Wschodu?

REKLAMA

Rzeczywiście, rok 2024 zakończył się wyjątkowo mocnym akcentem. Czy wydarzenia w Syrii sprawią, iż sytuacja na Bliskim Wschodzie po raz kolejny stanie na głowie?

Ależ ona stoi na głowie od dłuższego czasu, a upadek Asada tę dalece niepewną sytuację tylko dodatkowo zagmatwał. Możliwe są dwa zasadnicze scenariusze. Niewykluczone, iż Syria po prostu się rozpadnie. Hajat-Tahir asz-Szam (HTS), czyli organizacja, która obaliła syryjski reżim, to zlepek różnych frakcji i narodowości. Wśród nich są choćby Kurdowie, którzy swego czasu byli w taktycznym sojuszu z Asadem. Czy liderowi HTS Abu Muhammadowi al-Dżaulaniemu w kolejnych miesiącach uda się nad tą koalicją zapanować? To naprawdę wielka zagadka. jeżeli do głosu dojdą partykularne interesy, w Syrii rozgorzeje kolejna wojna domowa. A ościenne potęgi wcale nie muszą przyglądać się jej bezczynnie. Nietrudno sobie przecież wyobrazić, iż Turcja wysyła do Syrii kolejne pododdziały, by ostatecznie rozprawić się z Kurdami, armia zaś izraelska podchodzi pod Damaszek. Izraelowi zależy przecież na zabezpieczeniu swoich granic i maksymalnym osłabieniu islamskich bojówek. Nie można też zapominać o Stanach Zjednoczonych. Amerykanie nie chcą dopuścić do odrodzenia się w Syrii radykalnych ruchów terrorystycznych spod znaku Państwa Islamskiego. A ISIS może przecież wykorzystać syryjski chaos do odbudowania swoich wpływów.

Izrael faktycznie rozpoczął już działania zbrojne przeciwko Syrii.

To prawda. Jego wojska zajęły Wzgórza Golan, a kilka dni po upadku Asada rozpoczęły się naloty, których celem są wojskowe magazyny. Izrael po prostu rozbraja Syrię. To działanie prewencyjne, choć w świetle międzynarodowego prawa trudno go pewnie bronić. W końcu Syria, mimo iż niestabilna i na skraju rozpadu, to przez cały czas niepodległe państwo.

Ale syryjski scenariusz wcale nie musi być dla Izraela niekorzystny. Reżim Asada był wobec niego otwarcie wrogi, sympatyzował z Iranem. W Syrii panoszyły się bojówki Hezbollahu. A teraz władzę przejęła organizacja wyraźnie do starego porządku niechętna. Trudno, co prawda, oczekiwać po niej otwartej przyjaźni z Izraelem czy Zachodem – w końcu HTS w prostej linii, chociaż pod inną nazwą (Jabhat al-Nusra), wywodzi się z Al-Kaidy, jednak... nie możemy wykluczyć, iż w Syrii dojdzie jednak do pewnych korzystnych dla świata przemian. Być może kraj po ponad dekadzie chaosu stanie się bardziej stabilny. Oczywiście to cały czas czyste spekulacje, wróżenie z fusów...

Tymczasem Donald Trump, amerykański prezydent elekt, nawołuje z portalu X: „Stany Zjednoczone nie powinny się w to mieszać. To nie nasza sprawa!”. Czy to zapowiedź tego, co nas czeka za jego rządów? Będziemy mieli współczesną wersję doktryny Monroe? Przypomnijmy, w XIX wieku stała się ona podstawą amerykańskiego izolacjonizmu.

Tak daleko bym nie szedł. USA to dziś globalne mocarstwo, które ma interesy na całym świecie. Trudno sobie wyobrazić, by nagle odwróciło się plecami choćby od południowo-wschodniej Azji. Powiem więcej, Amerykanie w najbliższym czasie staną się tam jeszcze aktywniejsi. W tym akurat kontekście nie ma znaczenia, jaki prezydent zasiada w Białym Domu. Proces ten będzie postępował poniekąd kosztem innych regionów świata, jak chociażby Europy czy Bliskiego Wschodu.

