Spowiedź żołnierza Putina robi furorę w Rosji. „Jesteśmy jak dzikusy z łukami. Zwykle zawalamy zadania, traktowali nas jako bydło”

news.5v.pl 1 tydzień temu

Autor książki — Daniił Tulenkow — nie zapowiadał się na literata. Pochodzi z Wierchniajej Pyszmy (miasto w obwodzie swierdłowskim, położone niedaleko Jekaterynburga – red.). Z wykształcenia jest historykiem, z zawodu – biznesmenem.

Pod koniec 2010 r. został oskarżony o oszustwo (sam mówi, iż sprawa jest dęta). Pierwotny otrzymał wyrok w zawieszeniu, ale w kwietniu 2022 r. Tulenkow trafił za kratki. Biorąc pod uwagę dobre zachowanie, mógł zostać zwolniony za trzy lata. Ale wiosną 2023 r. zaciągnął się do Sztorm Z — „ochotniczej” jednostki Ministerstwa Obrony dla skazanych, alternatywy dla Grupy Wagnera. Tulenkow w zamian za zniesienie reszty wyroku Tulenkow podpisał kontrakt na 6 miesięcy — i został wysłany na front.

W połowie listopada 2023 r., stacjonując w pobliżu Robotynego, skazaniec-biznesmen-szturmowiec stał się również blogerem. Założył wtedy na Telegramie kanał „Sztorm Z. Robotyne, to wszystko”. W ciągu miesiąca jego kanał zaczęło obserwować ok. 40 tys. osób (w okolicy wsi toczyły się wtedy zacięte walki pozycyjne). To zwróciło uwagę rosyjskiego resortu obrony, który poprosił Tulenkowa o usunięcie kanału.

Ten się zgodził, ale swoje notatki z linii frontu zachował i po przejściu do cywila znalazł dla nich wydawcę. Teraz ukazały się pt. „Sztorm Z. Innych nas nie masz” jako „dzieło literackie i artystyczne” — swego rodzaju powieść autobiograficzna. Sam Tulenkow przez cały czas przedstawia książkę jako osobiste spojrzenie na wojnę i opis swoich doświadczeń.

Książkę natychmiast zaczęli promować autorzy popularnych kanałów wojennych na Telegramie, tj. Two Majors i WarGonzo. Portal internetowy Readovka zasugerował, iż bitwa o Robotyne (gdzie umiejscowiona jest akcja książki) powinna stać się dla Rosjan drugim Borodino (bitwa z 1812 r., którą Rosjanie co prawda przegrali, ale udało im się znacząco nadwyrężyć siły Napoleona, co ostatecznie przyczyniło się do jego klęski w Rosji – red.).

Dzieło promował też Dmitrij Konanychin z publicznego Radia Rosja, a skrajnie prawicowa gazeta „Zawtra” ogłosiła odrodzenie „prozy porucznika” (gatunek literatury, który upowszechnił się w ZSRR po II wojnie światowej, w którym żołnierze opisywali prostym językiem swoje doświadczenia wojenne — red.).

Zaskakujące jest to, iż książka ta w ogóle ukazała się w Rosji i jest w tej chwili promowana w prorządowych mediach oraz w gronie blogerów wojennych: wygląda na to, iż nikt jej uważnie nie przeczytał.

„G***o wojny”

Fabuła wspomnień Tulenkowa obraca się wokół walk o Robotyne w drugiej połowie 2023 r. Po przybyciu na front ochotników podzielono na dwie grupy: tych, których powrót był niepożądany (wysyłano ich dosłownie na rzeź) i tych, którym „pozwolono” wrócić (grupa, w której znalazł się autor).

Na froncie Tulenkow spędził trochę czasu w Brygadzie Piechoty Morskiej Floty Czarnomorskiej (prawdopodobnie chodzi o 810. Brygadę Gwardyjską, która pod Robotynem poniosła tak ciężkie straty, iż trzeba ją było budować adekwatnie od nowa — red.). Następnie był członkiem zespołu ewakuującego rannych, potem trochę czasu w jednostkach szturmowych, a później w sztabie.

