I mamy kolejną rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Jedni dziś „pamiętają”, inni pamiętają, iż jeden spał do południa, ale generalnie zamieszania wokół jakby mniej. Stan wojenny zaczyna być historią odległą, niedoświadczoną przez kolejne wchodzące w dorosłość pokolenia. Ani je on ziębi, ani parzy; i w sumie to chyba dobra wiadomość, tak bowiem tworzy się przestrzeń dla bezemocjonalnej oceny tamtych wydarzeń.
Dla mnie stan wojenny to doświadczenie z początków świadomego dzieciństwa, obciążone więc wieloma niedoskonałościami pamięci, no i specyficznym filtrem, przez jaki widzą świat gówniaki. Czołgi i transportery na ulicach były fajne, przemykanie podwórkami z Mamą po godzinie policyjnej urastało do rangi zajebistej przygody (rodzicielka kręciła papierochy i rozprowadzała je po okolicy, często wieczorami; ja robiłem za miękki bufor w razie wpadki, no bo kto zleje kobitę z 6-letnim dzieckiem?).
Tak naprawdę dopiero jako dorosły człowiek zdałem sobie sprawę z tego, czym był stan wojenny i jakie wydarzenia mu towarzyszyły.
Po dziś dzień uważam go za mniejsze zło, a kolejne wyjazdy do walczącej z rosją Ukrainy mnie w tym przekonaniu utwierdziły. Reżim Jaruzelskiego był opresyjny i miał krew na rękach, ale gdzie mu do terroru, jaki niesie ze sobą obecność rosjan jako okupantów (i proszę mi nie zarzucać, iż wtedy to byli sowieci, a dziś są rosjanie, bo dla mnie to jeden czort). Uniknięcie sowieckiej interwencji to pozytyw nie do przecenienia, mimo iż sami sobie wyrządziliśmy wtedy mnóstwo krzywd.
Ale dość tych górnolotnych refleksji. Pozwólcie, iż w ramach rocznicowego wpisu podzielę się z Wami kilkoma historiami.
Miałem wuja, paskudnego jajcarza, który nauczył mnie zwrotu „komuna jebana”. W ustach sześciolatka musiało to brzmieć zabawnie – bawiło w każdym razie rzeczonego krewnego. Któregoś razu szedłem więc z Babcią za dwoma zomowcami i nie wiedzieć czemu, wyskoczyłem z tą „jebaną komuną”. Panowie w mundurach obrócili się i zmierzyli mnie groźnym spojrzeniem, ale atak nastąpił z nieoczekiwanej strony. Babcia wciągnęła mnie do najbliższej bramy i pierwszy raz w życiu zlała aż pióra poleciały.
Tak wymierzona kara wystarczyła – zomowcy, ukontentowani, poszli sobie dalej.
I tak oto – przyjmując na dupę bolesne razy – zostałem kombatantem stanu wojennego.
Stanu, który odebrał mi pewną dziecięcą radość. Kilka dni przed jego wprowadzeniem zdemaskowałem Mikołaja, Gwiazdora, jak mówiło się u nas na Pomorzu. Działo się to w przedszkolu, podczas mikołajek. Usiadłem na kolanach brodacza i spojrzałem mu w twarz. Coś mi w niej nie pasowało… Chwyciłem brodę i szarpnąłem ku sobie; była sztuczna, umocowana na gumkach. Wtedy mnie olśniło – przecież znałem te ślepia! Widywałem je na przedszkolnym placyku niemal każdego dnia. Woźny; to on był Mikołajem!
No i potem zaczął się ten nieszczęsny stan wojenny. Po długich feriach wróciliśmy do przedszkola i było jak dawnej. Aż któregoś dnia po woźnego przyszło ZOMO. Daleko nie mieli – jakieś 200 metrów.
Weszli efektownie, bo rozjebali pół stołówki. Dorośli mówili później, iż zomowców futrowano jakimiś prochami, żeby „się nie zastanawiali i lali gdzie popadnie”. No to lali po bogu ducha winnych stołach, krzesłach, wybili też kilka okiennych szyb. Panie wychowawczynie w popłochu ewakuowały nas do sal, gdy mundurowi dokonywali zatrzymania. Nie mam pojęcia, dlaczego wzięli naszego Mikołaja. Ale wiedziałem, iż ma to swoje skutki.
– Gwiazdki w tym roku nie będzie – oznajmiłem rezolutnie w domu. Babcia z Mamą wybuchły śmiechem.
Śmiałem się, gdy wiele-wiele lat później dopadły mnie okoliczności innego stanu wojennego. Tego ukraińskiego, wprowadzonego na obszarze operacji antyterrorystycznej w Donbasie. Też był grudzień, też trzynastego, też było zimno i ponuro.
Działo się to w Kramatorsku, przybytek, do jakiego trafiliśmy z ekipą był podłej klasy. Ale czasu w szukanie innego noclegu zabrakło, bo zbliżała się godzina policyjna (komendancki czas w ichniejszemu). No i mieliśmy za sobą kilkudziesięciogodzinne tournée wzdłuż wschodnio-ukraińskiej linii frontu. Zmęczeni, brudni, wzięliśmy, co było.
Z tym, czego nie było.
W pokoju ziąb wywoływał dreszcze, a z prysznica lała się wyłącznie lodowata woda.
Zbiegłem więc do recepcji i mówię, co mnie sprowadza. Oczywiście, z nutą pretensji, bo przecież przy meldunku nikt o takich niedogodnościach nie wspominał. Pani zza okienka – zacnych rozmiarów kobieta – obdarzyła mnie spojrzeniem, w którym dobrotliwość mieszała się z drwiną. I rzekła (co muszę zacytować w oryginale, transkryptem, bo tylko wtedy ma to sens):
– Eto niet jewropejskij, eto sowietskij sojuz.
I tyle było z moich marzeń o gorącej kąpieli.
I takie wspomnienia przychodzą mi do głowy na hasło „stan wojenny”.
—–
Dziękuję za lekturę! Dobrego weekendu Wam życzę. Do bieżącego raportowania z Ukrainy wrócę w poniedziałek.
Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, piszę w istotnej mierze dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie?
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Osoby, które chciałby nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.
A zdjęcie jest ilustracyjne, ze wspomnianego grudniowego wyjazdu do Ukrainy w 2016 roku. Gdzieś pod Zaporożem znalazłem takie oto siedzisko, nawiązujące do „Gry o tron”/fot. Marcin Wesołowski