Bliski Wschód przez dekady pozostawał dla USA najważniejszy ze względu na ropę naftową i ogniska terroryzmu, które potencjalnie mogłyby im zagrażać. jeżeli chodzi o ropę, Amerykanie krok po kroku usamodzielniają się, zwiększając wydobycie z własnych złóż. Według szacunków Council on Foreign Relations w 2023 roku produkcja ropy naftowej w USA po raz pierwszy przekroczyła 13 mln baryłek dziennie, czyniąc Stany Zjednoczone największym producentem tego surowca na świecie. Z kolei w kwestii zwalczania terroryzmu Waszyngton coraz częściej opiera się na tzw. proxies – lokalnych aktorach, którym zapewnia wsparcie logistyczne i finansowe. Tak było w Iraku, a potem w Syrii. Amerykanie, rzecz jasna, nie zrezygnują z obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie, ale ograniczenie liczby sił zbrojnych wyraźnie widać. Podobną tendencję będzie można zaobserwować w przypadku Europy. Donald Trump wiele razy powtarzał, iż powinna ona wziąć na siebie większą odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo. Nie oznacza to, iż za jego prezydentury Stany Zjednoczone opuszczą NATO albo z dnia na dzień zlikwidują swoje bazy wojskowe w Europie, ale Trump na pewno będzie się starał zwiększać nacisk na przywódców Niemiec, Francji czy Włoch, aby podnieśli nakłady na zbrojenia. W mniejszym stopniu dotyczy to Polski, która na ten cel przeznacza relatywnie sporo pieniędzy. Jednak czy tego chcemy, czy nie, dla USA coraz większym priorytetem – politycznym i wojskowym – staje się obecność w Azji Południowo-Wschodniej i rywalizacja z Chinami.

Trump odpuści Ukrainę?

Nie wydaje mi się. Trump znalazł się w trudnej sytuacji. Publicznie zapowiedział, iż po objęciu urzędu zakończy wojnę w ciągu 24 godzin, a tego nikt nie jest w stanie dokonać. Rosjanie zyskali na froncie przewagę. Ponoszą ogromne koszty ludzkie i finansowe, ale prą naprzód. W jaki zatem sposób zmusić Putina, by usiadł do rozmów? Amerykanie mają, co prawda, w rękawie jeszcze kilka asów. Mogą nałożyć na Rosję kolejne sankcje, ale to raczej nie wystarczy. Oprócz tego trzeba by jeszcze przekonać prezydenta Zełenskiego do oddania Rosji części ukraińskich ziem. Dla samego Zełenskiego to bardzo niewygodne, bo jak miałby wytłumaczyć własnemu społeczeństwu, iż oto gładko przechodzi od polityki zakładającej walkę o każdy metr terytorium do polityki ustępstw. I wreszcie ostatnia sprawa – sytuacja, w której Putin w takiej czy innej formie ogłasza swoje zwycięstwo, byłaby dla Trumpa trudna do zaakceptowania ze względów wizerunkowych. Tak więc końca wojny w 2025 roku raczej nie należy się spodziewać.

Dr Wojciech Michnik, politolog, adiunkt w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz redaktor współpracujący czasopisma New Eastern Europe.

Chyba iż Ukraina pozbawiona dostaw broni upadnie albo rosyjska gospodarka nie wytrzyma przygnieciona sankcjami. Bo wbrew optymistycznym doniesieniom płynącym z Kremla część analityków wskazuje na rosnącą inflację i coraz słabszego rubla. A inni, przywołując przykład Syrii i Asada, dodają, iż dyktatury często upadają gwałtownie i nieoczekiwanie.