Jewgienij Koczetkow / Nowa Gazieta

Daniił Tulenkow podpisuje swoją książkę podczas spotkania autorskiego w rodzinnej Wierchniajej Pyszmie

Narracja zaczyna się od wojennej przyśpiewki. jeżeli więzienie Tulenkowowi kojarzy się z „szarością i bagnem”, to wojna jest „fontanną emocji, uczuć i doznań”. J

Jednak ta „fontanna emocji” manifestuje się później głównie poprzez motto autora, któe brzmi: „g***o wojny”.

„Zapach trupów daje tragedię i dramat, zapach prochu — wysublimowany romantyzm. Ale to nie jest prawda o wojnie. Ponieważ jej trzecim głównym zapachem jest zapach g***a, który unosi się wśród szpalerów drzew, który czuć w okopach i ziemiankach, w spodniach rannych i zabitych” — pisze autor.

Prawdę mówiąc: wiele z tych opisów świetnie pasowałoby do literatury antywojennej. Przykład pierwszy z brzegu — opis utraty towarzyszy broni:

„Minus jeden. A godzinę temu z tym »minus jeden« przeczekaliśmy ostrzał z broni kasetowej w jakiejś leśnej ziemiance, gotując wodę w plastikowej butelce”.

Inny przykład: poetycki opis śmierci. „Nasza arta (z ros. potoczne określenie na działo samobieżne — red.) idzie przez pole po prawej stronie. Kto tam jest, co tam jest – nie wiemy. Nagle jedna z eksplozji wyrzuca pół człowieka na wysokość trzeciego piętra. Leci, robi piruet w powietrzu i macha rękoma, jakby miał skrzydła”.

Krótko mówiąc: śmierć jest wszechobecna.

„Wróg jest gdzieś tam daleko poza linią horyzontu, poza zasięgiem wzroku. Jego oczy to dron unoszący się na niebie. Dla nas jest poza zasięgiem. Śmierć szuka nas z nieba, zrzucając miny i pociski„.

Współczucie Tulenkowa budzą jedynie ranne zwierzęta, którym poświęcony jest cały rozdział. Sceny cierpienia psów, kotów, dzikich bażantów, bydła. To próba pozostania w oczach czytelnika człowiekiem zdolnym do empatii.

„Wyzerować chachoła”

Tulenkow stopniowo zanurza czytelnika w nienawiści do Ukraińców. Już na samym początku opisuje chwilę przerwy w opuszczonym ukraińskim domu: „znalazłem się w obcym domu, w nieznanym mi miejscu, w jakimś strasznym, zupełnie mi obcym pod względem natury, ducha, sposobu życia kraju”. Kilkanaście stron później kontynuuje: „wszystko jest przeciwko nam tutaj, w tym przeklętym kraju. Wszystko nas nienawidzi”.

Autor w końcu konkluduje: „Chachły (obelżywe określenie na Ukraińców, wzięło się słowa „chachoł”, czyli rosyjskiej nazwy osełedca, charakterystycznej fryzury Kozaków — red.) wszystko mają z g***a i patyków: kraj, naród, kulturę, historię i oczywiście domy„. Chociaż o ukraińskich żołnierzach pisze tak: „wytrwali, bezpretensjonalni, ideologicznie zmotywowani i zdeterminowani, żeby iść do końca”.

Tulenkow wspomina też o jeńcach wojennych – w tym o fakcie, iż są bici, jeżeli nie chcą mówić po rosyjsku. W rzeczowy sposób pisze też o ich zabijaniu: „mamy już jeńca, nasze dowództwo nie potrzebuje więcej. Co do reszty instrukcje są bardzo jasne: wyzerować ich„.

Tulenkow nie zgadza się z rozkazem, aby zabrać jeńca na tyły, ponieważ zabraknie wtedy miejsca w transporcie dla rosyjskiego rannego. „sugeruje się, żeby chachoła wyzerować i zgłosić na górze, iż zmarł w wyniku wypadku”. Ostatecznie przekazanie Ukraińca w ręce FSB ratuje go przed śmiercią.

Praktycznie cała książka to zbiór opowieści o systematycznych porażkach Rosjan. Może dlatego epizodowi, w którym udaje im się zdobyć pozycję przeciwnika, towarzyszy mściwa euforia Tulenkowa: „po raz pierwszy od mojego przybycia widzę, jak rozbierają chachłów. Zwykle to my skądś uciekamy, skądś się wycofujemy, ewakuujemy, tracimy towarzyszy, sprzęt, zawalamy zadania. Ale to jest gra dla dwojga”.

