Skojarzenia

bezkamuflazu.pl 2 godzin temu

15-letnia Anastazja zginęła razem z czterema innymi członkami swojej rodziny. Ich dom w podlwowskiej wiosce został bezpośrednio trafiony rosyjską rakietą. Do tragedii doszło wczoraj, podczas zmasowanego ataku dronowo-rakietowego na Lwowszczyznę. Wczoraj też załączona przeze mnie fotografia – udostępniona przez szkołę, której uczennicą była Anastazja – znalazła się na wielu profilach relacjonujących wojnę w Ukrainie. Coś w tym zdjęciu od razu przykuło moją uwagę.

Można by pomyśleć, iż chodzi o wizerunek ślicznej, młodej dziewczyny. Śmierć kogoś takiego wywołuje przecież większe zainteresowanie, u mnie w takich sytuacjach odpala się jeszcze „ojcowska nuta” – bolesne wyobrażenie żalu, który dopadłby mnie po utracie własnej córki. Moja jest starsza, ale przecież jej bycie nastolatką to dla mnie historia jakby z wczoraj, świeżutkie wspomnienie, tym świeższe, iż wciąż starannie pielęgnowane (kto ma dzieci, które niedawno uleciały z domu, ten wie, o czym piszę).

No więc przyglądałem się temu zdjęciu poruszony, a zarazem mierzący się z poczuciem deja vu. „Ta dziewczynka stoi tam, gdzie sam kiedyś stałem; mam bardzo podobną fotkę”, dotarło do mnie wreszcie.

Przypadek, ale nic w nim wyjątkowego. Kamienica królewska, będąca częścią Lwowskiego Muzeum Historycznego, to bardzo popularne miejsce, odwiedzane przez wielu turystów. Arkadowy dziedziniec zaś to wdzięczne tło dla pamiątkowych fotografii. Nie wiem, kiedy wykonano zdjęcie Anastazji – prawdopodobnie niedawno, chyba w te wakacje. Moje – załączam je poniżej – postało sześć lat temu, podczas koleżeńskiego wypadu do Lwowa.

Choć połączyły mi się kropki, przez cały czas nie mogłem przestać myśleć o fotografii z Anastazją. Teraz wiem już dlaczego. Nie istnieje żaden związek przyczynowo-skutkowy, nie ma nic poza powierzchownym podobieństwem, ale to ono uświadamia mi, skąd się bierze – przynajmniej po części – mój osobisty stosunek do dramatu, który spotyka Ukrainę. Ta wojna toczy się w miejscu, które znam, jej ofiary żyją lub żyły w oswojonej przeze mnie (w wymiarze, który znosi egzotyczność) czasoprzestrzeni. Tu jest „tylko” – bogu dzięki nienaruszone – muzeum, gdzie byłem ja i była ofiara, ale przecież rosjanie spalili już „mój” blok w Mariupolu, zgruzowali „moją” restaurację w Siewierodoniecku, zrujnowali „mój” hotel w Izjumie. Zdjęcia i filmy ilustrujące te zniszczenia, wizyta w jednym z takich miejsc, były jak trampolina do rozważań o tym, co by było gdyby wojna przyszła do nas, do moich-moich miejscówek. Nade wszystko jednak były zamachem na moje wspomnienia, brutalnie wieńczącym je niechcianą klamrą. Wyjazd do Lwowa był wariacką przygodą, poza na natchnionego artystę, którą przybrałem do fotografii, brała się właśnie z tego nastroju – radosnej głupawki.

Bardzo bym chciał, by ów przepiękny dziedziniec Kamienicy królewskiej wywoływał we mnie takie skojarzenia. Ale od wczoraj to niemożliwe, bo rosjanie zespawali mi to wspomnienie z wizerunkiem zabitej przez nich 15-letniej dziewczynki. I już choćby za to moskale będę was… wy już wiecie co.

Idź do oryginalnego materiału