Oczywiście i takiego rozwoju wydarzeń nie można wykluczyć, ale – moim zdaniem – jest on mało prawdopodobny. Donald Trump, choćby jeżeli znacząco ograniczy pomoc wojskową dla Ukrainy, nie wycofa się z niej całkowicie. Przynajmniej nie od razu. Upadek Ukrainy i – co za tym idzie – wzrost znaczenia Rosji nie jest mu na rękę. Podobnie niekorzystna dla Waszyngtonu byłaby destabilizacja Europy, do której mogłoby dojść w przypadku przegranej Ukrainy. Zakładam, iż docelowo Trump w większym stopniu postara się scedować transfer uzbrojenia dla Ukrainy na europejskich sojuszników. A ci raczej nie będą mogli przejść obok takich oczekiwań obojętnie. Obecna sytuacja Ukrainy jest niewątpliwie trudna. Jednak choćby gdyby Ukraińcy mieli polegać wyłącznie na pomocy z Europy, utrzymanej na dotychczasowym poziomie, oraz na uzbrojeniu własnej produkcji, to przy jednoczesnym wdrożeniu pomysłów Zełenskiego dotyczących zwiększenia liczby rekrutów byliby w stanie utrzymać się przez kolejny rok. Oczywiście taki scenariusz byłby ryzykowny i niekorzystny zarówno dla Ukrainy, jak i jej europejskich partnerów. A co ważniejsze, na dłuższą metę – w perspektywie dwu-, trzyletniej – nie do utrzymania.

Jeśli zaś chodzi o Rosję, to rzeczywiście walczy ona z coraz bardziej dokuczliwymi skutkami wojny. Trudno jednak porównywać ją do Syrii. Przede wszystkim ma ona znacznie większe zasoby gospodarcze, a dodatkowo stoją za nią Chiny. Władze w Pekinie, wbrew temu co zwykł sugerować Putin, nie są bezwarunkowym sojusznikiem Kremla. Chyba trudno tutaj mówić choćby o „nieograniczonym partnerstwie”, ponieważ związek ten opiera się na nierównych zasadach. Rosja jest coraz bardziej zależna od Chin, ale do pewnego stopnia państwa te mają wspólny interes. Jest nim osłabienie Stanów Zjednoczonych i Zachodu przy jednoczesnym wzroście znaczenia mocarstw niezachodnich. I dlatego nie wydaje mi się, żeby Chiny pozwoliły Rosji upaść. Swoich żołnierzy na Ukrainę Pekin raczej nie wyśle, ale gospodarczo w razie potrzeby udzieli Rosji dodatkowego wsparcia.

Chiny na razie ustawiają się wobec kryzysów i wojen w roli obserwatora i jak mantrę powtarzają wezwania do ich deeskalacji i pokoju. Z drugiej strony niedwuznacznie dają do zrozumienia, iż są gotowe do zbrojnej aneksji Tajwanu. Mogą to zrobić w 2025 roku?

Nie sądzę. Paradoksalnie Tajwanowi może pomóc nieprzewidywalność Trumpa. Jestem przekonany, iż w razie potrzeby również administracja Joe Bidena zaangażowałaby się w obronę swojego azjatyckiego partnera, ale... pozostaje kwestia skali. Chińczycy nie wiedzą, jak daleko może się posunąć Trump. Mają świadomość, iż jest impulsywny, a do tego sprawia wrażenie dużo bardziej witalnego niż obecny prezydent. A w kalkulacjach autorytarnych reżimów takie kwestie mają spore znaczenie. Trump zresztą zanim jeszcze objął urząd, zapowiedział powrót do gospodarczej wojny z Pekinem.

Chiny nie zrezygnują z planów przejęcia kontroli nad Tajwanem, ale będą musiały poczekać na dogodną okazję. Okno mogłoby się dla nich otworzyć, gdyby na przykład Rosja pokonała Ukrainę, a następnie hybrydowo uderzyła na kraj NATO. USA siłą rzeczy musiałyby się wówczas bardziej skupić na Europie, a Pekin na chwilę zyskałby większą swobodę. Ale, jak powiedziałem, w najbliższym czasie na takie rozwiązanie się nie zanosi. Tylko iż Chińczycy potrafią czekać.