„Jesteśmy jak dzikusy z łukami i strzałami przeciwko Maximom”

„G***o wojny” jest potrzebne Tulenkowowi do zbudowania heroicznego wizerunku siebie i innych byłych więźniów. Nie zdesperowanych śmiałków, ale ludzi, którzy ze stoickim spokojem gotowi są wykonywać najcięższe zadania. W przeciwieństwie do dużej części „literatury Z” w książce Tulenkowa nie ma patosu.

Jewgienij Koczetkow / Nowa Gazieta

Okładka książki „Sztorm Z. Innych nas nie masz”

„Nikt nie powinien mieć wątpliwości co do armii i marynarki wojennej” — apeluje Tulenkow na końcu książki. I nic dziwnego, bo wcześniejsze 200 stron upływa mu na nieustannej dyskredytacji rosyjskich sił zbrojnych. Przyznaje nawet, iż armia rosyjska jest pod wieloma względami gorsza od ukraińskiej: „jesteśmy jak dzikusy z epoki wojen kolonialnych, z łukami i strzałami przeciwko Maximom (to aluzja do karabinu maszynowego Maxim z końca XIX w., który był używany przez Europejczyków w koloniach – red.) białych sahibów (grzecznościowy zwrot pod adresem Europejczyków w kolonialnych Indiach – red.)”.

Tulenkow nie skąpi nam opisu degrengolady w rosyjskim wojsku. Już podczas przygotowań na tyłach frontu autor doświadczył kradzieży, braku wody i okropnego jedzenia. Po przybyciu pierwszy raz na linię frontu zorientował się, iż dowódca nie wiedział, gdzie jest wróg, a przybyli z nim żołnierze byli jak stado owiec. Generalnie rosyjscy dowódcy nie słuchają żołnierzy i wysyłają ich na rzeź; nakazują też ostrzały artyleryjskie pozycji, gdzie mogą znajdować się rosyjscy żołnierze lub zniszczenie jakiegoś czołgu bez sprawdzenia, czy to swój, czy obcy. Co gorsza jednostki wsparcia – takie jak artyleria — nie spieszą się z pomocą w odparciu ukraińskiego ataku.

Autor nie szczędzi opisów kompletnego braku dyscypliny w jednostkach: „pijaństwo, grabieże, kłótnie, kompletny brak dyscypliny i — co najważniejsze — brak dowódców”. Brak pomocy dla rannych graniczy z sabotażem: „wyładowaliśmy rannych na odległej leśnej polanie. Tam zajął się nimi lekarz wojskowy pomagając im najlepiej jak potrafił w warunkach polowych. A oni godzinami czekali na przyjazd sprzętu, który miał ich zabrać. Niektórzy umierali tam, nie doczekawszy transportu”.

„Traktowali nas gorzej niż kolaborantów Wehrmachtu”

Najgorsi według Tulenkowa byli oficerowie.

„Wyżsi rangą dowódcy postrzegali nas jako dwunożne bydło pociągowe i choćby nie ukrywali swojego nastawienia. Byliśmy dla nich czymś w rodzaju hiwich (sowieccy cywile, którzy podczas II wojny światowej pomagali jednostkom niemieckim; słowo podchodzi od niem. „Hilfswillige”, czyli „chętni do pomocy” — red.) w dywizji piechoty Wehrmachtu”.

Jednym z takich przełożonych był były oficer Rosgwardii, który w towarzystwie szydził ze swoich podwładnych — dla przykładu bijąc za słabe przygotowanie fizyczne 65-letniego ochotnika, który poszedł na front, aby zdobyć pieniądze dla wnuczki. Tulenkow pisze jednak o nim ciepło, ponieważ członek Rosgwardii niemal codziennie wyjeżdżał na misje bojowe.

Autor raczy nas też karykaturalnym obrazem pewnego dowódcy sztabowego: przystrzyżonego, ubranego w drogi mundur, który nie nosił hełmu, po ojcowsku rozmawiał z żołnierzami, namawiał ich do niebrania jeńców i sprowadzał do sztabu prostytutki – a sam kradł rzeczy poległych i bał się iść na linię frontu. Jak na ironię po jednej z nieudanych operacji został ukarany zesłaniem do okopów.