Czekają więc, a pod ich bokiem dojrzewa kolejny kryzys. Kim Dzong Un, dyktator Korei Północnej, zaostrzył retorykę wobec sąsiada z południa. Do konstytucji nakazał wprowadzić zapis, który Koreę Południową określa mianem wrogiego państwa. Z drugiej strony w Seulu też dzieje się niezbyt dobrze. Prezydent Yong Suk Yeol podjął nieudaną próbę wprowadzenia stanu wojennego, a w odpowiedzi parlament usunął go ze stanowiska. Czy w najbliższych miesiącach może tam dojść do wojny?

Tutaj również byłbym sceptyczny. Obserwując kolejne wzrosty napięcia na Półwyspie Koreańskim, zawsze należy zadawać sobie pytanie, co o ewentualnej wojnie myślą Chiny. Czy życzyłyby sobie otwartych działań zbrojnych u swoich granic? Działań, dodajmy, które niewątpliwie wywołałyby reakcję Waszyngtonu... Moim zdaniem, nie, ponieważ konfrontacja między obydwoma państwami koreańskimi mogłaby stać się zarzewiem ponadregionalnego konfliktu. W Korei Południowej stacjonuje przecież ponad 28 tys. amerykańskich żołnierzy. A na tym przecież nie koniec. Za prezydentury Bidena USA i Korea Południowa reaktywowały konsultacje na wysokim szczeblu w sprawie rozszerzonego odstraszania pod amerykańskim parasolem nuklearnym. Zwiększyły też zakres i skalę połączonych ćwiczeń wojskowych, również z udziałem Japonii. W okolicach Półwyspu Koreańskiego częściej zaczęły pojawiać się okręty podwodne zdolne do przenoszenia broni jądrowej, a Stany Zjednoczone nałożyły wreszcie nowe jednostronne sankcje na Koreę Północną.

Tak więc, choć Kim Dzong Un robi wiele nieodpowiedzialnych rzeczy, z Chińczykami i Amerykanami jednocześnie nie zadrze. W najbliższych miesiącach na Półwyspie Koreańskim można więc spodziewać się kolejnych odsłon wojny hybrydowej, choćby w postaci ataków hakerskich czy granicznych prowokacji ze strony północnokoreańskiego reżimu, jednak do konwencjonalnego konfliktu, takiego jak w latach 1950–1953, nie dojdzie.

Tak więc, jeśli chodzi o międzynarodowe bezpieczeństwo, rok 2025 nie powinien przynieść rewolucji?

Niewiele za tym przemawia, może wyjąwszy Syrię i Bliski Wschód. Ale raz jeszcze powtórzę – sytuacja na świecie jest w tej chwili na tyle złożona i niepewna, iż za kilka miesięcy dzisiejsze kalkulacje mogą okazać się kilka warte. Spoglądając na to z naszej, europejskiej perspektywy, nie powinniśmy ulegać złudzeniu, iż nowy rok będzie bezpieczniejszy niż stary. Bo dopóki wojna na Ukrainie nie zakończy się na warunkach w miarę korzystnych dla tego państwa, spokoju w Europie nie będzie. A osłabienie czujności może nas sporo kosztować. Jest taki idiom w języku angielskim – „siedzieć na krawędzi krzesła”. Oznacza on wyczekiwanie. jeżeli mielibyśmy jego znaczenie przenieść na grunt polityki międzynarodowej, to można owo „siedzenie na krawędzi” intepretować jako wzmożone oczekiwanie na pewne wydarzenia, przy jednoczesnym zachowaniu ostrożności i pozostawaniu w ciągłej gotowości do działania. I tak właśnie powinni postępować europejscy politycy i społeczeństwa. Siedzieć na krawędzi krzesła. Mieć świadomość, iż nasza sytuacja jest trudna. I iż w każdej chwili może się pogorszyć. Na taką ewentualność powinniśmy już teraz być przygotowani.


Dr Wojciech Michnik politolog, adiunkt w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i ​Polityki Zagranicznej Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz redaktor współpracujący czasopisma New Eastern Europe.

Rozmawiał: Łukasz Zalesiński
Idź do oryginalnego materiału