„To nie jest nasze zadanie”

Tulenkow wyraźnie nie lubi tych, którzy okazują jakąkolwiek słabość. Szczególnie irytują go żołnierze, którzy zostali zmobilizowani — nazywa ich „mobikami”. Byli cywile, mężczyźni w wieku 30 lub 40 lat (a choćby starsi), którzy często nie zamierzają dzielnie wypełniać swoich obowiązków.

Na przykład pewnego razu do walki wysłanych zostało siedmiu skazańców. Jeden zginął, dwóch uciekło. Na tyłach była cała kompania „mobików”.

„Ale mobiki siedzą skuleni pod ścianą okopu i ściskają swoje karabiny. Na sugestię naszego dowódcy, aby nam pomóc, odwracają wzrok: »to nie nasze zadanie«”.

Tulenkow nisko ocenia też ich walory bojowe. Twierdzi wręcz, iż gdyby do ich okopu wpadli Ukraińcy, choćby nie próbowaliby nic zrobić: „uciekliby gromadą, tratując się nawzajem, gubiąc broń i sprzęt” — pisze Tulenkow.

Jewgienij Koczetkow / Nowa Gazieta

Publiczność podczas spotkania z Tulenkowem w Wierchniej Pyszmie

Być może źródłem niechęci jest refleksja, jaką Tulenkow dzieli się pod koniec książki, kiedy roztoczył już przed czytelnikiem heroiczny obraz oddziałów „Szturm Z” wysyłanych do samego piekła. Pisze wtedy, iż czasem odnosił wrażenie, iż dowództwo starało się zachować życie tylko tych zmobilizowanych — fikcyjnego „ajtisznika z Wołgogradu” (ajtisznik, od ang. IT, czyli „technologie informacyjne”, to potoczne określenie na informatyka w języku rosyjskim – red.), który ma żonę i dzieci.

Kolejnym wątkiem jest „pięćsetka”, czyli dezerterzy. Nie ci, którzy jawnie uciekli — ale ci, którzy odmówili wyjazdu na misję, „zgubili się” w ostatniej chwili lub uchylali od wykonania zadań.

Tulenkow: Ukraina to tylko „drobiazg” na drodze do zniszczenia Zachodu

„Sztorm Z. Innych nas nie masz” nie jest napisany bez talentu literackiego. Przypomina nieco twórczość Władlena Tatarskiego (bloger wojskowy, który wcześniej walczył w siłach Donieckiej Republiki Ludowej; zginął w głośnym zamachu w Sankt Petersburgu w kwietniu 2023 r. — red.). Podobieństwo jest tym większe, iż obaj autorzy należą do tego samego pokolenia, ukończyli Wydział Historii, byli biznesmenami i więźniami (Tatarski miał wyrok za napad na bank – red.) oraz nazywali siebie tymi, którzy nie pasowali do przedwojennego, pokojowego porządku.

Tulenkow co prawda przegrywa z Tatarskim w erudycji, ale wygrywa w narcyzmie. O ile Tatarski stworzył obraz siebie jako „wojownika” czerpiącego euforia z wojennego pędu, o tyle Tulenkow popada w pogardę dla „słabych”, nienawiść do przeciwnika i niechęć do swojego dowództwa. Nie pozostaje mu jednak nic innego, jak uznać sprawiedliwą zasadę „odkupienia przez krew”, aby uwolnić się od wyroku, oczyścić z zarzutów i powrócić do normalnego życia — do czego namawia wszystkich innych Rosjan.

Książka kończy się nieoczekiwanie patetycznym i geopolitycznym akcentem. Tulenkow stwierdza bowiem, iż zaufanie do Zachodu w Rosji ostatecznie pogrążyło bombardowanie Belgradu (wcześniej wszyscy Rosjanie rzekomo chcieli pracować w McDonald’s). Generalnie Rosja doznała upokorzenia, ale teraz nadeszła godzina zemsty, w której Zachód trzeba pokonać, docierając aż do Lizbony. A Ukraina to tylko drobiazg na tej drodze.

Idź do oryginalnego materiału